Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Juljusz wzdrygnął się, tak przykre głos ten sprawił na nim wrażenie.
— Kto ty? czego chcesz? — zawołał niechętnie, bo nieznajomy nader szpetną i odpychającą raził fizjonomją.
— Szukam prawa jaśnie wielmożny panie!
Juljusz myślał w pierwszej chwili, że ma do czynienia z warjatem.
— Stój! — zawołał na furmana — Czego chcesz? — zapytał nieznajomego.
— To ja Mykita Ołańczuk jaśnie wielmożny panie, czternaście lat służyłem w wojsku.
Juljusz przypominał sobie imię byłego żołnierza, które tak ściśle łączyło się z historją starościca.
— Czego chcesz? — zawołał niechętnie.
— Nieboszczyk pan mię pokrzywdził i ciągle dochodzę mego prawa jasny panie, bom sobie przysiągł, że nie daruję choćbym miał zdechnąć jak pies — mruknął ciszej, a w na pół zyzowatych oczach dzika mignęła nienawiść.
Juljus rzucił się niecierpliwie.
— Prawuję się już od sześciu lat jasny panie, zeszedłem na żebraka; ale to furda — ciągnął prędko dalej eks-żołnierz. — Nieboszczyk pan umarł, to mi Kost’ Bulij musi zapłacić za moje, bo on mi swoją ręką rychtyg sto kijów wyliczył jak jeden, a i potem jeszcze obił się kilka razy.
— Ależ czegóż chcesz odemnie łotrze? — krzyknął Juljusz wybuchając gniewem.
— Jasny panie, ja zabożyłem się niedarować Kośtjowi i nie daruję, nie daruję choćby mię robaki ży-