Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Spodziewam się, że niebawem poznamy się bliżej — wycedził z protekcjonalnym uśmiechem.
— To zaś mój aktuarjusz — ciągnął dalej gospodarz.
— Pisarz niby? poprawił Katilina.
— A tak pisarz, pan Gustaw Chochelka.
— Tam do diabła! — zahuczał Katilina rubasznym uśmiechem. — Także nie miał się już jak nazywać, ta Chochelka!
Biedny pan aktuarjusz ledwie ze skóry nie wyskoczył, tak strasznym zawrzał gniewem. Nieznajomy ugodził go w najdotkliwszą stronę. Nazwał pisarzem, co na okropną zakrawało obelgę, i wyśmiał jego nazwisko, dla którego jak mówił, wszystkie kobiety jakąś szczególniejszą czuły sympatję.
— Nie rozumiem, prawdziwie — chciał coś powiedzieć, lecz zająknął się niemiłosiernie.
Pan Damazy ani spojrzał już na zapyrzonego aktuarjusza, a ni stąd ni z owąd natarł nagle ekonoma.
— Czyś pan szlachcic, panie Girgilewicz? — zagadnął go, jak najmniej przygotowanego na takie zapytanie.
— To jest... ja... zdaje się... myślę na przykład... taj tylko... — zaciął się nieszczęśliwy ekonom cały jak w ogniu.
— Więc nie szlachcic? — pomagał mu nielitościwie Katilina.
— To jest... znaczy... ja mówię... taj tylko! — wydusił z siebie z wielką biedą ni w pięć ni w dziewięć.
— Aha, rozumiem, pan mówisz tylko, żeś szlachci-