Ewunia/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ewunia
Podtytuł Opowiadanie z końca XVIII wieku
Wydawca „Ziarno”
Data wyd. 1913
Druk E. Szyller
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


J. I. KRASZEWSKI.



EWUNIA.
Opowiadanie z końca XVIII wieku.




──────────
TOM I.
──────────




WARSZAWA
NAKŁADEM „ZIARNA”
1913



Druk E. Szyllera, Nowy-Świat 34.




Nihil difficile amanti.

Dzień był piękny zimowy... bo są i w zimie dni piękne. Naprzykład, gdy się wszystko szronem, puchem i brylantami okryje, gdy mróz nie jest zbyt ostry by życie z istot dobywał, gdy powietrze ciche i spokojne, niebo blado-szafirowe, słońce uśmiechnięte obietnicą wiosny; gdy na ziemi leży śnieg jako świeżuchna pościołka, a w zakryciu od północnego przewiewu, nawet po troszę, ostrożnie przygrzewa.
Tak bywa w styczniu, gdy już dni rosną, gdy słońce się coraz podnosi, a ludzie liczą, że przebrną nareszcie mroki i chłody, i doczekają zieloności. Naówczas zima listopadowa i grudniowa, czarna, smutna, grobowa, przybiera nowe oblicze i pogodzić się z nią można i można powiedzieć, że piękny jest dzień zimowy. — Chociaż!! Bogiem a prawdą! kiedyż zima piękna? ona co mrozi ubogich, a chorych zabija, którą można przeżyć, przebyć, przebiedować, ale się nią cieszyć — niepodobna. Zima zawsze jest śmiercią.
Nie musiała się ona jednak tak wydawać dwom młodym, wesołym, rumianym paniczom, których rzeźkie koniki pędziły po dobrze utartej drodze, ku zdaleka widnemu dworowi, stojącemu pośród drzew właśnie okrytych puchami szronu i wyglądających jakby były świeżo na bal upudrowane. — Ci ichmoście jechali na dwóch saniach, pozaprzęganych czwórkami koni, przybranych z fantazją wielką. Bo to u nas nigdy może nie występowano wystawniej, świetniej, suciej jak w czasie zapust i kuligów, a był właśnie mięsopust i obaj kawalerowie, którzy się tylko co spotkali na zbiegu dwóch dróg, sadzili się teraz kto kogo wyprzedzi i kto pierwszy stanie u mety, to jest przed gankiem panny podczaszanki.
Byli z sobą dobrze znajomi, pono nawet koligaci, ale teraz, gdy obaj zamyślali konkurować o cudowną Ewunię, z dawnej przyjaźni, koleżeństwa szkolnego i myśliwstwa, zostało tylko w sercach obu, pragnienie wzajemne, wyścignienia się nie tylko na gościńcu, ale i w sercu Ewuni.
Do dworu, drogi był kawał spory, ale sanna kopna strasznie i wyminąć się prawie niepodobieństwo. Przodem leciały sanki Walka Brochwicza, cztery siwe mierzynki, grzywy długie, ogony po ziemi, wschodnia krew, jak wiatr skore, szalone, rozbujane, niepotrzebujące nie tylko bata, ale nawet ręki machnięcia nad sobą, dość było na nie świsnąć, to cię jak wiatr niosły. Znać je Walek bardzo kochał, bo to było wycacane, wystrzyżone, wychuchane. Niewiadomo zkąd dobrał cztery skóry lamparcie na deki dla nich, a uprząż cała świeciła, dzwoniła, brzęczała. Sanki też miał śliczne, okryte niedźwiedziami, leciuchne jak piórko, zwinne i ostro podkute, bo miejscami suchy śnieg wiatr pozmiatał i lód był po niedawnej odwilży, jak szkło ślizki.
Za nim tuż, tuż jadący, tak że chwilami konie jego prawie na sanki Walka wpadały, Szczepek Junosza Zboiński, także niczego wystąpił. Konie miał roślejsze, karę, silne, znać wyrobione dobrze i nie tak młode, ale wytrzymałe. Przednie były siatkami pokryte, uprząż srebrem nabijana, pióra nade łbami, woźnica w kołpaku sobolim, na saniach białe wilki. On sam w rysiej szubie, czapeczka na jedno ucho, powoził. Bat miał też zatknięty, konie go znały i bez tego.
Gdy tak gonią, Szczepek najechawszy na Wałkowe sanki, począł wołać: — Walek! słuchaj-że Walek, co mamy konie ochwycać — stój, pogadamy! Licho nam po tem kto z nas pierwszy przed ganek zabieży.
Walek się odwrócił cały, w boki się ujął śmiejąc.
— A o czem-że gadać będziemy?
— Znajdzie się — rzekł Szczepek — o małe staje karczemka, każ przystanąć, ze śniegu się otrzepiemy i — dwa słowa.
— A no, dobrze, dobrze! — rozśmiał się Walek — widzę żeś mi dał za wygranę, bo byś mnie nie przegonił. Twoje konie sporsze, ale ciężkie, moim równych nie ma, to darmo, a jak siwki wyprzedziły karuszki, tak ja pana Szczepana, da Bóg... wyścignę.
Szczepan ramionami ruszył.
— Da się to widzieć! — rzekł — da się to widzieć! Jeżeli mnie wyprzedzisz, juścić się o to zabijać nie będziemy. Byle poczciwie i bez wszelkiej zdrady.
Walkowi oczy się zaiskrzyły. Nie odpowiedział nic. Zwrócił się do woźnicy. — Bartek — zawołał — u Pociechy stań, daj koniom wytchnąć.
Pociechą zwała się owa karczemka nad drogą. Dwór coraz było ztąd lepiej widać, z kominów dwa słupy dymu parły się w niebo prościuteńko — na pogodę.
Już ku karczmce podjeżdżali, gdy Szczepek, który stał na saniach, dojrzał, że tam przed Pociechą sanki, że czwórka też koni wytchnąć przed niemi stanęły. Przymrużył oczy. Zmarszczyło mu się czoło.
— A wiecie, toż to tam już licho pana Celestyna niesie.
— Gdzie? gdzie?
— Stoi — zawołał głośno Szczepek — ot przed nami, poznałem go łatwo po chabetach jego i po czerwonej dece u sanek, obramowanej niedźwiedziem a podszytej lisami, ale bo i Celesio lisami podbity.
— Cha! cha! — rozśmieli się oba. —
A toż trzeba było zatrzymać rozpędzone konie, bo przed Pociechą nadbiegli.
Pan Celestyn Brdęski, tylko co znać ze swych sanek wysiadłszy przechadzał się właśnie koło koni i wyprostowywał. Mężczyzna był — nie stary pewnie, ale też i nie młody, statury pięknej, trochę chudy, szyja wyniosła, głowa śpiczasta, wąs rudawy w górę zakręcony, twarz nie pięknej cery, śniada, oko wpadłe... Spojrzawszy nań, trudno było pokochać, ale coś ciągnęło poznać się i zbliżyć, ciekawą miał fizjonomię, a spojrzenie jak szydło. Strach brał po trosze, a zarazem jakiś urok rzucał, że i uciekać się nie chciało. Czuć było w tym człowieku jakąś naturę schowaną, a każdy ukrytego ciekaw — to darmo, nie byłby człekiem.
Pan celestyn Brdęski obu młodym był znany, boć wszyscy nie zbyt od siebie daleko mieszkali. Niegdy sługiwał wojskowo, i za granicą w cesarskich pułkach i w domu w chorągwi hetmańskiej, spadło na niego małe dziedzictwo po bezdzietnej ciotce, wioseczka dziesięć chat i rzuciwszy szablę, od lat dwóch zaprzągł się do gospodarstwa. Wiedzieli wszyscy, że był niemajętny, ale prezentował się przystojniej i wstydu unikając, jak mógł i umiał występował z żołnierska, a schludnie. Już to spojrzawszy na uprząż i konie, domyśleć się było łatwo, iż tam potroszę koło nich łatano, ale zdala wydawało się niczego. On też sam odziany był pokaźnie, delię miał na sobie niedźwiedzią, burą ale sutną, przy czapce czaple piórko i spinkę świecącą.
Celestyna zwano chorążym, Walek był sędzicem, a Szczepek się tytułował pisarzowiczem, bo to tam o te czasy bez tytułu stąpić było trudno. Świadczył on zkąd kto szedł lub co robił, nie tylko próżności dogadzał, ale obywatelstwa dowodził.
Zdala na przybywających, z pewnego rodzaju ironią, spoglądał pan Celestyn Brdęski, oni go też oczyma jedli.
— Otośmy się pięknie zjechali! — zawołał Walek, wyskakując z sanek — a pono wszyscy do podczaszego!
Chorąży milcząco ich przywitał.
— A jużciż, to się łatwo domyśleć — mruknął pod nosem, wskazując na dwór.
Szczepek też wysiadł.
— Niech się konie wysapią! — rzekł, wyciągając się nieco.
Podczaszy się może ani spodziewa tylu gości, — rozśmiał się Szczepek — byle by nam radzi byli.
— Mnie się zda, że nie tam i nie tyle jeszcze będzie — począł zwolna cedząc wyrazy chorąży — bodajbym się mylił, ale na drodze widziałem ślady kutych sanek i zdala mi się parę mignęło, także ku Górze zmierzających.
— Co dziwnego! — rzekł Brdęski — wszak to zapusty, u podczaszego dwór i serce szerokie, panna piękna, młodzież jak na lep leci.
Ruszył ramionami.
— Czy pan chorąży do młodzieży i siebie liczy? — spytał Walek nieco uszczypliwie.
Chorąży nań popatrzał zimno i pomilczawszy, rzekł.
— Ja, jak sędzia wiesz, nie mam prawa do młodzieży się liczyć, ale są ludzie co mnie jeszcze starym nie zwą. I dobrze mi z tem, bo do dwu obozów należeć mogę.
— Czy na dwóch stołkach siedzieć? — podchwycił sędzia.
