Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wce, i usiadłszy napowrót na katedrze wytoczył formalne śledztwo.
— Przystąp tu, Żwirski.
Julek wysunął się na środek i stanął przed katedrą.
— Co ci kto zrobił? — zapytał profesor.
Cisza nastała w klasie, że nikt ani mrugnąć nie śmiał. Julek zawahał się czegoś, obejrzał się za swym napastnikiem, a widząc ciągły szyderczy uśmiech na jego ustach i prawie powiększony jeszcze wyraz wyzywającej zuchwałości w oczach, zmarszczył z lekka czoło, i odpowiedział stanowczo.
— Nikt mi nic nie zrobił, panie profesorze.
Całą szkołę obiegł przytłumiony szmer zdziwienia.
— Jakto nic? — żachnął się profesor — zkądże ta krew.
— Z nosa, odpowiedział naiwnie zapytany.
— Któż ci ją puścił?
— Nikt, sama się puściła...
Ad locum asine — krzyknął pedagog rozgniewany i nie troszcząc się więcej o tę sprawę, zaczął dalszy wykład.
Julek wrócił do swej ławki, a czuł jakoś instynktem, że szlachetnym swym zaparciem odniósł większy tryumf nad przeciwnikiem, niż gdyby go był na najsurowszą naraził karę.
Kiedy usiadł na dawnym miejscu, Czorgut ukradkiem pochwycił go za rękę, i szepnął mu nieznacznie.
— Przepraszam cię, nie jesteś fagasem, będziemy odtąd przyjaciółmi.
I w samej rzeczy od tej chwili, od tego drobnego,