Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/310

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W czteromiesięcznym przeciągu czasu powierzchowność jego żadnej na pozór nie uległa zmianie, wszakże bystrzejszy wzrok postrzegaczy mógłby w fizjonomji jego jakichś wcale nowych dopatrzyć odcieni. Poza dawnem wyzywającem szyderczem spojrzeniem, dawnym nieodstępnym uśmiechem lekceważenia dla wszystkich i wszystkiego, przebijał się pewny cień jakiegoś skrytego zajęcia, jakiegoś stalszego zamyślenia.
Kiedy ujrzał się sam z mandatarjuszem, ozwał się prędko:
— Przejeżdżając, wstąpiłem do pana na chwilkę.
Mandatarjusz ukłonił się w milczeniu.
— Żadnej wieści o Ołańczuku?
— Najmniejszej. Zdaje się jednak, że nie wskórawszy nic w kryminale Samborskim, poszedł aż do Lwowa.
Katilina niezadowolony kiwnął głową.
— Pan dobrodziej sam kazałeś go wypuścić z aresztu — odezwał się mandatarjusz.
— Myślisz pan jednak, że wskóra coś we Lwowie?
Mandatarjusz podciągnął brwi ważną miną.
— Ten łotr zacięty do istnego szaleństwa, może nam ściągnąć na kark komisję.
Katilina machnął ręką z lekceważeniem.
— W zaklętym dworze ucichło już zupełnie? — zapytał.
— Owszem, dziś mówił mi policjant, że wczoraj znowu po raz pierwszy od kilku miesięcy zajaśniało światło w narożuych oknach dworu.
Katilina porwał się gwałtownie.
— Czy pewnie tylko?! — wykrzyknął.