Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— No, już to wybaczcie, panie arędarzu — wtrącił się z powagą wójt ryczychowski — z bliska go podobno jeszcze nikt nie widział prócz starego klucznika, Kostia Bulija, który z nim jakieś nieczyste utrzymuje konszachty. Ale z daleka nie jeden już spostrzegł światło w zaklętym dworze i przypatrzył się samemu nieboszczykowi, bądź jak z nahajką przechadza się po ganku, bądź jak na czarnym gdyby węgiel koniu ugania po dachu swego dworu.
— I to wszystko można widzieć każdej nocy? — pytał podróżny nie wychodząc z tonu drwiącej wesołości.
— Broń Boże — tłumaczył dalej wójt. — Nieboszczyk pokazuje się tylko w pewnych porach, w dniach zadusznych i kiedy nów na niebie.
— I do tego czasu nikt mu jeszcze porządnie skóry nie wygarbował? — zapytał podróżny z nowym rubasznym wybuchem śmiechu.
Wójt obrócił się z niechęcią i indygnacją.
— Nie godzi się żartować w takich rzeczach — upomniał z powagą.
Nieznajomy wzruszył ramionami.
— Ha, — szepnął półgłosem jakby sam do siebie — Szekspir powiada, że są rzeczy, na niebie i ziemi, o których się ani śniło filozofom.
A potem obracając się do zgorszonego cokolwiek wójta, zapytał dalej mniej już drwiącym tonem:
— A jakże, w samym dworze nikt nie mieszka?
— Nie ma żywej duszy ani w dworze, ani w oficynach. Od śmierci starościca niczyja jeszcze noga nie przestąpiła progów zaklętego dworu, bo nieboszczyk za-