Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ja z grzeczności nie chciałem się sprzeciwiać, ale komisarz mimo to uwziął się przekonać nas dowodnie, że się próżnem łudzimy przywidzeniem. Rozkazał więc jechać ku dworowi. Napróżno składał i wymawiał się biedny woźnica, napróżno ja sam prosiłem i przedstawiałem. Komisarz nie odstąpił od swego, i otóż nagle ni stąd ni zowąd, znaleźliśmy się pod bramą dworu.
— I światła nie było? — poderwał Katilina.
— Przysiągłbym, że zgasło w naszych oczach, ale koniec końców nie było.
— Aha — zaśmiał się Katilina.
— No cóż aha? jeszcze pan nie mów hoc! Tak samo i komisarz mówił mi aha, i nuż drwić i kiepkować sobie ze mnie, a potem śmiejąc się do rozpuku, jął na całe gardło różnemi słowy zaklinać z grobu nieboszczyka. I oto nagle.
Tu urwał na chwilę mandatarjusz, nie wiedzieć czy dla większego rozdrażnienia słuchaczy, czy pod wpływem przestrachu, jakiego go nabawiło samo wspomnienie tej chwili.
— No i cóż nagle? — zapytał niecierpliwie Katilina.
Mandatarjusz otarł pot z czoła i nieco przytłumionym ozwał się dalej głosem:
— Nagle rozwarły się z trzaskiem drzwi parapetowe a na balkonie ukazał się starościc jak żył i wyglądał za życia.
Katilina aż podskoczył w górę.
— Żartujesz pan! — zawołał.
— Słowo honoru, słowo uczciwości! — upewniał mandatarjusz.