Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/548

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się po krótkiej pauzie. — Niestety umarłem już dla świata i dla samego siebie.
— Ale żyjesz? — zapytał hrabia z naiwnym pospiechem.
— Żyję dla wielkiej i szlachetnej idei — odparł starościc, a w oczach dziwny łysnął mu żar.
Hrabia oboma rękami chwycił się za głowę.
— Nie wiem doprawdy, czy śnię czy czuwam. Jesteś dla mnie zagadką nierozwiązaną!
Starościc nagle ściągnął brwi, a twarz jego przybrała pierwotny surowy i ponury wyraz.
— Kazałem cię tu ściągnąć bracie — ozwał się po chwili — aby z tobą, pomówić obszernie.
— O ja dawno tego pragnąłem! — ozwał się hrabia.
Na czoło starościca liczne nabiegały chmury.
— Kost’ już przygotował cię po swojemu na treść naszej rozmowy.
— Jakto? — zawołał hrabia żywo. — Zarzuty które mi śmiał robić w tej chwili....
— Są zarazem i moje.
— Twoje mówisz!
Starościc wyprostował się chmurny i ponury.
— Pomówimy otwarcie, mój bracie — rzekł i nagle chwytając za najbliższy fotel, usiadł w pobliżu.
— Pomówimy po raz pierwszy od lat ośmnastu — dodał po chwili.
— Słucham cię Mikołaju — ozwał się hrabia, a w głosie jego przebijało się silne wzruszenie.