Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pan mandatarjusz pokiwał głową ze znaczeniem, a p. Gustaw Chochelka ściągnął brwi do góry, wydął wargi i wyszeptał półgłosem coś jak: podejrzany ptaszek.
Pan Damazy Czorgut czegoś niespokojnie obejrzał się po pokoju.
— Czy państwo już po kolacji? — zapytał nagle.
— O nie jeszcze — odparła pani sędzina, nieprzygotowana wcale na takie zapytanie.
— To proszę dla mnie najmniejszego nie robić sobie zachodu — ozwał się pan Damazy na nowo. — Zjem co bądź, zwłaszcza żem djablo głodny.
— Zaraz, każę przyspieszyć kolację — wyrzekła pani sędzina, i porwała się z krzesła.
— O jedno tylko prosiłbym panią dobrodziejkę — zagadnął znowu pan Damazy.
— Słucham pana?
— Lubię czaj bardzo mocny.
— Dobrze — wyrzekła zagapiona gospodyni i prędko wybiegła do kuchni, jakby się obawiała, aby szczególniejszy gość nie wyjechał za chwilę z czemś nowem.
Pan Damazy obrócił się do pana mandatarjusza, który się czegoś głęboko zamyślił.
— No, mój gospodarzu łaskawy — przemówił uderzając go poufale po ramieniu — poznawszy mię z sobą, poznajże mię i z swymi gośćmi.
— A prawda, zapomniałem — wybąknął pan sędzia. Rekomenduję panu — zaczął z urzędową powagą, odkrząknąwszy należycie. — To mój sąsiad, rządca buczalskiego folwarku, pan Girgilewicz.
Pan Girgilewicz ukłonił się bardzo nisko, Katilina kiwnął głową niedbale.