Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mi?! Ach żebym też to wazystko doniósł! Pan komisant Schnoferl przebłagałby się w swej niechęci do mnie i na całym arkuszu wypaliłby mi reskrypt po chwalny. Dalibóg trzeba nad tem pomyśleć!
A obracając się do swego nader pilnie przy stoliku ujętego aktuarjusza, podyktował mu zwykłą formułkę, zamykającą protokół, a potem sam wziął pióro do ręki i z wielkim zamachem i kunsztownemi wyzrętatami nakreślił swoje imię z niezbędnym przydatkiem tytułów: Mandalar und Polizeirichter.
— Skończone! — mruknął i odetchnął po ciężkim trudzie.
— A cóż proszę wielmożnego sędziego stanie się z Kośtiem? — zapytał Ołańczuk z właściwym sobie wyrazem zawziętej nienawiści.
Mandatarjusz groźnie nasrożył wąsy.
— Z Kośtiem nie wiem — mruknął z przyciskiem — ale ty pójdziesz do aresztu.
— Ja? za co?
— Ukradłeś konia urwiszu!
Ołańczuk skoczył jak opętany i przeżegnał całą pięścią.
Pan sędzia krzyknął na policjanta.
— Okuj mi tego łołra i wsadź do tylnego aresztu!
— Ależ dla Boga ja nie wiem nic o żadnym koniu...
Mandatarjusz przerwał mu dalszą ekskuzę głośnym policzkiem.
— Milcz łotrze!
— Ależ łaskawy sędzio.
— Ho ho, już ty się przyznasz ptaszku jak parę