Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zaszły krwią, usta drgały konwulsyjnie, z poza silnie ściśniętych zębów toczyła się piana wściekłości, a cała fizjonomja jakiś dziki i okrutny przybrała wyraz....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .




XIV.
Zwierzenia.

Juljusz nie wiedział nic zgoła o zuchwałej wyprawie Katiliny, ale całą noc trapił go jakiś sen niespokojny i burzliwy. Wnet widział się samym w zaklętym dworze, opadniętym od całego roju upiorów i strachów, wnet z własnego domu musiał uciekać przed pośmiertnemi odwiedzinami nieboszczyka starościca, wnet znowu w innych dziwacznych znachodził się położeniach.
Z brzaskiem dnia rozwarł oczy i zaraz wyskoczył z łóżka, a dla lepszego orzeźwienia się z ociężałości, zwykłego następstwa każdej źle przespanej nocy, wybrał się na konną przejażdżkę.
Nie wyjechał jeszcze kilkanaście kroków za bramę kiedy zaszedł mu drogę zamówiony na dziś do dworu były żołnierz, Mykita Ołańczuk. Miał w ręku obrudzony swój kapelusz bez dna i wpatrzył się na młodego dziedzica z niemem zapytaniem, jakby przypominając wczorajszą rozmowę.
Juljusz zatrzymał konia.
— Idziesz do mnie? — zapytał.
— Miałem taki befel od jaśnie wielmożnego pana — odpowiedział eks żołnierz.