Brew się zmarszczyła chorążemu, od stóp do głów opatrzył zwinnego chłopaka, mierząc go oczyma z góry, bo był o wiele słuszniejszego wzrostu.
— Czy sędzia chcesz mi łatkę przypiąć? — spytał.
— O! uchowaj Boże! — począł Walek — przecież te dwa stołki nikomu nie czynią krzywdy.
— Jam bo nawykł — zimno zakończył chorąży, więcej do stołków, więcej do szabli niż do żartów, i — drwinek choćby niewinnych nie lubię.
To rzekłszy skłonił głowę.
— Stasiek! — zawołał — na koziołek! ruszać! —
Skoczył w sanki, zabrzęczała uprząż, pojechał.
Walek i Szczepek stali długo patrząc na siebie, to na odjeżdżającego chorążego.
— Patrz — rzekł pisarzewicz — licowy podsobny brzydko się ściąga, aż krwawi, a ot! jedną nogę z bólu do góry niesie i kula. Dyszlowy jeden niezły, drugi wywloka. Czwórka licha warta, a przecież od nas obu wprzódy zajedzie przed ganek i umie zatoczyć, wyda się to w oczach podczaszanki niezgorzej.
Westchnął.
— Czyżby ten o naszym pączku, o tej różyczce śmiał pomyśleć — odezwał się z oburzeniem Walek — o! do kata! toćby już tego było zanadto! Stary wybój taki, do tego goły, familja nie osobliwsza, on niepokaźny.
Ramionami ruszył, zadumali się obaj, potem spojrzeli sobie w oczy bystro. Szczepek był zamyślony, Walek się już śmiał, położył mu rękę na ramieniu.
— No, stary towarzyszu — rzekł — cożeśmy to się rozgadać wieli?
— Ta bestja chorąży humor mi popsuł — ozwał się Szczepek — bo to nic, nic, a jakoś nie miło, że się nas tyle koło niej uwija.
— No, niechże my dwaj, ale chorąży!! ale rejent, ale Herciński, ale Machcewicz, ale...
Walek począł się śmiać. — O! jest tam tego, jest... co za dziw, panna piękna, posag piękny, ojciec poczciwość sama... majątek złote jabłko, w kuferku kapitały nie na ladajakich kartkach... imię szlacheckie stare, a ważne jak holenderskie złoto. Tylko to sztuka, kto ten fant drogocenny weźmie.
Znowu popatrzyli sobie w oczy.
— Wy się staracie? — spytał po chwili — zaprzeć trudno?
— A wy to nie?
— Ja się i nie zapieram.
— Więceśmy towarzysze z pod chorągwi jednej — dodał Szczepek podając rękę Walkowi — a cóż? mamy przeto koty drzeć i rąbać się i nienawidzieć i doły pod sobą kopać? Wy na mnie koso patrzycie — za co? pytam — albo to mnie nie wolno tak dobrze jak wam. Gwałtem ją żaden z nas nie weźmie.
— Masz słuszność — zawołał Walek — gniewać się i marszczyć nie o co. Ale jak Ewunia na was słodko popatrzy, to mi się wszystko burzy; a ręce szabli szukają mimowoli.
— Mnie też, gdy do was słodkie oczy zrobi — odparł Szczepek — a potrzeba się mitygować i mieć rozum. Juźci przecie kiedyś wybierze.
Westchnęli obaj.
— Słuchajno — rzekł Walek — co ty myślisz? jak się tobie zdaje? kto z nas najpodobniejszy?
Szczepek głowę pochylił.
— A kto ją zrozumie! a kto wie i podsłuchał co ona tam myśli, to dziewczyna niby prosta i jak dziecko szczera, otwarta i wesoła, chichotka i nie zalotna, a taka mądra, że się tam nikt nie pochwali więcej jak na pięć minut, żeby u niej prym zyskał. Wczoraj śmiała się do was, aż ci serce rosło, poszedłeś spać w siódmem niebie, nazajutrz rano powracasz, ani spojrzy, ani odpowie, do drugiego ząbki szczerzy.
— Albo filut wielki dziewczyna — skonkludował Walek — albo taka niewinna i chłodna, że się w niej jeszcze serce nie poruszyło.
— I mnie się tak widzi — dodał Szczepek — więc też dajmy sobie ręce, starajmy się obaj, niech to naszej przyjaźni nie rozrywa, a komu Bóg da szczęście...
— Siadajmy razem do jednych sani — odrzucając swoje niedźwiedzie zaprosił sędzia — zajedziemy i wejdziemy jak dobrzy starzy przyjaciele, a ja wam zaczepne i odporne przymierze proponuję — ot jakie: — Starajmy się poodpędzać współzawodników, abyśmy sami zostali — kogo z nas wybierze... w woli Bożej!!
— No! dobrze — rozśmiał się Szczepek siadając do sani — będziemyż figle płatali antagonistom co wlezie, a potem.
Konie ruszyły z miejsca, bo woźnica na nie świsnął, sanki Szczepka szły próżne za niemi. Jechali milczący. Dwór jak zdala, tak też zbliżając się doń wyglądał pięknie, a była to stara siedziba szlachecka, nienowomodnym smakiem, a wygodna i poważna. Ogromne olchy, lipy i klony, które w lecie cień miły dawać musiały, okalały je zewsząd, stała, jak nazwisko wsi i folwarku zwiastowało, na podniosłym pagórku.
Dwór bez piętra na podmurowaniu z ogromnym gankiem, z wysokim dachem, z herbowym wietrznikiem rozlegał się szeroko, w prawo i lewo miał jeszcze przybudowane skrzydła...
Z poza niego widać było czarną kopułkę domowej kaplicy, i wierzchołki świerków, co ją otaczały. Choć wieczór ledwie nadchodził i na dworze jasno jeszcze dosyć było, już w oknach domu czterech, widać było rzęsiste światło. W prawo też przy obszernych stajniach stała moc sani i ludzi się uwijało wesołych kupa. Z boku widać było drzwi kuchni, koło której ruch parobków, dziewcząt, kucharzy i kuchtów był znaczny.
W dawnych dworach, gdy gości Bóg dał, musiało wszystko być, drobiu starczyło zawsze, a w potrzebie nim pomogła, baran tłusty się znalazł, wołowinę dostarczał ćwierciami arendarz, cielę zapaśne zawsze stało, prosię też, a co do innych zapasów, o tych niema co i mówić. W zapusty też kto doma siedział, musiał się mieć na ostrożności że go najadą, a wymówić się od przyjęcia, honor nie pozwalał. Najskąpszy naówczas broniąc czci domu, worka musiał rozwiązać.
Przede dworem schodziły się drogi, jedna którą Walek ze Szczepkiem jechali, druga od miasteczka, i właśnie w chwili, gdy się tu dobili, przed niemi ogromne przesunęły się sanie dworskiemi końmi, widocznie wiozące skrzypki. Siedziało na nich trzech żydków i kilka kożuchowych figur, między któremi ogromna brzuchata sterczała basetla i bębenek.
Rozśmieli się tedy do siebie goście.
— A no taniec pewny, bo podczaszy o muzyce zawczasu pomyślał! — zawołał Walek — byle panien nie zabrakło, kawalerów będzie dosyć.
Ledwie sanki zabrzęczały przed gankiem, zjawił się w progu sieni olbrzymiej tuszy, rumiany, z twarzą księżycową gospodarz, otworzył ramiona szeroko.
— O toście mi dopiero pożądani! — zawołał — niech wam Bóg sąsiedzką miłość płaci! Jużem chciał umyślnych słać, bo mi bez was było smutno.
Strzepnęli się w ganku obaj przybyli, i nuż gospodarza witać, który przy swej cyrkumferencji mógł obu do piersi przytulić, i nie było im ciasno.
— Chodźcie ichmość, nie marznijmy! — dodał, biorąc obu za ręce.
Kozaczek drzwi otworzył szeroko, zajaśniała sala wielka, rzęsisto jarzącemi świecami obsadzona przy ścianach i weszli. Chorąży prowadził ich do córki i śmiał się, aż mu podbródki skakały.
— Sędzica i pisarzowica, mojej doni kochanej prowadzę — wołał zdala — a co prawda żem się spisał, dwa dobre szczupaki na raz. Cha! cha!
W głębi obszernej sali, widocznie już do przyszłych tańców oczyszczonej z zawadnego sprzętu, cała gromadka kobiet się tuliła, a postrojone były ślicznie i jedna w drugą jak malowane. Choć która może mniej była piękną, każda hoża, świeża i zdrowie a młodość śmiały się im w oczach figlarnych. Trochę na przodzie stała młoda gosposia (bo matki oddawna domowi brakło) istny pączek różany, na który żaden ostry wiaterek w życiu nie powiał. Słuszna, smukła, biała, różowa, kibić giętka i zręczna, rączka i nóżka maluśkie, a na białej szyjce twarzyczka kwiatek...
Spojrzysz raz, zdaje się, to dziecię, spojrzysz drugi, w oczach bardzo rozumna, patrzysz trzeci, koło serca mrówki chodzą i głowa się zawraca. Czarownica! A takie to niewinniutkie, wesołe, śmiejące się, dobre, jakby w życiu nie gniewało się ani razu, nie umiało płakać i nie rozumiało co zdrada. Z obu stron ustek wydatnych, dwa dołki, w których się śmiech chowa, w oczach łzy brylantowe i wesołe, które nie osychają nigdy, nie smucą nikogo, a świadczą tylko, że serce bije i czuje. Czoło jak biała przepaska, a po nad niem włosy bujne, niepożyte grzebieniem, wyskakujące pierzchliwie tu i owdzie, buntujące się wstążkom i spięciom. Bursztynowa burza, w której przy słońcu złote nici świecą.
Ubioru żal się Boże opisywać, we wszystkiem jej było do twarzy, a kto na nią patrzał, nigdy stroju nie widział, ją tylko. Jak ojciec, obie ręce wyciągnęła, witając Walka i Szczepka. Dla obu miała dwa uśmiechy, wyważone równiutko, dwa wejrzenia słodkie, oba jednego kalibru.
— O to panowie grzeczni, że dziś przyjechali? — zadźwięczało im słodko w uszach — dziękujemy bardzo.
Po za Ewunią gasły już owe mniejsze gwiazdki, których tam dosyć było.
Młodzi goście się skłonili, podczaszy ich prowadził po staroświecku naprzód do kieliszka, bo po podróży trzeba się ogrzać i pokrzepić, a do wieczerzy czekać długo.
Obok sali pokój duży pełen był łaskawych sąsiadów, którzy już dawszy za wygrane paniom, politykowali i śmieli się i anegdotki siali jak z za rękawa. A węgrzyn gęsto obchodził. Powitano młodzieńców wielkim głosem, powyciągały się szerokie dłonie, pootwierały ramiona do uścisków, brzęknęły szkła. Podczaszy, choć już dobrze rumiany, sobie nalał też.
— Nie darmom ja podczaszy — trzeba obowiązek sumienia pełnić, nikt mi się tu nie wykręci. Wino czyste jak łza panowie... kto mi dobrze życzy... mam tego za cztery litery, kto ze mną i z sędzicem a pisarzewiczem do dna nie wychyli.
Wszyscy aklamowali zgodnie. Wypijemy.
Uszła tylko kielicha młodzież, która przy pannach dworowała, lepiej rzec przy pannie, gdyż choć tam który do innej się przysiadł, za Ewunią oczyma wodził. Chorąży ów, co to się do młodych już nie liczył, a do starych liczony nie był, stał też na oczach Ewuni, skromnie, opodal nieco, ale zdaleka posyłał ku niej wejrzenia, w których djable gorzało. Szczęściem że mało kto to widział, oprócz Ewuni, co niby nie patrząc, chwytała wszystkie wzroki wymierzone ku sobie, a ze swemi oczyma uciekała tak, aby się nikomu nie dostało nadto.
Cały rój admiratorów, czcicieli, konkurentów ją otaczał, i było w czem wybierać, bo ich stała gromada, tylko nie wszyscy, jak Walek i Szczepek mogli się młodością pierwszą i piękną podstawą pochlubić. Zbieranina była zabawna, że się w niektórych konkury wierzyć nie chciało. Za dawnych czasów ludzie śmielsi byli, a gdy któremu przyszło darmo powzdychać, cieszył się tem, że się kochał, boć to słodka rzecz. Już chorąży, choć przystojny jeszcze mężczyzna, niezbyt do tego pączka był wymierny, a cóż mówić o innych.
Rejent był niegdyś bardzo pięknym mężczyzną i kochliwego nader serca, dziś wszakże roztył się dużo i choć rumiany, świeży, twarzy przystojnej, ruchów młodych i humoru wesołego, potroszę szpakowaciał.
Wszyscy wiedzieli, że miał lat pod czterdzieści, a nikomu nie było tajno, że podczaszanka dwudziestu wiosen nie przeżyła. Z drugiej strony, miał za sobą wymowę, dowcip, majątek znaczny, kolligacye szlacheckie piękne, w stolicy stosunki wielkie, i umiejętność wielką podobania się kobietom. Co tam o nim nie opowiadano! połowa w tem pewnie bajek była, a no z ust do ust podawano sobie niestworzone rzeczy. Zwał się Modestem Nieczują Żubryckim. Chorąży go lubił bardzo, panna się nim bawiła, ludzie ramionami ruszali, w domu wszakże bywał i widocznie do rączki aspirował.
Ludzie go reflektowali. Bój się Boga rejencie! gdzie się tobie o Ewunię starać. Tyś stary dziad przy niej! Rejent nie mówił nic, ramionami dźwignął, westchnął, a koperczaki stroił.
Herciński młodszym był od niego, a zarzucić mu też nie można było nic. Szlachcic był to pewno, acz nie wielkiego dworu, ale majętny, gospodarny, wytrawny, postawa piękna, twarz niczego. Mężczyznie wedle powszechnej opinii, dosyć by trochę od djabła był piękniejszym. Herciński też acz blady i nie wesołej twarzy, nie odrażał. Chodził sztywno, obracał się jak z jednej sztuki wyciosany, ruchy miał niezbyt wdzięczne, za to wiedzieli ci, co go lepiej znali, że nań w każdym razie rachować było można, kto go nie lubił, szanować musiał. W konkurach natarczywym się okazywał, cierpliwym za to bardzo, panna go lubiła dosyć i nie zrażała — on czekał.
Machcewicz Litwin, nie dawno przesiedlony w Brzeskie, utrapionym był i bodaj najdokuczliwszym dla Ewuni. Mały, gruby, krzepki, zdrów, ruchomy jak żywe srebro, krzykliwy, śmiechu pełen, czysty komedjant, choć pierza nie miał, a mięsa mało, nadrabiał za oboje fantazyą i wszędzie go było pełno.
Sam podczaszy nieustannie go mitygować musiał i za rękaw od córki odciągać. Ten ze swych konkurów, miłości, zapalczywości, żadnej nie czynił tajemnicy, śmieli się zeń, śmiał się z niemi, klękał na środku sali przed Ewunią, bo historye lubił, nędzne wiersze kleił, zaklinał się, że rywalów porąbie. Ewunia ramionami ruszała. Nikomu on nie wydawał się niebezpiecznym, nikt też go nie odpychał, a biedaczysko korzystał z tego o tyle, że na piękną swą patrzał.
Nie było trzech dni, żeby do Góry nie zawitał, nieproszony nocował, niezaproszony powracał, przychodził pieszo, przyjeżdżał konno, saniami, wózkiem, czepiał się przy drugich, byle się swemu słońcu przyglądać.
Oprócz tych, jeszcze się tam kręciło mniej pokaźnej młodzieży, o której zamilczeć można, z wyjątkiem jednego ubożuchnego chłopca, który przy mecenasie się aplikował. Zwał się Sykstus Warka Wawrzyński, i był dobrego rodu, z niegdyś majętnej familji, która wszystko przez procesy straciła. Krewni zaopiekowawszy się sierotą, popchnęli go do szkół, a potem do palestry, w nadziei bodaj, że prawa liznąwszy, utracone mienie choć w części odzyska. Tymczasem chłopak nie miał nic, ino tyle co sobie skrypturą zarobił. Za to mu Pan Bóg dał urodę, i twarz śliczną, budowę Herkulesową, zdolność wielką, i skromność bodaj większą jeszcze. Kochali go wszyscy, litując się nad nim, a no mało kto go popychał i sam weselnie drogę trzebić musiał.
Przez pamięć na ród i na dawne w powiecie zasługi ojca, ten i ów go poprosił, podczaszy też, bo nawet było tam jakieś dalekie pokrewieństwo. Sykstus stawał zawsze za drugimi, położenie swe znając, cichy był, układny, potulny i to mu serce jednało. Jego też tam nikt by był ani śmiał liczyć między konkurentów, bo do ręki bogatej podczaszanki, ani mu się było umywać, ale ktoby był się przypatrzył jakim na nią wzrokiem ciskał, odgadłby łatwo, co się w sercu biedaka działo.
Często gęsto, jak krewniak, używany był do Góry, żeby coś przepisać, w interesie poradzić, za sprawą pojechać, i podczaszy się nim chętniej posługiwał, że mu za to sowicie zawsze wynagradzał, a chłopca bardzo lubił, tylko te nieszczęśliwe odwiedziny i przesiadywanie w Górze, przyczyną były, że chłopak zaszłapał brzydko. A no rozum miał i chował to w sobie jako mógł, gdyby tylko miłość i kaszel, wedle włoskiego przysłowia, ukryć było można. Jego się nikt nie obawiał i nikt nań nie zważał, a on się sobie karmił też i poił tym widokiem Ewuni, za którą wszyscy szaleli. W młodości byle kochać, wielkie to już szczęście, a nie jednego poczciwa miłość od niepoczciwego życia wybawiła. Sykstus sobie swym obyczajem stał w najciemniejszym kącie. Podczaszy po niego posłał furkę sam, bo mu był do pomocy potrzebny. Gości się zjechało dosyć, miał się kim wyręczyć, bo jemu i klucze i dozór i oko nad ludźmi, i od ognia bezpieczeństwo powierzyć było można śmiało. Do tego też tylko i służył tu, że go wszyscy posyłali i miotali nim jak chcieli.
Ani się skrzywił na to, leciał wesół na wysługę, wracał prędko do swojego kąta i skromniuchno ubrany stał sobie w cieniu, nie zawadzając nikomu.
Długa była sprzeczka o to, czy przed wieczerzą zacząć tańce, bo się młodzież dowiedziała, że skrzypki nadjechały, ale żydów trzeba było odegrzać, bo to naród na zimno bardzo czuły, i tak się ciągnęło że i wieczerza była gotowa. Wszystkim się to podobało, bo już po niej nieprzerwanie można było do białego dnia hasać, podkurek mając zawsze pod ręką w drugiej izbie gotowy.
Podkomorzy, człek poważny, wziął gosposię, bo się uparł z nią iść przodem, i pociągnęli do stołu zastawionego gdyby na dwa razy liczniejsze towarzystwo. Nie szkodziło to, bo zimą jada się wiele, po podróży jest apetyt zawsze, wino też otwiera głód, a młodzi muszą się posilić, mając zwłaszcza ciężki trud przed sobą.
Tłumnie, wrzawnie, ochoczo obiegli stół, gdy z bata raz po razu nie wiem wiele razy wypalono przed gankiem. Goście nowi jechali! kulig! kulig!
I zerwano się od stołu.
Kulig, jak się domyślano, przybywał z Kurzej Piętki; a dla tych co dworu tego, gospodarstwa i ludzi nie znali, długoby potrzeba tłomaczyć co się tam działo i na czem to stało. Prawdę powiedziawszy, nie rozumiano dobrze ani gospodarstwa, ani gospodarzy, choć się na nich od lat kilku patrzano.
Ludzie byli nowi, przybyli z Rusi ode Lwowa, objęli wioskę w spadku, a była i niewielka i zrujnowana, i licha z natury, ani ziemi, ani boru, ani żadnej rzeczy, z którejby można grosz wyciągnąć. Ostatni dziedzic, stary Przyrowa, biadał, stękał, długi robił, i zamęczył się na tej Kurzej Piętce. Włościan się dużo rozeszło po świecie, grunta leżały odłogiem, że na nich tylko aptekarze dziewannę zbierali, w lesie kradł kto chciał, i z sąsiedztwa żydek nikogo nie pytając pnie kopał, a smołę pędził. Pustka to była aż się serce ściskało, gdy pan Herman Przyrowa z żoną swą Heleną z Purstlów i synem Dydakiem przybyli na objęcie spadku. Głos powszechny był, iż Przyrowa, synowiec, niepomny swojego szlacheckiego herbu, gdzieś się tam kupiectwem trudnił, drudzy przeczyli. To pewna, że przybywszy tu a zobaczywszy, co się im za szmat ziemi darmo dostał, głowy potracili. Stanął jakby czarodziejską rószczką wzniesiony pałacyk, zasadzono ogród, murowano budynki folwarczne, pieniędzmi sypano, włościanie dostali zarobek i pustka się zaludniła. Przyrowa niemca sobie do gospodarstwa sprowadził, a tymczasem jakby mu na sercu leżało szlachcicem się i po szlachecku okazywać, otworzył podwoje i począł bardzo gościnnie panów szlachtę przyjmować. Poił i karmił co wlazło, przecie nosami kręcili mówiąc, że im pieprzem śmierdział. Prawdą było, że do naszego pospolitego szlachcica podobny nie był, nosił się po niemiecku w tabaczkowym fraku z guzikami ogromnemi, z harcapem, w spodeńkach opiętych. Jejmość też z cudzoziemska zarywała mówiąc, a chłopiec Dydak był wychowany na niemiaszka, tak że go dopiero na wsi zaczęli odczyszczać, żeby do ludzi był podobniejszy.
Nauczył się nieźle mówić, ale wyglądał śmiesznie i Pan Bóg go upośledził, bo jak był duży, rosły, zdrów jak wół, tak na umyśle leniwy i do zbytku prostak. Nie wiele brakło by zupełnym został głuptaskiem. Ale stroili go rodzice, niczego wyglądał, i wszyscy mówili że będzie bogaty, więc mu się panny śmiały.
Zkąd owe Przyrowów dostatki się brały, nie zgadnął nikt, to pewna iż o pieniądze nie zatroszczył się nigdy i sypał niemi bez zastanowienia. Wracający z Rusi, nigdy tam o nim, ani o bogactwach tych nie słyszeli.
Ponieważ młodym byle skakać a śmiać się, wszędzie dobrze, a u Przyrowów lustyk był nieustający, drzwi się w domu nie zamykały. Gospodarz i gospodyni uprzejmi byli nad podziw, byle im synalka promowano. Byli zaś tacy co go byli gotowi, mimo upośledzenia nawet, posłem na sejm kreować. I dziwić się nie bardzo można, boć na sejmowych ławach, i milczących figur potrzeba, inaczej by rozprawom końca nigdy nie było.
Kulig w istocie jechał z Kurzej Piętki, dokąd się dosyć gości zgromadziło, a że muzykę z miasteczka zabrał podczaszy, postanowili wszyscy najechać hurmem, gromadnie na dwór w Górze. Ktoś weselszy skomponował sobie, aby tak z prosta nie jechać, ale niby z chłopskiem weselem.
Więc się wszyscy poprzebierali, oprócz starego Przyrowy i jejmości. Dydak w sukmanie, czapce baraniej, pasie, butach do kolan, grał pana młodego, i niczego mu z tem było. Panna Ciwunówna Marta Żyrowska, piękna i rozumna a dojrzała już dziewica, narzeczoną, jeden z sąsiadów marszałka, drugi starostę, inni druhów i drużki.
Koszul szytych, pasów, korali, bursztynów, napożyczano, inne też stroje nie bardzo były ściśle naśladowane, a dość, iż to być miało wesele i starosta wpadłszy naprzód, oświadczył, że do dworu wytańcować się przyjechali.
Podczaszy niezmiernie się radował, i w oka mgnieniu Sykstus zarządził, aby stół przedłużono, bo trafiwszy na wieczerzę, naprzód weselisko musiano uraczyć, potem w tany prowadzić. Dydaka więc z panną Martą Żyrowską posadzili, jako państwa młodych na honorowem miejscu, reszta się rozsiadła jak mogła i harmonja a wesołość ożywiły ucztę. Jedynym dysonansem w niej był stary Przyrowa, w peruce z harbejtlem i jego połowica z Purstlów, zarywająca z niemiecka. Wydawali się oboje jak dwa gwoździki czarne w biały placek wetknięte. Dydak też, który musiał przez grzeczność odgrywać rolę męża panny Marty, jako prostoty pełna istota, siedział nachmurzony, bo twarzą kłamać nie umiał, a na sercu mu było ciężko. Wiedzieli wszyscy że się w Ewuni szalenie kochał, zdało mu się więc złą wróżbą, tak przed nią występować, niby żonatym i zmuszonym odpowiadać na śmiałe zaczepki panny Marty Żyrowskiej, która mu umyślnie pokoju nie dawała.
Trzeba było znać Ciwunównę, która trzydziestego roku w panieństwie dożyła, polując na mężów, trzy razy zaręczana pono, a nie poślubiona ani razu, aby pojąć, co z biednym prostaczkiem Dydakiem dokazywała. Panna Marta była brunetką i bardzo piękną, śmiałą, dowcipną, a złośliwą. Miała do świata i ludzi srogi żal, i mściła się z rozkoszą. Gdy jej wpadł w łapki, a bronić się nie umiał, dawała mu się dobrze we znaki. Pokoju chwili nie miał. Śmiechu dokoła było dosyć.
Działo się to w jadalnym pokoju, kędy dla wrzawy trudno było się rozgadać, część poufalszych gości po napływie nowych, wyniosła się do bokówki, gdzie Sykstus naprędce nakryć kazał dla domowych i znajomych. Zasiedli tu starsi, którym więcej szło o wygodę i spokój, niż o towarzystwo niewieście. Młodzież z talerzami uwijała się za krzesłami pań i panien. Z półmisków ledwie który i to z resztkami dostał się do siedzących na stronie.
Tu się zebrali, ksiądz Reformat, kapelan, zwany Gulą, gdyż miał koło lewego ucha guz duży i pan skarbnik Zarzecki, staruszek, żadnego już oddawna nie strzegący skarbu, bo od dworu do dworu po krewnych i przyjaciołach sobie jeździł, i pan Paweł Sinicki, rządca obszernych dóbr Sapieżyńskich, człek skromny. Sykstus im postawił półmisek z resztkami sarniny, mieli też parę butelek wina, a później nadeszła kaszka zamrożona z sokiem, głodu więc nie doznali. Skarbnik siedział bokiem, tak że mu przez pustą salę na jadalny pokój otwartemi drzwiami wszystko widać było, patrzał też z pod brwi siwych nawisłych, uważnie i coraz to westchnął.
— Co asindziej tak tęskno powzdychujesz? — spytał Gula — czy jegomości żal młodości, czy zazdrość że tamtym na świecie wesoło?
— I, nie! — odparł szepleniąc skarbnik — a no sobie myślę, myślę i przemyślam, kto tę jagódkę zerwie.
— Jeśli asindziej mówisz o pannie Marcie — przerwał rubasznie Gula — turbacja słuszna, bo jagódka dojrzała, dojrzała!!
Skarbnik się omal sarniną nie zadławił ze śmiechu, ręką o stół uderzył.
— Co też to sobie, reverendissime, żartujesz — zawołał — toć to już jagoda, jagoda! jagódka co ją ledwie słońce zarumieniło, to nasz aniołek kochany, panna podczaszanka. — Hej! hej! — mówił dalej, potrącając na pół próżnym kieliszkiem — jak człek patrzy na tę świeżość, młodość, śliczność, a pomyśli jakie to ją może losy czekają! aż się serce ściska.
— Co za losy czekać mają — ofuknął Bernardyn — takiego ojca córka, piękna, bogata, rozumna, dobrego rodu, też to aspirować może bodaj do największych splendorów! A ma, chwalić Boga, w czem wybierać!
Skarbnik głową pokiwał, jakby niedowierzająco.
— Zapewne że ma w czem wybierać — szepnął cicho pan Paweł — ojciec dobrodziej ma słuszność, wszystko w niej zakochane, jak koty.
— Ale to wszystko, wszystko, ta dzisiejsza młodzież, to plewa, mospanie, lekka, faryna, fiu! fiu! — mówił skarbnik — na oko niby się to świeci, a w rzeczy, niewiele warto.
— O! o! przerwał Gula — nibyście wy lepsi byli, co to za gadanie. Popatrz-że no asindziej, dalipan, młodzieży tej zarzucić nic nie można.
— Ino że to młodzież nie jest... — zająkując się i szepleniąc, a sarniny sobie na talerz dokładając mówił skarbnik. — Fantazji to nie ma, humoru mało, potulne jak baranki, wycieńczone, zbladłe, tfu! lekka faryna! — powtórzył — ona co lepszego warta.
I wskazał ręką na drzwi.
— Ojciec powiadasz że jest w czem wybierać... no, egzaminujmy.
— A no, by cenzurować, tak może by się nie godziło — przebąknął pan Paweł.
— Czemu? czemu? nie ujmując nikomu — rzekł skarbnik — niech ojciec przywołuje sprawy, ja się sędzią obieram.
Gula się począł śmiać.
— Naprzód pan Walenty Brochowicz, sędzic nasz, no cóż, chłopiec jak lalka? majętny, ładny i poczciwy.
— Ino lalka — rzekł skarbnik — a to bieda, że lalka. Wojskowo nie służył, prawa się nie uczył, pisze jak kura, gospodarz z niego nie ciekawy, koniki ma ładne i po wszystkiem. Toć to dopiero ciasto, z którego żona kołacz albo obwarzanek zamiesi.
— E! e! jaki bo z asindzieja krytyk! — mruknął komisarz — jeszcze kto posłyszy.
— A no, ja na siebie biorę... — szeplenił stary — dalej kto?
