Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/550

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Mojej matki! — wykrzyknął hrabia żywo.
— Mojej macochy — wyszepnął starościc i głowę pochylił na piersi..
Hrabiemu wszystka krew wezbrała do głowy.
— Ona już od dziesięciu lat spoczywa w grobie — poszepnął i głos jego drżał silnie.
— I od dziesięciu lat jej przebaczyłem, a i teraz nie myślę ubliżać jej pamięci. Bez żalu i niewczesnego wyrzutu wspomnę tylko, co ominąć niepodobna.
— Słucham cię — rzekł z zupełną determinacją.
Starościc potarł ręką po czole i w zamyśleniu wstrzął głową.
— Nie potrzebuję ci przypominać mych lat dziecięcych — ozwał się po niejakiej pauzie. — Wiesz że niemowlęciem straciłem matkę, a zaraz w rok otrzymałem macochę. Nie wiem z jakich nieszczęsnych poszlak i skazówek zakroiłem w oczach ludzkich zaraz w pierwszem dzieciństwie na zupełnego idyotę, na stworzenie z urodzenia upośledzone na umyśle.
— Tak się zdawało wszystkim — poderwał hrabia, chcąc stanąć zaraz w obronie matki.
— I dlatego też nikt nie uznał godnem, zająć się szczerze moim umysłem. Jak bydlę pozostawiono mię na sam wpływ ślepych instynktów — prawił dalej z cierpką goryczą.
— Mikołaju! Mikołaju! — przerwał łagodząc hrabia.
Starościc niezwarzając na to ciągnął dalej:
— Ojciec mój podlegał już wówczas chwilowym na-