Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Walny chłopak co się zowie! Pół dnia grał na skrzypcach, drugie pół polował.
— Taj tylko — wtrącił się Girgilewicz w silnem przekonaniu, że w tym miejscu ani rusz obejść się bez tych jego dwóch słów ulubionych.
— Pewnego dnia, kontynuował mandatarjusz — wybraliśmy się po południu na krzyki aż pod Zawałówkę, o dobre trzy mile stąd. Kilka godzin brnęliśmy po kolana w błocie, a licho nadało, że ani wrona się nie pokazała! Znużeni, zniechęceni, mieliśmy wracać do domu, kiedy zaproponowałem wstąpić na przekąskę do zawałowskiego proboszcza....
— Ależ jak ta zaczniesz ab ovo mój łaskawco — co przerwał Katilina — to dzisiaj nie skończysz opowiadania.
Mandatarjusz przygryzł wargi, cokolwiek urażony.
— Pozwól-no pan, wiem co należy do rzeczy. Na probostwie zatrzymaliśmy się do późnej nocy, komisarz nabałakał się z popadjankami, ja z księdzem proboszczem puściłem się w ekarté o cwancygierka. Dopiero po jedynastej wracaliśmy wozem do Buczał. Prawie o samej dwunastej stanęliśmy na zakręcie lipowej ulicy, która prowadzi do dworu. Mimowolnie jakoś rzuciłem okiem w tę stronę, i krzyknąłem na pół z przestrachu na pół z zdziwienia. Zdawało mi się, że widzę światło w lewem skrzydle dworu. To samo przywidziało się i naszemu furmanowi, ale komisarz upierał się na zabój, że to tylko odblask księżyca.
— Śliczny mi odblask — mruknął Girgilewicz i machnął ręką.