Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

odsłonił się nagle upragniony widok żwirowskiego dworu.
Nieznajomy aż podskoczył w siedzeniu i chciwie wypatrzył się przed siebie. Słońce już przed pół godziną skryło się za góry, i zmrok już stopniowo osłaniał ziemię.
Z tem wszystkiem dwór żwirowski w dość wyraźnych przedstawiał się zarysach. Byłto okazały jednopiątrowy gmach murowany, z dwoma naprzód wybiegającemi skrzydłami, z wspaniałym gankiem, o sześciu słupach kręconych na froncie. Z tyłu ocieniał go szeroko sad owocowy, który po jednej stronie łączył się z niewielkim sosnowym gaikiem, z przodu ciągnął się otoczony ostrokołem dziedziniec, z ogromnym klombem po środku. U boku w głębi dziedzińca, po za szpalerem z lip i dzikich kasztanów, wyzierały obszerne, również jednopiętrowe oficyny.
Z daleka przy zapadającym zmroku, nie widać było żadnego zniszczenia ani w gmachu sadnym, ani w dziedzińcu i oficynach, i trudno by się nawet domyśl ć że stoi zupełnie pusty i nie zamieszkany.
— Toż tedy ów dwór zaklęty? — wykrzyknął nieznajomy.
Klucznik zamiast odpowiedzi zaciął konie.
— Dalibóg wcale niestrasznie wygląda z daleka! — mruknął nieznajomy po chwili milczenia.
— Głupców własny cień straszy — przemówił Kost’ Bulij.
— A gdzież wy mieszkacie z waszemi kluczami?
— Mam osobną zagrodę za gajem ogrodowym.