Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nury, zamyślony, unikał pilnie wszelkiego zetknięcia się z ludźmi, a mieszkając sam jeden jak palec tuż w pobliżu osławionego dworu, nigdy nie przepuścił nikogo za próg swej chaty. To też choć co niedzielę jak wszyscy inni ludzie przychodził pilnie do cerkwi i na klęczkach modlił się przez całą prawie mszę świętą, ustaliło się powoli przekonanie między ludem, że Kost’ Bulij za pośrednictwem swego nieboszczyka pana jak niegdyś Twardowski za życia, zapisał się djabłowi i że, jego tak troskliwie dobrane czarne psy, konie i krowy pochodziły wprost z piekła, stanowiły niejako czartowski zadatek na kupioną duszę.
Przy takiej reputacji zagroda Kośtja Bulija wyglądała prawie jeszcze pustszą i posępniejszą niż sam dwór zaklęty, i nie łatwo znalazłby się ktoś w okolicy, coby nie mówiąc już o nocy, w jasny dzień śmiał zbliżyć się do niej.
Wszakże w chwili kiedy idąc poniewolnie za biegiem wypadków, bliższą i z nią musimy zabrać znajomość, nie zastajemy jej bynajmniej wewnątrz tak pustą i samotną, jak wyglądała z swej powierzchowności i jakby każdy sądził z jej reputacji.
Jest już dobrze po północy, a na przestronnem ognisku wielkiej izby, nie różniącej się niczem od zwyczajnych mieszkań chłopskich, płonie starannie podtrzymywany ogień i dość jasne całą oświeca przestrzeń. W około długiego dębowego stołu, wsuniętego pomiędzy dwie drewniane ławy, siedzi rzędem wśród dymu fajek sześciu ludzi różnych po większej części strojów i powierzchowności. Wszyscy popijają piwo z sporych