Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cokolwiek zakłopotany i niepewny siebie, ale nagle jakby przemocą nabierając odwagi przysunął się bliżej do maziarza i rzekł cicho i tajemniczo:
— Nie gniewajcie się Dmytrze, ale nie mogłem odejść, nie zapytawszy się was w jednej jeszcze rzeczy.
— Wiecie przecie panie Dominiku, że rad odpowiadam na każde zapytanie.
Pan Dominik musnął wąs i mrużąc oczy na poły dowcipnie na poły domyślnie, zapytał po krótkiej chwili:
— Kto wy jesteście Dmytrze?
Na wyrazistej, na pozór wszelkim wrażeniom nie przystępnej twarzy maziarza, poznać było lekkie pomięszanie.
— Nie rozumiem was, panie Dominiku?
Pan Dominik podniósł palec do góry i pokiwał figlarnie maziarzowi.
— Wyście nie prosty chłop Dmytrze?
Dmytro z lekka ściągnął brew.
— Niech mig piorun trzaśnie — ciągnął dalej — ale wyście szlachcic Dmitrze!
Maziarz nie mógł lekkiego przytłumić uśmiechu.
— Być może — szepnął.
— Szlachcic! — krzyknął pan Szczeczuga z całego gardła i poskoczył w górę, jakby mu o połowę ubyło lat i ciężaru.
— Pst.... — upomniał maziarz, i zmarszczył brwi.
— Jakże honor pański? — podchwytywał prędko stary szlachcic, kładąc silny nacisk na ostatnie szczególnie słowo.