Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

docznie w powagę. Pociągnął nowy haust z wypróżnionej do pół szklanicy, i zaczął dopiero po chwili:
— Pan starosta byłto pan, mości dobrodzieju, pan, o jakich już dzisiaj ani słychać, ale jak wszyscy Żwirscy miał tu coś — dodał ciszej, pukając w czoło.
— Małego bzika taj tylko — wypalił mniej ostrożny ekonom.
— Jak to? — przerwał śmiejąc się Katilina — wszyscy Żwirscy mieli bzika?...
— Wszyscy w prostej linji z dziada pradziada aż do ostatniego starościca — potwierdzał stanowczo mandatarjusz.
— Więc i hrabia z Orkizowa cierpi na zajączki?
— O, uchowaj Boże — zaprzeczył mandatarjusz — pan hrabia był młodszym synem, i do tego z drugiej żony starosty, i on pierwszy wypadł z tej reguły.
— No, a cóż tedy sam starosta? — pytał dalej Katilina, i pół na pół rozłożył się na sofce.
— Starosta na starość przy ogromnej fortunie i ogromnym znaczeniu wplątał się w wojnę konfederacką.
— Przystał do konfederatów taj tylko — poprawiał ekonom.
— Więc był dzielnym patrjotą jak widzę, zawołał Katilina żywo.
Na wyraz patrjota, pan sędzia obejrzał się szybko po całym pokoju, a pan aktuarjusz schował się cały za swe krochmalne kołnierzyki, i mruknął przez zęby:
— Owa już o patrjotyzmie gada, nie mówiłem że to jakiś podejrzany ptaszek!