Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się w matczyną, bo snać już od pieluchowego powicia przestała na zawsze rość dalej, a za jej przykładem poszła zapewne przez współzalotnictwo nóżka, która, wciśnięta w malutki atłasowy trzewiczek, w tej chwili wyzierała na pół z pod lekkiej, błękitnej muślinowej sukienki.
Mimo starannego swego wychowania, nie zupełnie jeszcze z salonowem życiem oswojony Juljusz, wydawał się jakoś nieśmiały i zakłopotany na wstępie, ale zagadnięty w jednej chwili kilką uprzejmemi słowy hrabiny, a kilką wesołemi, trzpiotowatemi zapytaniami hrabianki, nabrał zupełnej swobody i pewności.
Rozmowa toczyła się długo w zwykłym powszednim obrębie.
— Ale, ale — zawołała nagle Eugenia — mama sobie przypomina, co nam wczoraj opowiadała Solczaniowa?
— A prawda, coś o zaklętym dworze.
Juljusz uśmiechnął się z zadowoleniem. Sam ciągle bił się z myślami, jak na ten tor naprowadzić rozmowę, aby z swojem niedawnem wyjechać spostrzeżeniem. Eugenia jakby umyślnie przychodziła mu w pomoc
— Wyobraź sobie pan — poderwała żywo — nasza klucznica Szalczaniowa, opowiadała, wczoraj nowe, niestworzone rzeczy o zaklętym dworze.
— Nadszedł zapewne zwykły perjod strachów, który lud co roku prawie do tej odnosi pory — odezwał się Juljusz.
Hrabia niechętnie zmarszczył czoło.
— Moje dziecię — przemówił z pewnym naciskiem