Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

przez szpary. Aż w tem nagle jak piorun z jasnego nieba, pada bomba niespodziewana.
— Ho, ho!
— Pewnego pięknego poranku ledwie co wstałem z łóżka i zabrałem się najspokojniej do kawy, aż tu trzask prask dwa powozy zajeżdżają przed dominium. Spojrzałem przez okno, i skamieniałem prawie z przestrachu. Z powozu wysiadali pan komisarz cyrkularny z landsdragonem i pan konsyljarz kryminalny, dwaj najzdatniejsi urzędnicy w całym obwodzie. Dla Boga cóż się stało! pomyślałem na pół nieżywy. Nim jeszcze miałem czas wyjść naprzeciw nich, już obadwaj wpadli do kancelarji, i w tej chwili przy zamkniętych drzwiach rozpoczęli ze mną komisję, i nuż mię zapytywać to o to, to o owo, to tak to owak, aż wreście połapałem się, o co chodzi. Szukali tropu owego kwestarza, co podczas choroby starościca pojawił się we dworze.
— Tam do kata! wykrzyknął Katylina.
— Ale cóż tu panu długo opowiadać jak szła komisja, jak ja to mości dobrodzieju mieszałem szyki i mydliłem oczy obudwom, żeby siebie od wszelkiej ocalić kompromitacji! Koniec końców wyśliznąłem się z wszystkiego suchą nogą jeszcze z reskryptem pochwalnym w dodatku, ale z starościcem na złe się zaniosło....
— Ów kwestarz — dorzucił po chwili zniżając głos — byłto emisarjusz z Paryża, z centralizacji.
— Tak, tak z centralizacji — potwierdził stanowczo Girgilewicz.
Katylina coś niezrozumiale mruknął przez zęby. Mandatariusz kontynuował: