Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

parł z rubasznym śmiechem Katilina, i wskazał na podniesione w górę ukośne zapiętki.
— Zawsze ten sam hulaka, szaławiła, hałaburda.
— Burda — powtórzył tylko Katilina, i kiwnął głową.
— Ten sam libertyn niepomny na wczoraj, niedbały o jutro.
— A tak trochę... mniej więcej!
— Kpiarz, dla którego nic świętego nic poważnego nic nietykalnego.
— Za długą snujesz już litanię — przerwał Katilina, choć ani myślał się urażać.
— Namiętny wielbiciel płci pięknej...
— Aha... płci... — powtórzył Katilina i zakrztusił się czegoś.
— Niedowiarek nie uznający ni Boga ni djabła!
— Ale wierzący ślepo w twój charakter i twoje serce.
— I w moją pamięć, nie prawdaż?
— Ale tylko w twoją.
— Ocaliłeś mię kiedyś od ekskluzji.
— No, jak teraz rzeczy stanęły, to nie wielką wyświadczyłem ci przysługę.
— Ale wówczas ogromną, i to nietylko mnie.
— Prawda, przysłużyłem się trochę i twojej matce, o którą zaledwie teraz pozwalasz mi się zapytać.
— Wesoła i uśmiechnięta twarz Grakchusa spoważniała i zasępił się nagle, a z piersi wyrwało się przytłumione westchnienie.
— Moja matka — szepnął zmienionym głosem...
— Nie żyje?! — wykrzyknął Katylina domyślając się reszty.