— Pan Szczepan Janosza Zboiński, pisarzowicz, co przeciw niemu?
— Ino to że niewiadomo co w nim siedzi. Ja nie lubię młodzieży, co zawcześnie na zagonie legnie, z fuzyjką chodzi, bąki zbija i nie służy gdzie powinna.
— No, a rejent?
— Co znowu? obraza Boża! — zawołał skarbnik — szpak już, niech się z Martą żeni, nie powiem nic, ale z aniołkiem tym!
— A Herciński?
— Szanowny człek, tylko go przymierzcie do naszej pani, jakaby to para była, oset z różą. Nawet mi się zda że ospowaty. I — nie!
— A Machcewicz?
— To utrapiony Litwin, pokoju by z nim nie miała i ogłuchła od jego śmiechu, gadania a krzyku, a baryła już dziś; cóż będzie potem?
— A pan Dydak?
— A pan Dydak! — parsknął skarbnik, ruszając ramionami — jeszczeby też, jeszcze! dajcie mi z nim pokój. Widzicie, — dodał — przebrało się wam konkurentów, a wszyscy robaczliwi.
— To wy jesteście robaczliwym satyrykiem, zoilem! — zawołał Gula — wstydzilibyście się na starość tyle jeszcze mieć żółci.
— A kiedyż ją mieć jeśli nie na starość — przerwał skarbnik — przecie na nią człek całe życie pracuje?
Nie uważali, że od kwadransu, Sykstus wsparty o stół, rozmowie się przysłuchywał. Zrozumiał o co chodziło i pokraśniał cały, zdawało się że coś przemówi, bo mu usta drżały, milczał przecie. Wtem Gula nań długo popatrzał, wyzywająco.
— No, a waść co na to?
— Ja? a mnie co do tego? — zniżonym głosem odezwał się młodzik — mnie co do tego.
— Jak to? jak to? asindziejowi obojętna rzecz, jaki los spotka córkę jego dobroczyńcy i kolligata, i w tak serdecznej materji nie masz asindziej zdania? — zapytał skarbnik.
— Jestem za młody, abym o starszych i godniejszych wyrokował — ozwał się Sykstus skromnie.
— Chwalebna bardzo wstrzemięźliwość — przerwał skarbnik — ale zarywa na ostygnięcie i obojętność.
Zarzut ten wywołał rumieniec na twarz Sykstusa, podniósł się i wyprostował, wzrósł jakoż.
— Chcesz waćpan — zawołał — abym powiedział co myślę i dał dowód, że czuć umiem — no, to powiem, powiem, że mi się tu tego bóstwa nikt nie wydaje godnym, że nie ma, a raczej nie widziałem jeszcze istoty coby ziemię, którą ona stopą dotknęła, ucałować był godzien. Cóż dopiero podać jej do ołtarza rękę.
Zarumienił się, zawstydził, pomiarkował i pod pozorem, że go potrzebowano, pierzchnął. Wszyscy po sobie spojrzeli, skarbnik głową potrząsł, komisarz spuścił oczy, Gula uśmiechnął się.
— Słyszeliście? — spytał skarbnik — co to przez niego zagadało? hę?
Reformat dobył tabakierki zwolna, pokręcił wierzch jej aż zapiszczał, począł zgarniać tabakę w stożkowatą formę, ujął niuch w szerokie palce, pociągnął mocno i zapatrzył się w sufit. Nagle, jakby sobie co przypomniał, tabakierkę wyciągnął ku skarbnikowi, który podziękował i podał komisarzowi, który przyjął i palce w niej umoczył.
— A wiecie waćpanowie? — rzekł skarbnik — prawdą a Bogiem, ten oto mizerota, ubożuchny Sykstus, więcej wart od nich wszystkich, i gdyby sprawiedliwość była na święcie, jemuby się jagódka dostać powinna.
— O! o! o! jeszcze! co asindziej bałamucisz! co? gadaj-że, pleć pleciucho! — zawołał Gula — koszałki opałki! Ten! chłopak, pauper! golissimus! Gdzież to asindziej widziałeś by się takie dobierały stadła! Dalibyście gadaniu pokój.
Komisarz podniósł głowę ostrożnie, jak żółw ze skorupy.
— Za pozwoleniem — odezwał się — mnie się widzi, że w tej rejestradzie popełniono omyłkę.
— Jaką? — spytał Reformat.
— O jednym poważnym konkurencie zapomniano.
— A mianowicie? — podchwycił skarbnik.
— O panu chorążym Brdęskim.
— Widzisz asindziej, szanowny panie Pawle — począł skarbnik — rzeczą nie jest cale dowiedzioną, ażeby chorąży Brdęski ważył się posunąć ku podczaszance. Człek niemłody, niezamożny, sterany, bo to pono wsze kąty świata wycierał, jakżeby oczy podnieść śmiał na tę lilję.
— Tylko co była różą — przerwał Reformat.
— Róża, lilia, fijołek, aniołek, gwiazda, wszystko to jej przystało — rzekł skarbnik. — Litanię bym całą ułożył.
Reformat paska dobył z pod stołu i po rękach strzepnął starego.
— A co to ty mi stary bezbożniku będziesz tu takie androny plótł? Cicho mi, cicho.
I mówić też dłużej było trudno, bo się wrzawa zbliżała. Wstawano od stołu, skrzypki i basetla poczynały się stroić w większej sali, towarzystwo gromadnie do niej przechodziło, a część jego zabiegała i do pokoju, w którym nad próżnym już półmiskiem naszych trzech siedziało.
Trzeba i im było wstać, bo oto pan Dydak Przyrowa, kwaśny i skonfundowany, pannę w wieńcu wiodąc, szedł, przodując weselu; a za nim wiódł Ewunię podkomorzy, choć stary, uśmiechając się do niej, jakby w cudowny obraz patrzał.

∗             ∗


Choć zimowa noc jeszcze w styczniu długa, przetańcować ją młodym łatwo, a starym przegwarzyć.
Poczęły się tany od polskiego zawczasu, a ani się opatrzono, jak na wschodzie wyiskrzonym poczęło świtać. Skrzypki, choć je pojono, ledwie już rzępolili, basista drzemał, tak, że głową coraz o szyję instrumentu uderzał, a no już z nawyknieniu swoje dwie nuty piłował, choć śpiący. Klarnetowi tchu nie stało, trzymał go w ustach, ale rzadko kiedy zadął i to tak piskliwie jakby się prosił, żeby mu już pokój dano.
Kulik też z Kurzej Piętki wybierał się z powrotem, zapraszając do siebie i powoli goście się wymykali, wołając o konie, bo nikt dłużej nie chciał podczaszemu po takiej nocy kłopotliwej być ciężarem.
Panny nawet ustały i poprzysiadały po kątkach, mało która do ostatniego mazura wziąć się dała. Na twarzach widać było znużenie. Miano się rozjeżdżać, tylko koni doczekać się było trudno, służba też długo w noc sobie pozwoliła przy wódce na folwarku, i teraz się jej dobudzić było niepodobna. Dla znużonych gości roznoszono kawę, winną polewkę i bulion po sali, w której kątku piękna gosposia z włoskami od tańca porozplątywanemi, usiłując je pozbierać do porządku, siadła przy pannie Marcie Żyrowskiej. Tej także wianuszek był spadł z czoła, trzymała go w ręku, biała zasłona była podarta w kawałki, a we wpadłych czarnych jej oczach więcej było smutku i złośliwości, niż wesela.
— Używaj młodości szczęśliwa — szeptała panna Marta Ewuni — tyleż to naszego pókiśmy dla nich boginiami, używaj, ale nie wierz z nich nikomu? Każdy ci się będzie zaklinał, że kocha szczerze, ale ta ich miłość w twoich folwarkach, w ojcowskiej szkatule, w ślicznych oczkach, w młodej buzi. Serca oni nie mają, ino chciwość wszystkiego! Chciwość twej młodości, twego bogactwa, a potem, próżność w nich gra, aby jeden drugiego ubiegł, a potem... O! — zawołała, rzucając ręką — wszyscy oni ile ich jest, bez sądu na szubienicę!
— Moja ty Marciu! moja ty droga! — odezwała się patrząc na nią Ewunia — co też ty wygadujesz! Są może jacy gdzie źli ludzie na świecie, ale tu niema.
— Tyś jeszcze dziecko! zobaczysz, to gadziny, to kameleony, to krokodyle.
Ewunia parsknęła, ale innym śmiechem, i pocałowała ją.
— Zkąd ci taki gniew do nich?
— Gniew! jeszcze by też! żebym ich miała gniewem moim zaszczycić — odezwała się szydersko — ja niemi gardzę.
— No, a mnie się oni wszyscy bardzo podobają — naiwnie domówiła Ewunia — doprawdy.
— Bo się dziś wszyscy kochają w tobie, nawet ten głupi mój Dydak. Żebyś była widziała jak on cię temi swemi wołowemi oczyma pożerał przez całą noc.
— To ci się tak zdawało?
— Trzech nie zliczy, a zdrajca! — zawołała panna Marta. — Wczoraj jeszcze był u nóg moich, prawdziwie, powiadam, że gdybym chciała, byłabym go do oświadczenia doprowadziła, no, a dziś, kiedy miał taką doskonałą okazję przy tym kuligu, słowa mu z ust dobyć nie było podobna.
— Czyż ty go kochasz? — zapytała Ewunia.
— Ja? ja? — ruszając ramionami rozśmiała się panna Marta — ale ja go nienawidzę.
— A na cóż ci było jego oświadczenie?
— A no, naprzód żebym miała uciechę z kwitkiem go odprawić, gdyby mi fantazja przyszła, powtóre, żebym raz przecie może i zamąż poszła, jeśliby już bardzo prosił.
— Za tego kogo nie kochasz?! — zdziwiona przemówiła Ewunia.
— Ja żadnego już z nich kochać nie mogę — mówiła, wzdychając panna Marta — a miałabym się na kim mścić, gdybym sobie męża wzięła. Tenby mi odpokutował za nich wszystkich.
Ewunia spoważniała, patrzyła na nią z podziwieniem, kręciła główką, ruszała ramionami białemi, słuchała jakby nie rozumiała.
