Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/478

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ukrycia i wrzeszczą z głodu coraz przeraźliwiej.
W chacie starego klucznika słabe łyska światełko, ale wewnątrz głucha, grobowa zdaje się panować cisza.
Nagle rozdarły się drzwi od sieni, a w progu ukazały się dwie osoby.
— Będzie słota, mój ojcze — ozwał się dźwięczny i słodki głos kobiecy..
— Nic nie szkodzi! On przybędzie — ozwał się silny głos męzki, głos naszego znajomego maziarza.
— Więc idziesz, ojcze? — zapytała nieco trwożliwie dziewczyna, nieochybnie nasza piękna, jasnowłosa Jadwiga.
Maziarz podniósł w górę trzymany w ręku latarkę, a przy blasku jej światła dziwnie fantastycznie zarysowała się jego postać.
Był ubrany jak wczoraj na wysepce, tylko jeszcze długi czarny płaszcz wisiał mu niedbale na ramionach. Ponure, surowe jego rysy nosiły w tej chwili wyraz jakiegoś głębokiego rozmarzenia, tylko oczy migotały zawsze tym dzikim, niespokojnym, tajemniczym blaskiem.
— Ulewa nie spadnie tak prędko — szepnął na zapytanie córki, rozglądając się do koła — przyprowadzę ci gościa jeszcze przed deszczem.
— Więc ja go koniecznie muszę widzieć tak późno?
— Wiem żebyś mi nie przebaczyła, gdybym go sam tylko przyjął.
— Mój ojcze... — szepnęła dziewczyna zkonfundowana.