Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wyobraziciel wykonawczej władzy dominikalnej, wyszedł wcześniej z kancelarji, a nie będąc świadkiem ostatniej sceny, nie postrzegł teraz w zamieszaniu groźnej broni w ręku zbiega.
— Puszczaj! — huknął maziarz strasznym głosem.
— Owa rychtyg! — burknął zuchwale wiejski konstabel.
Kum Dmytro znowu dziki wydał wykrzyk, który tuż zaraz zmieszał się z grzmotem wystrzału.
Policjant powalił się na ziemię jak długi, niepokaźny, leniwy na pozór srokacz maziarza, szalonym rozbiegł się pędem.
— Łapaj! trzymaj! chwytaj! — zagrzmiał w tej chwili mandatarjusz, który za pierwszym turkotem umykającego wozu, odzyskał całą swą energję i odwagę i wypadł co tchu na dwór.
— Łapaj, trzymaj! — wtórowali mu w niebogłosy obadwaj strażnicy Bóg wie na kogo.
Tak głośne i odważne krzyki mandatarjusza i rewizorów, ocuciły odwagę i biednego aktuarjusza. Wyskoczył z pod stołu, sukę kopnął daleko od siebie i w gwałtownym zapędzie pochwycił ukrytą w kącie, sznurkami powiązaną strzelbę, która zwyczajnie na wróble nabita była grochem.
— Gdzie on! daj go ta! — zawrzeszczał na całe gardło i wypadając na ganek, strzelił na oślep w powietrze, po pod samem uchem mandatarjusza.
Nie przygotowany na to pan sędzia, zkądinnąd wyobraził sobie atak i pewny, że nieznajomy złoczyńca zaszedł go z boku i ugodził kulą znienacka, jęknął głu-