— I chciałabym — dodała Marta — abyś i ty, i my wszystkie spisek uczyniły i mściły się na nich.
— Taka jesteś zawzięta!
— Okrutnie! — zawołała z gniewem panna Marta.
Nagle przerwała rozmowę, pochyliła się do ucha Ewuni i szepnęła:
— No, przyznaj się mi, nie powiem nikomu, któregoś z nich wybrała?
Dziewczę zarumieniło się mocno, oczyma salę przebiegło, wróciło wzrokiem do towarzyszki i zaczęło się śmiać uciesznym śmiechem dziecka.
— Żadnego! — zawołała, robiąc minkę smutną.
— To być nie może; Walek bardzo przystojny chłopak i do rzeczy.
— O! podoba mi się też — potwierdziła Ewa.
— A widzisz!
— Ale Szczepek też miły i roztropny, i tamtemu nie ustąpi — dorzuciła Ewunia. — A Herciński choć smutny, ale z nim pomówić miło, i wszyscy go chwalą, a rejent wesoły i serce ma dobre, a Machcewicz taki ucieszny.
— A Dydak? — spytała Marta.
— No cóż? i to dobre stworzenie.
— I wszyscy ci równie mili?
— Doprawdy! — odpowiedziała Ewunia.
— I do żadnego ci serce nie bije, gdy przyjeżdża, i za żadnym nie czujesz tęsknoty, gdy go długo nie ma? — mówiła Marta.
Ewunia pomyślała.
— Doprawdy nie tęskno mi po nikim, choć każdy mi gościem miłym.
— Ty jeszcze jesteś dziecko! — zawyrokowała Marta, podnosząc się z siedzenia, i pocałowała ją w czoło. — Zachowaj to serduszko zamknięte, niech się rozpadają, niech szaleją, niech warjują, a ty się śmiej.
Wtem Dydak nadszedł, podając rękę swej narzeczonej, a patrząc na Ewunię jakby zmiłowania prosił; panna Marta uderzyła go po ręku, wstała, — i kulig, zabierając z sobą muzykę, która szła grając marsza aż do ganku, wśród wiwatów i okrzyków, wyruszył do Kurzej Piętki.



∗             ∗


Zapusty rozpoczęte zabawami w Górze, później u państwa Przyrowów, którzy świetnie występowali i trzy dni całe nie puścili gości, zmuszając ich na przemiany jeść, pić, skakać, skończyły się u pana podkomorzego, gdzie cały poniedziałek i wtorek do północy tańczono nader ochoczo.
Byli tacy niesumienni ludzie, którzy zamierzali zegary pozatrzymywać i o parę godzin jeszcze przeciągnąć zabawę kosztem postu, ale surowy kapelan podkomorstwa, ksiądz Hieronim, zgromił śmiałków i równo z wybiciem dwunastej, wniesiono na półmisku starym obyczajem śledzia, skrzypki ustały, post się zaczął.
Czas też było wytchnąć, bo w ostatnim tygodniu, nie spał prawie nikt i młodzież nawet nóg pod sobą nie czuła.
Na twarzy Ewuni, jaśniejącej krasą młodości, znać było znużenie, pokryjomu ziewnęła nieraz, panna Marta nie poznawała się w zwierciadle, tak ją karnawał zmęczył. Co najgorzej, przeszedł on dla niej napróżno, znowu się nikt nie oświadczył, tak, że nienawiść jej do mężczyzn jeszcze się zwiększyła, i blizką była postanowienia, że nigdy za mąż nie pójdzie, karząc to plemię niegodne, najostateczniejszą wzgardą.
Popielec wcale nie zasługiwał już na nazwisko pięknego dnia zimy, była szara i wilgotna pora, śnieg tajał, sanna się popsuła, chwilami deszcz kropił, dymy się wlokły, i wszyscy kwaśni się rozjechali od podkomorzego. Walek i Szczepek siedli do jednych sanek, a że do sędzica było bliżej i dom kawalerski, obaj postanowili odpocząć; gdyż się jakoś znowu poprzyjaźnili z sobą. Ale jechali też obaj równie smutni i żaden z nich pochlubić się nie mógł, aby choć na krok dalej postąpił w łaskach Ewuni. Dla obu była bardzo grzeczna, wybierała ich do tańca, rozmawiała chętnie, śmiała się do nich, lecz gdy który dwuznacznemi słówkami próbował dowiedzieć się co o serduszku, czy udawała, że nie rozumie, czy nie rozumiała.
Około godziny dziesiątej pomęczeni, śpiący, dostali się do dworu w Zajezierzu, gdzie na swą biedę zastali chłód przenikliwy, bo służba, później się pana spodziewając, pieców nie porozpalała. Musieli więc w niedźwiedziach siedzieć, dopóki ogień na kominie i w piecu nie dozwolił się rozebrać. Walek był dosyć gospodarny, w domu nic nie brakło, napili się polewki winnej i gospodarz wniósł, żeby się położyć spać a zaległości wypłacić, bo obaj byli drzemiący.
Polewka jednak troszkę ich porozbudzała.
— No, co ty mówisz, Szczepek — odezwał się gospodarz — co począć z tą dziewczyną! Ja ci się przyznam, że przez te zapusty rozkochałem się w niej jeszcze gorzej niż byłem, a ona jak z kamienia.
— Co mi ty mówisz — westchnął gość — a w mojem sercu lepiej? Tylko podobno my obaj będziemy musieli dać za wygrane i pójść z kwitkami, bo tam już ktoś stanął gospodą.
— Kto? — zakrzyczał Walek — kto? na miłość Bożą.
— Kto! napewno to ja tego nie wiem, ale poszlaki są duże i bodaj niemylne.
— Ale kto? — powtórzył Walek.
— Taki, któregoby się żaden z nas ani spodziewał, ani domyślał, ani przypuszczał, taki.
— Ale kto? — wołał ciągle gospodarz.
— No, to ci już powiem — rzekł Szczepek kładąc się do łóżka z westchnieniem — pauper jeden, Sykstus Warczyński.
Walek osłupiał.
— Żartujesz, czy co? to nie może być? On tam mało nie marszałka dworu rolę gra. Wysokie progi na jego nogi. Jemu się nie śni.
— Ale się w niej kocha, to pewno, i ona mu sprzyja, to też niezawodna.
Walek głową trząsł.
— Juściż by takiego hołysza nie mogła sobie wybrać.
— Nie mów co kobieta może lub nie może, ich nikt nie zrozumie — rzekł Szczepek. — Temu jednak przeszkodzić można i należy, bo to pokątna i zdradliwa miłość, niepoczciwa intryga tego chłystka. Podczaszy nie wie nic, a jak się dowie, chłopca przepędzi gdzie pieprz rośnie. Ewunia się wypłacze i plac będzie wolny.
— No, to trzeba żeby się podczaszy dowiedział — zawołał Walek — nie godzi się aby go tak oszukiwano.
— Otóż sęk! kto mu to powie, ani ty, ani ja, pewnie.
Walek się zamyślił.
— Gdzieżeś ty to wykopał? — zapytał — bom ja nic podobnego nie widział.
— Ja mam dobre oczy — mówił pisarzowicz — i gdy tego potrzeba, potrafię chodzić koło interesu. Nie byłbym ani nawet na tę myśl wpadł, gdybym przypadkiem nie dostrzegł jak on na nią z kąta patrzał. Oczy mu się paliły, bladł, czerwieniał, drżał. A no, kiedy — tak rzekłem — trzeba lisa z jamy wykurzyć. Począłem go śledzić i ją też. Parę razy poleciały jej oczki w kątek, gdzie on stał i zatrzymały się, on drżał, ona się rumieniła, coś do siebie mówili wyraźnie. Zawołano Sykstusa, ja, nie dając poznać po sobie, za nim się wlokłem, nie było go długo. Wyszła panna Ewa też. Spotkali się w bocznym pokoju, coś poszeptali i jak oparzeni rozbiegli. Wszystko to były znaki. Przy wieczerzy w Kurzej Piętce, gdzie, choć zaprosili Sykstusa, miejsca dla niego nie stało, panna na talerz wzięła pieczystego i poszła go sama nakarmić. Słowem, powiadam ci, tysiąc poszlaków, a skarbnik mi mówił, że gdy Sykstusa raz o nią zagadnęli, odezwał się tak, iż języka w głębie zapomnieli. Buchało z niego. Zresztą jam to już niejeden tej tajemnicy panem, drudzy też potroszę się domyślają.
— To niechżeby kto powiedział podczaszemu, a przestrzegł — dorzucił Walek.
— Namawiałem Gulę, bo to jemu byłoby najskładniej, a najwłaściwiej, dał mi tabaki, potrząsł głową i odmówił, to nie moja rzecz.
— Któraś ze starszych pań powinnaby to uczynić, albo — mówił Walek zamyślony.
— Albo co? — ziewając odezwał się Szczepek.
Gospodarz nic nie odpowiedział.
— Kwestja jeszcze — począł po chwili — jakby to przyjął podczaszy. Zdaje się człek dobry, grzeczny, miły, ale jak tam w domu i z córką, tego nie wiem.
— Kocha Ewunię, to pewna, nad życie — mówił Szczepek — w towarzystwie do rany go przyłożyć, ale ci, co go znają bliżej, mówią, że i uparty i impetyk. Gula powiada, iż za lada kogo nie wyda złotego jabłuszka, a jak po myśli człeka znajdzie, wahać się nie będzie choćby córkę zmusić do ołtarza. Powiada słyszę zawsze: Co to mospanie zważać na dziecinne fochy, kiedy człowiek w sumieniu przekonany, że dobra pragnie i lepiej się zna na tem, niż płoche dziecko. Przepłacze, przeboli, a potem będzie wdzięczna. Nie już matka da dziecku trucizny dla tego, że płacze?
To są jego własne słowa.
— Na prawdę rzekłszy, nie o pannę się trzeba starać — dodał Walek zamyślony — a o ojca. I czem go tu ująć?
