Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/366

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

uspokoił się zupełnie. Nie mogąc zaś czy nie chcąc zasnąć na nowo, ubrał się wcześniej niż zazwyczaj.
Szczególniejszy sen, łącząc się tak ściśle z planem Żachlewicza, silnie musiał sprawić na nim wrażenie.
Smutny i zamyślony przechadzał się po pokoju, a od chwili do chwili tylko jakieś niezrozumiałe wycedzał słowa.
— Po co mi tego wszystkiego — mruknął nareście wyraźniej. Powetuję podróż Żachlewiczowi i przepędzę go na cztery wiatry.
— Ten sen... — dodał ciszej i wstrząsł się cały.
Po chwili usiadł w fotelu przy biórze i głowę wsparł o poręcz...
— Jestem i tak dość bogaty — pocieszał sam siebie. — Niewystarczają mi wprawdzie dochody, ale coraz wiecej się przekonuje, że ludzie mają rację: Żachlewicz okradał mię niemiłosiernie.
Zamyślił się znowu, a oczy jego padły przypadkowo na stos książek na biórku.
Jedna z nich przepysznie oprawna, nęciła szczególnie jego oczy. Na jej skórzanych okładkach lśnił złocisty napis: Klejnoty rycerstwa polskiego.
Mimowolnie sięgnął ręką po nią i otworzył na oślep znać jednak przyzwyczajenia książka zawsze na jednem otwierała się miejscu.
Hrabia uśmiechnął się z dumą.
Otwarta stronica przedstawiała herb Topór, rodzinny klejnot Żwirskich, którego pierwszym założycielem jak niesie tradycja, miał być nikt inny jak tylko jeden z towarzyszów ojca Lecha.