Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dyś siedział w milionach! — zaczął na nowo. — Dałbym gardło, że nie wie dotychczas jak sobie z niemi postępować. Ale ja go wezmę pod moją opiekę! Ho, ho! obaczycie jak ja go wyfrycuję.
Klucznik znowu wzruszył ramionami.
— Ale co tam, przerwał sobie nagle podróżny. — Jedźmy lepiej! Podwieziecie mię przecież — dorzucił tonem, który żadnej już nie dozwalał odmowy.
— Ta — wybąknął klucznik.
Nieznajomy wywinął sękatą swą laską młyńca w powietrzu, poprawił zawiniątko na plecach, czapkę głębiej zasadził na tył i postąpił ochoczo za klucznikiem, który nie mówiąc już ani słowa więcej, zmierzał ku drzwiom.
— A za wódkę? — nagabnął Organista, zachodząc z boku nieznajomemu.
— Później, jak będę kiedy przejeżdżał tędy — odparł niezmieszany nieznajomy, i z takim świstem zamachnął znowu swoją laską, że biedny Organista, jak mógł najprędzej, cofnął się za swój szynkwas obronny.
Na mostku przed karczmą czekał wysoko wyścielony wóz z podolskim koszem plecionym, uprzężony dwoma rączymi końmi, których czarna jak węgiel maść niemało w opinii ludu szkodziła ich właścicielowi.
Klucznik z rzadką na swój wiek i swą tuszę zręcznością wskoczył w siedzenie, ale przed nim jeszcze znalazł się już tam nasz nieznajomy.
— Pojedziemy tedy! — rzekł klepiąc swego woźnicę łaskawie po ramieniu.
Klucznik znowu spojrzał na natręta, ale ten ni