— Otóż to nie łatwo! — mówił gość — stary śmieje się do wszystkich jak córka, słodki, grzeczny, nie uchybi nikomu, a nikt go jeszcze tak sobie nie ujął, żeby miał wpływ i przewagę. Milczy i robi swoje.
Westchnęli obaj na jeden ton.
— To pewna — szepnął Walek — że przez całe te zapusty nie pochwali się nikt, żeby na włos się posunął dalej i doznał preferencji. Dziewczyna nie zrozumiała, a kochać jej przestać — niepodobna! Ciągle ci przed oczyma się wije.
Mówili tak jeszcze, gdy zachlapało przed gankiem, sanki po rozmiękłym śniegu się przywlokły, gospodarz oknem wyjrzał i odezwał się.
— Jeśli się nie mylę to rejent. Musiało mu się chyba co koło sań lub w uprzęży popsuć, inaczejby nie wstąpił do mnie.
Na te słowa w szubie ogromnej wtoczył się w istocie wymieniony, który, jak oni, powracał od podkomorstwa. Płozy połamał i od progu wołał: — gospodarzu, dobrodzieju, jeśli w Boga wierzysz, pożycz sań, bo dalej nie pociągnę.
— Dobrze, ależ choć odetchnijcie!
Rejent się na krzesło rzucił, aż zaskrzypiało pod nim, i począł się wyciągać.
— Ha! — zawołał — przecież karnawałowi koniec, skończyła się nasza pańszczyzna, czas spocząć.
Spojrzał po nich.
— Coś wy obaj nosy na kwinty! cha! cha! bieda? nieprawdaż. Ewunia z nas żadnego nie chce, a w młodych sercach to okrutny ból.
— Czy pan rejent byłby szczęśliwszy? — zagadnął Szczepan.
— Drwij zdrów — rozśmiał się przybyły — ja daję za wygranę.
— Ależ komu? jeśli jest wygrana. Ktoś ją musiał wziąć? — począł Szczepek — czyby nas pan nie mógł nauczyć kto? boć to ciekawa rzecz.
Rejent popatrzał na nich obu.
— Ot — rzekł — spalibyście, a jeśli jest łóżko, dalibyście trzecie mnie, zapustne historje skończone, zaśpiewajmy Gorzkie Żale.
Zbył ich tedy niczem, ale łacno spostrzegli, że miał w sobie smutek i żal, z którym się wygadać nie chciał, i dali mu pokój. Posiliwszy się tedy poszli spać wszyscy ilu ich było, i spali aż pod wieczór. Nowy gość ich przebudził, zajechał Machcewicz i z łóżek powyciągał.
— Otóż to mi młodzież — zawołał — potańcowali kilka nocy i już muszą ze dnia robić noc, tak się to pomęczyło. Wstyd! hańba wiekuista! a ja? patrzajcież? choćby jeszcze do obertasa?
Okręcił się na jednej nodze. Rejent podniósł się aż z pod kołdry, żeby na niego popatrzeć.
— Gracki — rzekł — nigdym też nie wątpił że w waćpanu djabeł siedzi, o czem się przekonywam najdowolniej, widząc go skaczącym we środę popielcową. Czy nie oświadczyłeś się czasem pannie Ewie i czy nie zostałeś przyjęty, że ci tak na sercu wesoło?
— Licha mi tam wesoło! — zakrzyczał Machcewicz — cieszę moją biedę jak mogę, a żem się w karczmie na drodze dowiedział, iż tu jest zjazd nieszczęśliwych konkurentów jak ja, przystawiłem się właśnie do wspólnej narady.
— Nie! to chyba na świecie jeszcze niewidziana rzecz — ozwał się rejent przecierając oczy — żeby niefortunni koloandrowie do kupy się zebrali opłakiwać niedolę swoję. Brak nam wprawdzie chorążego, pana Dydaka i jeszcze może kogoś, ale zawsze komplet mamy i sesję zagaić można.
— Żart na bok, panie Machcewicz — ozwał się gospodarz — któż nas to wszystkich tam ubiegł?
— Ciekawym od was posłyszeć — zawołał zakochany Litwin — i bardzobym się dowiedzieć rad, bo go wyzwę i na kapustę posiekam.
Walek i Szczepek spojrzeli po sobie, jakby się porozumiewali oczyma, ostatni chrząknął, sparł się na łóżku i począł powoli.
— Siekać nie ma kogo, ani się z nim rozprawiać, bo, choć to uczciwy a przezacny dom szanownego podczaszego, ale brudna intryga pannę od wszystkich odstręcza. Jesteśmy w gronie przyjacielskiem. Żaden z nas by nie miał za złe, gdyby panna sobie wybrała jak przystoi posesjonata, kawalera. No! są gusta różne i szczęście nierówne, lecz pójść z kwitkiem, odsadzonym przez lada hołysza i paupra, to boli.
Machcewicz drgnął.
— Co waćpan mówisz? przez kogo!
— A toćby chyba ślepy nie dojrzał — dodał Szczepek — że tam pan Sykstus Warka w serduszku objął posesję, i oto przyczyna cała, dla której my łaski nie mamy.
Chwila była milczenia. Rejent się po łysinie pogładził.
— Jużeście to spenetrowali! — bąknął — no, tak! i ja wiem, a dalej, co? Prawda, pauper, hołota, ale szlachcic, rodziny dobrej i chłopiec niczego.
— Za pozwoleniem, za pozwoleniem — mówił Szczepan — szlachcic, ani słowa, każdemu z nas równy, nie przeczę, ino to w tym domu jakby na wysługach, i że despekt dla nas z lada dworzaninem rękodajnym, iść w zawody. A potem? starałby się jawnie, szedłby jasną drogą, niktby słowa nie rzekł, ale z kąta sobie intryżką serce dziewczęce uwikłać, my tego płazem nie przepuścimy.
— A no, ciekawym — przerwał rejent — co też ichmość począć myślicie.
— Co? — zawołał Walek — per fas, per nefas, trzeba podczaszemu oczy otworzyć, a toć ślepy! a to mu się w domu dzieje krzywda! i, pozwala przez dobroduszność nie domyślając się niczego.
Machcewicz stał przybity, zadumany, a zły.
— Gdyby to była prawda — mruknął — tobym go posiekał.
— Co waćpan tylko siekać a siekać! — ozwał się Walek — albo to on rąk nie ma, inaczej go trzeba zażyć. Szedł on ciemną drogą, potrafimy i my omackiem.
Wniesiono wino, które i w post pić wolno, i kieliszek usta pozamykał.


∗             ∗

Na całe miasteczko powiatowe, w sąsiedztwie którego sprawy się nasze toczą, nie było gwoli pieniaczom i procesowiczom, tylko dwóch mecenasów, którzy się prowadzenia spraw wszelkich podejmowali. Więc jeśli podczaszy miał proces z podkomorzym, a pierwszy pochwycić uśpieszył Jaśnie Wielmożnego pana Żółtkiewicza i Bołtuszowskiego więcej ich nie było. Z urzędu tedy swojego byli nieprzyjaciołmi, stając wiekuiście przeciwko sobie, a znali się tak dobrze, przez długie lata walki, iż odgadnąć mogli argumenta jakich używali i sposób prowadzenia sprawy.
W międzyaktach, gdy procesów brakło, co się rzadko zdarzało, spotykali się z sobą antagoniści i mówili i zabawiali, bez urazy i animozji, lecz skoro sprawa jaka weszła na stół, przestawali widywać się, mówić i kłaniać nawet na ulicy.
Żółtkiewicz był starszy, poważniejszy i miał za sobą to, że w jednym z najsławniejszych trybunałów, w lubelskim palestrę za młodu odbył, stosunki pozawierał, nawet się nieco wsławił. Na prowincji więc zawczasu wyrobił sobie imię niezwyciężonego krasomówcy i nader biegłego jurysty.
W istocie wyszperać w sprawach artykułu, któryby na stronę klienta posługiwał, nikt lepiej nad niego nie umiał. Dziwił czasem sędziów cytując takie uchwały, o których cały był świat zapomniał, a które przecie moc prawną posiadały. Figura też była imponująca, postać okazała, twarz piękna, charakter wytrawny, człek spokojny zawsze, i choć pot z czoła gęsty ocierał, świadczący, iż się zmęczył, w słowie ani w dźwięku głosu nigdy najmniejszego poruszenia nie okazał. Pewien był siebie, około spraw chodzić umiał, słowem, nigdy się nie wydał, milczący był, zamknięty i statysta wielki.
Zdanie jego szanowano nie tylko w procesach, ale we wszystkich innych towarzyskich stosunkach. Miano go powszechnie za bogatego, chociaż żył tak skromnie, jakby bardzo mierną miał tylko fortunkę. O kupno ziemi się nie kusił, kapitałów na procenta nie dawał, żył w starym drewnianym, lichym dworku własnym, przy którym było ogródka kawał, schodzącego ku rzece, stara gospodyni jeść mu warzyła, a gości nie przyjmował nigdy. Że mu jednak dobrze płacono, a pieniędzy nie tracił, wnieść było łatwo, iż na kapitałach znacznych siedzieć musiał. Gdy się kto wszakże z klijentów zamiast po radę o pomoc zgłosił, zbywał go bardzo grzecznie, zaklinając się na wszystko święte, iż przy pieniądzach nie był, że miał ubogą familję, której świadczyć musiał i t. p. Przyjaciół bliższych, oprócz Gwardjana Bernadyńskiego, żadnych nie miał. Z nim czasem wieczorem przy skromnej lampeczce grywał w marjasza, i to była cała zabawa mecenasa Żołtkiewicza.
Wcale innej natury był Bołtuszewski, żywy, gadatliwy, rzutki, impetyk, bystrego pojęcia, ale gorączka taki, że wszystko psuł pośpiechem i gadulstwem. Matał, zabiegał, starał się, trafiał na bardzo szczęśliwe pomysły, ale języka za zębami utrzymać nie mógł, to go gubiło. Przytem gwałtownie też fortunę mu się robić chciało, rzucał się więc, spekulował i najczęściej cięgi brał, tak, że choć pracował ciężko, choć mu sprytu odmówić nie było podobna, nigdy grosza przy duszy nie miał, piszczał, skarżył się, kawęczał i co kilka lat mozolnie uzbierany grosik puściwszy, na nowo musiał kapitalizować. Żonaty był też, a że jejmość była piękna, młoda i z dobrej rodziny szlacheckiej, a kolligacje miała świetne, trzebaż było ciągnąć, aby familji wstydu nie zrobić.
