Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Dwa bochenki razowego chleba nadsyłane mu regularnie co tydzień od matki, służyły mu za bezpieczną rezerwę, na którą mógł spuścić się na najgorszy wypadek. Cokolwiek też zarobił ubocznie, przepuszczał tej samej chwili, nie pamiętając o jutrze. Nigdy jakaś stalsza troska nie zasępiła jego czoła, nie zamąciła mu spokoju. Zawsze wesoły, swobodny, śmiejący się, zdawał się opływać w wszelkie dostatki, kiedy nie raz od dwu dni ani w gębie nic nie miał, a z większą fantazją, z większą śmiałością stąpał w swych wykrzywionych butach niż inny koleżka w lakierowanych ciżemkach.
Z każdym nowym rokiem ułatwiało mu się oczywiście utrzymanie, dostawał już korzystniejszych lekcji, pobierał więcej za wypracowania obcych zadań, ale z tem wszystkiem nie zmienił trybu życia. Im więcej rosły dochody, tem znaczniejsze mnożyły się potrzeby, tem gwałtowniejsze zresztą odzywały się w nim namiętności.
Julek, młodszy od niego o cztery lata, prowadzony starannie pod czujnem okiem matki, nie wiele stykał się z swym przyjacielem po za szkołą. Sąsiadował z nim zawsze w jednej ławce, często Damazy odwiedzał go w domu i na tem kończyły się ich wzajemne korrelacje. Dopiero w latach późniejszych, kiedy Julek łatwiej mógł oddalić się z pod oczu matki, poznał cały nieporządny tryb życia swego przyjaciela, ale wszelkie rady, przedstawienia i upomnienia przychodziły już teraz zapóźno. Czorgut ani nie myślał zmienić nagannego trybu życia, lekkomyślność jego z każdym