Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— No, cóż, nie słyszysz, trutniu? — huknął Katilina jeszcze głośniej. — Jest pan?
— Jest... ale — wybąkał zmieszany sługus.
— Co ale?
Lokaj miał już czas ochłonąć z pierwszego wrażenia. Zmierzył nieznajomego od stóp do głowy i wzruszył ramionami, więcej z gniewem jak z lekceważeniem.
— Czego pan chcesz? zapytał zuchwale i postawił się w pozycji, jak gdyby teraz dopiero przypomniał sobie przesłyszanego w pierwszej chwili błazna i trutnia.
Katilina zamiast odpowiedzi przystąpił bliżej do niego, wyciągnął rękę z nienacka i nim jeszcze zagapiony tym nowym ruchem lokaj, mógł zmiarkować o co chodzi, ujrzał się silnie pochwycony za kołnierz i w jednym mgnieniu oka trzy razy zwinął młyńca w powietrzu.
— Gwałtu! ratunku! — zawrzeszczał wniebogłosy, przekonany, że jeśli nie ma do czynienia z rabusiem, to pewno z warjatem.
Katilina popchnął go naprzód, a przestraszony służalec jak długi powalił się na ziemię. W tym momencie dwóch innych wypadło służących, a jednocześnie w drzwiach po lewej stronie ukazał się jakiś młody mężczyzna w aksamitnym szlafroku i z otwartą książką w ręku.
— Co to znaczy? — zapytał głosem gospodarza.
— Gracchus! — krzyknął nieznajomy i z rozwartymi ramionami posunął ku niemu.
Młody mężczyzna cofnął się o krok w tył i spoj-