Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— No, kiedy tak, to co innego — mówił głośno z urzędową powagą, pokiwując pompatycznie głową. — Można pochować nieboszczyka, a jakby kryminał chciał urgować, to ja temu jakoś zaradzę.
A zaledwie zadowolony powrócił do domu, aż tu nowa nawija się grzanka. U Hrycia Geregi z Szypałówki, przytrzymano parę kradzionych koni.
— Gierega gałgan, nie wydusi z niego ani złamanego szeląga — mruknął pan mandatariusz w zamyśleniu — ale od właściciela koni kapnie dziesiątka! Ho, ho — dorzucił nagle z impetem i potarł czuprynę. — Gierega ma bogatego sąsiada, Iwana Maciuryna. Tego trzeba skubnąć należycie.
I tej samej chwili spieszy mandat do Szypałówki, aby Iwan Maciuryn w sprawie kryminalnej natychmiast stawił się do protokołu.
Biedny Maciuryn we dwoje zgarbił się z przestrachu, bo wie już z góry czem pachnie protokół w dominium. Nieborak Bogu ducha winien, a zafrasował się jakby naprawdę popełnił jaką zbrodnię. Nie namyślając się długo dwie tuczne gęsi wsadził w kobiałkę, złowrogi mandat ukrył w zanadrze, i dalej z ciężką kobiałką, a cięższem jeszcze sercem spieszył na rozkaz prześwietnej dominii.
W brudnej kancelarji, przy kiwającym się zabazgranym inkaustem stoliku, siedział pan mandatariusz z ogromnem piórem za uchem, a tak groźno spojrzał na nowo przybyłego, że biedakowi aż oddech zamarł w krtani. Chwycił za kolana wielmożnego sędziego, ale ten mało mu zęby nie wybił obcasem.