Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/384

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Cóżto za szczególnych trzymasz ludzi, panie Juljuszu? — rzekł z przekąsem.
— Nieskończenie przepraszam pana hrabiego — rzekł spiesznie — człowiek ten rubaszny z natury wychowania, uchybia wbrew swej wiedzy i woli...
Hrabia wzruszył ramionami.
— Dlaczegóż go pan trzymasz?
— Zawdzięczam mu jedną, ważną przysługę, mógłbym rzec nawet jedno dobrodziejstwo z czasów dawniejszych.
Hrabia wydął wargi, jakby niekoniecznie wielką przykładał do tego wagę.
Juljusz poderwał skwapliwie:
— Byłem biedny i miałem utrzymać matkę sędziwą. Cała nadzieja przyszłości polegała tylko na owocach mych nauk...
— Tymczasem, dodał po krótkiej pauzie — pewien krok nierozważny, po prostu wiersz za śmiało napisany i rozpowszechniony, groził pozbawieniem mi dobrodziejstwa publicznych nauk...
— A ten człowiek?
— Wbrew mej woli i mimo największego mego oporu, przyjął winę mą na siebie.
— Człowiek z przeczuciem jak widać... — odezwał się hrabia z lekką ironią.
— W owym czasie — zawołał Juljusz z szczerem wylaniem — było to dla mnie ogromnem dobrodziejstwem.
Hrabia zamyślił się lekko.
— Zechcesz panie Juljuszu przyjąć odemnie jako od