Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Fora z szereprtką!
— Górą pan z panów!
Po tem serdecznem obopólnem wylaniu, obadwaj spólnicy zajęli napowrót swe dawne miejsca.
Ale pan mandatarjusz musiał się naprzód uspokoić z innej strony. Rzucony na stolik pęk banknotów okropnie nęcił oczy i nabawiał go jakiegoś dreszczu pożądliwego. Nie mogąc powstrzymać się dłużej pan Gągolewski, nagle szybko ku stołowi wyciągnął rękę.
— Aby kto nie podejrzał.... — mruknął i w jednem mgnieniu oka cały plik zagarnął do kieszeni.
Teraz dopiero niewysłowiona rozkosz rozlała się po jego twarzy. Uspokojony zupełnie, odszepnął i krząknął głośno, jakby mu już ostatni ciężar spadł z serca.
Żachlewicz z ukosa patrzył na wszystkie poruszenia mandatarjusza i uśmiechnął się złośliwie.
— Pozostaje nam teraz naradzić się tylko nad środkami działania.
— Potrzeba zastanowić się nad dowodami warjacji starościca.
— Pan Girgilewicz będzie z nami?
— Niezawodnie.
— Obudwom panom nie trudno będzie przypomnieć sobie wszystkie dziwactwa nieboszczyka, któreby mogły posłużyć za dowody jego obłąkania.
— Ho, ho! ja ich sam pamiętam bez liku.
— I na wszystko będziesz pan mógł sam złożyć przysięgę i znajdziesz innych gotowych do przysięgi świadków?