Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— O dla Boga! — wrzasnął Girgilewicz i prędko porwał się z miejsca. — Cóż tam sobie pomyśli moja żona! Upadam do nóg! Spokojnej nocy życzę państwu — kłaniał się pospiesznie na wszystkie strony, i co tchu wymknął się za drzwi.
— Tylko żebyś się gdzie na drodze nie spotkał z nieboszczykiem! — krzyknął za nim Katilina.
— Pan Bóg z panem! — zawołał Girgilewicz z za drzwi, i przeżegnał się przestraszony.
Katilina wyciągnął się i ziewnął głośno.
— Gdzież mię ulokowałeś łaskawco? — zapytał gospodarza.
— W kancelarji.
— Z panem Chochelką?
— Ze mną — potwierdził aktuarjusz.
Katilina spojrzał nań z szyderczym uśmiechem i westchnął.
— Ach gdybyś pan był przynajmniej tem, czem twoje nazwisko — szepnął.
— Jakto? czem? wybąknął aktuarjusz i poczerwieniał aż po wyżej uszu, przeczuwając nową jakąś obelgę.
Generis feminini — bąknął Katilina i głośnym, rubasznym wybuchnął śmiechem.
— Dobranoc ci kapłanie sprawiedliwości — zawołał poufale do swego gospodarza, a chwytając pod ramię aktuarjusza w dwóch susach wyciągnął go z pokoju do kancelarji po drugiej stronie sieni.
Mandatarjusz milcząc patrzył kilka chwil za odchodzącym, a potem w zamyśleniu potarł czoło.
— Trzeba iść spać — szepnął. — Ale ten szuja