Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/383

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pan Damazy Czorgut...
Katilina zauważał dobrze wyraz twarzy dumnego magnata, a na ustach jego osiadł złośliwy uśmiech.
— Tak panie hrabio — ozwał się nagle drwiącym tonem — Damazy Czorgut.
— Mój ojciec był leśniczym w tym samym kluczu gdzie dziad dzisiejszego hrabi Plewickiego służył za ekonoma! — dodał z naciskiem, aby dać do zrozumienia, że po pierwsze w ogóle nie wielka sztuka być hrabią w Galicji, a powtóre można nim być nazywając się nietylko Czorgut, ale nawet Plewicki!
Hrabia pojął znaczenie tej przymówki i z dumą obrócił się plecyma, a Juljusz gniewnie i prawie groźne spojrzenie rzucił na swego niesfornego przyjaciela.
Katilina uśmiechnął się szyderczo i wzruszył ramionami.
— Jadę — rzekł obojętnie.
— Sługa i podnóżek pana hrabiego! — zawołał tymsamym tonem, z jakim żegnał się z Girgilewiczem lub Gągolewskim.
I nie troszcząc się bynajmniej o wrażenie swych słów i swego całego znalezienia się wyszedł z pokoju gwiżdżąc przez zęby i szpicrutem wymachując w powietrzu.
Obrażony, magnat nabiegł krwią cały.
Impertinent! — mruknął nie obróciwszy się.
Juljusz po raz pierwszy musiał wstydzić się za swego przyjaciela i po raz pierwszy rozgniewał się na niego jako gospodarz domu.
Hrabia wyglądał oburzony do najwyższego.