Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Panią! — zawołał Juljusz.
— Panią czy panną, nie mogłem poznać choć się bardzo blisko zakradłem....
— Ale widziałeś przecie jak wyglądała?
— Uważałem tyko, że miała włosy jak len.
Juljusz podrzucił się gwałtownie w swem siedzeniu.
— Cóż dalej, cóż dalej? — natarł porywczo na opowiadającego.
— A cóż jasny panie, chciałem jeszcze przysunąć się bliżej, aby lepiej widzieć, ale te przeklęte brytany, które Kost’ wpuszcza co nocy na dziedziniec dworu, jak zaczęły wyć i ujadać, że aż mię strach wziął aby nie obudziły gdzie nieboszczyka albo żeby ich Kost’ nie wypuścił za bramę, bo wtedy ciężka byłaby sprawa! Więc drapnąłem nazad jak przyszedłem.
— A zkądże wiesz że Kost’ okrada pałac? — zapytał Juljusz.
Mikyta wzruszył ramionami.
— A proszęż jasnego pana, pocóżby maziarz zajeżdżał furą pod dwór? — odpowiedział.
— I więcej nic nie widziałeś nad to wszystko?
— Nic jasny panie.
Juljusz sięgnął ręką do kieszeni i dobywając kilka drobnych monet srebrnych rzucił je obdartusowi i zawołał rozkazująco:
— Ani słówka o tem wszystkiem coś widział.... a jutro rano staw się do mnie do Oparek.
— Dobrze jasny panie — odpowiedział obdartus z niskim ukłonem.
Juljusz w dziwnem jakiemś, gorączkowem rozdrażninie-