Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ale przedewszystkiem nie będzie to nic strasznego? — ciągnęła dalej hrabina.
— Nieśmiałbym przecie trwożyć panie.
— A więc słuchamy! — poderwała prędko Eugenia.
— Było to przed trzema czy czterema dniami, dziś mamy sobotę, a więc....
— W środę czy we czwartek?
— We środę. Wybrałem się na maty konną przejażdżkę i mimowolnie jakoś zapędziłem się ku żwirowskiemu dworowi.
— W dzień oczywiście? — wtrącił hrabia.
— W jasny dzień, około jedynastej przed południem...
Tu zawahał się na chwilkę Juljusz, nie chcąc i nie śmiąc się jakoś przyznać, że umyślnie podjechał pod parkan ogrodowy....
— I cóż tedy? — zapytał hrabia.
Juljusz przezwyciężył się prędko, i ciągnął dalej nie bez lekkiego zająknienia.
— Nie wiem z jakich przyczyn koń mój spłoszył się nagle i skacząc w bok, uniósł mię aż pod sam parkan ogrodowy. Powstrzymawszy go tutaj, nie mogłem poskromić mej ciekawości, i zajrzałem do środka opuszczonego ogrodu.
— Który oczywiście musiał zdziczeć zupełnie — mruknął hrabia.
— W samej rzeczy zarósł chwastem i wygląda raczej na jakiś dziki ostęp lasu, niż na ogród pałacowy. Postawszy kilka chwil miałem na myśli już wrócić na gościniec, kiedy wtem — ciągnął powoli, wpajając bystro wzrok w hrabiankę.