Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/471

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kośt’ Bulij w głębokiej zadumie spoglądał przez chwilę na młodzieńca łagodnem, prawie rozrzewnionem spojrzeniem.
Nagle otrząsł się z zamyślenia i westchnął z lekka.
— Bogu oddaję, jasny panie — przemówił z ukłonem i wyszedł z pokoju.
Juljusz nie śmiał go zatrzymać.
Pozostawszy sam rzucił się na sofkę i chciał ważyć i rozmyślać, o ile zeznanie Kośtia Bulija może uspokoić i utwierdzić go w własnem sumieniu, ale na próżno. Myślom i oczom inny nasuwał się przedmiot.
Juljusz miał jutro obaczyć piękną nieznajomę. Ten nieznajomy maziarz, domniemywany piastun wielkich zamiarów był jej ojcem.
— Jutro poznam bliżej oboje! — radował się w myślach młodzieniec, a urocza postać pięknej nieznajomej stanęła mu żywo przed oczyma.
— Powóz już dawno zajechał! — ozwał się wchodzący w tej chwili lokaj.
Juljusz wstrząsł się z lekka.
— Już za późno, nie wyjadę dziś... — mruknął powodząc okiem po pokoju, po którym gęsty zapadał zmrok.
I pozostał w swych marzeniach, a marzył ciągle o jednym tylko przedmiocie. Snąć nie nudził się bynajmniej jednostajnością, bo nawet rozmowę z Katiliną odłożył na jutro a sam do późnej nocy siedział nieruchomo na sofce.
Nazajutrz trzeźwiejszym umysłem; zaczął Juljusz