Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/327

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

O kilkanaście kroków przed zakrętem w znaną nam lipową ulicę, spotkał młody dziedzic swego godnego mandatarjusza.
Pan Gągolewski wracał z folwarku, a twarz jego promieniła cała szczególnem zadowoleniem, bo łatwiej niż się spodziewał powiodło mu się Girgilewicza przyciągnąć do knowanego spisku.
Stary ekonom, podłechtany świetnemi obietnicami, a srodze rozżalony na Katilinę, nakłonił się skoro do wszystkiego i oświadczył się gotowym w każdej chwili wystąpić, z świadectwem, że nieboszczyk starościc był warjat, taj tylko!
— Wykurzymy za dziesiątą miedzę tego młodego szerepetkę i jego zausznika! — przyrzekał na końcu mandatarjusz.
Pan Girgilewicz westchnął ciężko.
— Już tam nie tyle chodzi mi o samego dziedzica, bo między nami mówiąc, to jeszcze nie złe byłoby człeczysko — rzekł potrząsając głową — ale ten zawłoka, to istny czort, taj tylko.
Mandatarjusz na każde wspomnienie Czorguta mimowolnie srożył czoło.
— Poczekajno jegomość — pocieszał się teraz — taką mu kurtę skroimy, że mu aż w pięty pójdzie.
— Dałby Bóg, taj tylko — wzdychał Girgilewicz i po krótkiej dalszej rozprawie, dobił ostatecznie targu.
Mandatarjusz w złotym humorze; — całą drogę mówił półgłośno do siebie i na wszystkie strony obiema gestykulował rękoma.