Żółtkiewicz był w procesach szczęśliwszy, Bołtuszewskiemu najsprawiedliwsze trafiało się przegrywać. Cisnęli się też wszyscy do starego, a Bołtuszewski się gniewał na ludzi. Żółty był, wyschły, schrypły prawie zawsze, często miewał fluksję i humor nierówny. Zarówno jemu jak Żółtkiewiczowi trafiało się przy okazji wypić, naówczas stary mecenas z powagą wielką, milczący cmoktał nie wymawiając się, pot ocierał, a gdy z północy iść przyszło do domu, szedł prościuteńko, niepotrzebując aniołów stróżów, i nie okazując, aby mu wino zbytnio szkodziło. Bołtuszewski zaś, dla zjednania sobie serc obywatelskich, pił do upadłego, i najczęściej nocować tam musiał, gdzie go zaproszono. Jawił się nazajutrz do żony z fluksją, chory i odbierał burę taką, że ją wszyscy aplikanci w całym domu słyszeli.
U mecenasa Żółtkiewicza na praktyce, właśnie był Sykstus Warka Wawrzyński, a choć słynął stary, iż u niego wiele przepisując, tylko się nauczyć było można, życie tam było wcale wesołe. Dworek, dziaduszek pochylony, nie naprawiany od czasów niepamiętnych, wygodnym nie był dla gospodarza, cóż dopiero dla jego aplikantów, którzy się, jako młodzież, mieścić musieli, gorzej studentów na kwaterach. Stał on, jakieśmy mówili, nad rzeką, na samej wyniosłości stromego brzegu, który zajmował ogródek schodzący wprost do wody. Dołem sadzono warzywo, górą kilka drzew i cienia trochę, wszystko to, tak jak sam dom, wielce opuszczone było. Od ulicy wchodząc z ganku; na czterech drewnianych popękanych słupach opartego, z ławami, była sień na przestrzał.
W lewo mieszkał mecenas, izba pierwsza służyła do przyjmowania gości. W niej, oprócz pieca i komina, Chrystus z otwartym bokiem wisiał na ścianie, było krzeseł prostych kilka włosieniem obitych i stół czarno bejcowany, na kręconych nogach. Z tej drzwi wiodły do sypialni z małem łóżeczkiem, szafami, kuframi, oknem kraciastem, i mnóstwem różnych rupieci. Klucz od tego przybytku nosił mecenas zawsze w kieszeni, przytroczony do drewnianego toczonego wałeczka, aby go zgubić nie było łatwo, a wyszukać nie trudno. Z drugiej strony sieni, izba obszerna zwała się kancelarją, a przy niej druga zamykana — archiwum. W pierwszej pracował Sykstus z trzema skryptorami, z których dwóch mieszkało w domu, a trzeci z miasteczka przychodził rano, odchodził o zmroku. W tyle była kuchenka, śpiżarnia, skład i izdebka starej kucharki i klucznicy, zwanej panią Wawrową. Straszniejszej sekutnicy świat pono nie widział, bo się kłóciła z temperamentu, bodaj z kłodą drzewa, gdy ludzi nie było.
Z sieni schodki drewniane przezroczyste, nakształt drabinki, wiodły na tak zwaną górę. Na górce, alias na strychu, było izdebek trzy, jedna większa, którą zajmował Sykstus, druga mniejsza, oddana Siebienowi, towarzyszowi jego, małemu garbusowi, którego garb stanowił szczęście, bo Żółtkiewicz wierzył w to, iż garbaci są zawsze bardzo sprytni i zdolni.
W zimie na strychu było okrutnie mroźno, mimo piecyka wspólnego, który miał dwa pokoiki ogrzewać; w lecie za to skwar nie do wytrzymania, wiało zewsząd, okienka pojedyncze nigdy opatrzone; słowem było to prawdziwe mieszkanie kawalerskie. Lecz ubogiemu sierocie i tu dobrze było, nie poskarżył się nigdy. Właśnie we środę wstępną powrócił od podczaszego, i wdrapał się śpiesznym krokiem na górkę pod wieczór. Sieboń zapomniał był sobie w piecu zapalić, chłód więc mimo odwilży przejmująco czuć się dawał. Mrok padał. Sykstus zmęczony radby był spocząć, ale zaległe roboty czekały leżąc na stole.
Stół ten, pokapany atramentem i cały popisany, wysiedziane krzesło, chude łóżeczko z palmą i obrazkami, u drzwi dzbanek, miska na stołku i natłuczona szklanka, dalej kufer stary, składały całe mienie i sprzęt ubogiego palestranta.
Przy piecu był rodzaj przymurka, na którym flaszka z atramentem własnej roboty, butelka zielona, lichtarz ze szczypcami, z całą naiwnością swą przedstawiły się oku gościa. Miotła i inne mniej pokaźne przybory, chowały się za piecem.
Sykstus wszedłszy zmarzły, nie zaraz poczuł chłód, poszedł jednak do pieca, przyłożył rękę, znalazł go zupełnie wystygłym i trochę się zadumał. Trzeba było siąść, pisać, a tu palce skostniałe nie miały się gdzie ogrzać. Musiał czekać więc na Siebonia, który powinien był nadejść, paliło się bowiem w jego izdebce. Tymczasem zrzucił z siebie opończę, siadł i zadumał się.
Po chwili drzwi skrzypnęły i wszedł garbaty, z głową śpiczastą, z rękami o długich kościstych palcach człowieczek, zbliżył się, wpatrując ciekawie w Sykstusa i podał mu rękę, a potem sparł na stole.
— A co, hulało się? ha? hulało? — rzekł — no, to też i post i trzeba do robotki siąść, bo pilna. Jegomość (tak zwano mecenasa) choć panu pozwolił do Góry, ale mruczał, bo juścić do Popielca aż siedzieć nie godziło się. A my tu za was charowali.
— Mój drogi panie Sieboń — rzekł Sykstus — nie bardzom to ja hulał, a chyba na tych co hulali patrzył. — I westchnął. — A teraz jak się do roboty wezmę, to choć nocą. Ale trzebaż w piecu zapalić, bo palce grabieją.
Sieboń parsknął i ruszył się.
— No, bo my też hulali wczoraj że dopiero nad rankiem po cichu wróciłem. Już mi się w piecu palić nie chciało, a na dole było ciepło, bo pani Wawrowa zapaliła.
— Zapalmyż zaraz — rzekł Sykstus — bo mi bardzo zimno.
— Bo z waści delikacik! hę! a jak na mrozie pisać mus? to co? Oj, delikacik!
— Daj mi waćpan pokój — smutno odparł Sykstus — wiesz, że się nie wzdragam niczego, co zrobić powinienem, i za was gotów, gdy trzeba.
Wstał zabierając się palić, gdy go Sieboń wstrzymał. — No, no — rzekł — ja i sam w piecu zapalę, wy sobie odpocznijcie, a tylko powiedźcie mi, jakże to tam było?
— Co? — spytał Sykstus.
— A no? zapust? wspaniały...
— Jak się patrzy, jeździliśmy po dworach, skakali ludzie, jedli, pili, śmieli się, a jam — patrzał i służył. Ot, moje zapusty!
— Nie skarżcie się, toście choć na weselszy świat popatrzyli niż my. Mnie prosił Sufczyński na chrust i miód, potem poszliśmy do gospody z innemi sądowemi, i tam przebałakaliśmy do białego dnia. Tyle że się trochę podchmieliło. U Bołtuszewskiego było gości siła i tańcowali pono do trzeciej, aż się księża dziś z ambon odgrażali na te zbytki. Nasz zaś stary o dziesiątej powrócił i już w papierach się grzebał, a dziś po popiele, wrócił do roboty kwaśny. Mieliśmy na obiad śledzia i żur. Zapowiedziała pani Wawrowa, że nas ino żurem karmić będzie. Olej kupili zielony i śmierdzący.
Mówił garbus, ale Sykstus wcale nie słuchaj pogrążony w myślach, gdy do drzwi coś się dobierać zaczęło, skrobać, szukając klamki i wszedł chłopak skryptor z miasta, który już do domu miał odchodzić, oznajmując, iż jegomość pana Sykstusa na dół żąda i chce pomówić.
— Gotuj się na burę — rzekł garbus.
Sykstus szedł, zacierając ręce od zimna. Znalazł mecenasa z rękami w tył złożonemi, przechadzającego się po izbie bawialnej, w której się w końcu paliła świeca, tymczasowo przez oszczędność była zgaszoną. Ujrzawszy Sykstusa wchodzącego, mecenas stanął.
— A cóż to? waszeć nawet nie przyszedłeś mi powiedzieć dobrego słowa? hę?
— Szedłem, panie mecenasie, bom tylko co przybył, i to zmarzły.
— Zmarzły? — spytał Żółtkiewicz — proszę? zmarzły? Gdym ja w tym wieku był, było mi zawsze ciepło, a no, taka z was teraz młodzież. Cóż podczaszy.
— Kłaniać się kazał!
— Nie przysłał nic?
— Nie wręczono mi nic.
— Nie polecił powiedzieć?
— Ukłon piękny oddać zalecił i przyrzekł, iż sam wkrótce będzie.
— Weź-że się asan do pisania — dodał Żółtkiewicz. — Jest kopij dokumentów kilka. Głos w sprawie Odrychewicza, replika i fascykuł dokumentów — a wszystko pilne. Pani Wawrowa świece wyda, trzeba nocą przysiedzieć.
Sykstus zmilczał.
— Cóżeś tam asindziej słyszał? — spytał mecenas.
— Nic.
— Te nie wiele. Dobranoc.
Rozmowa na tem się skończyła.
Sykstus poszedł do pani Wawrowej po świece. Tu przewidziane już było spotkanie przykre, choć ze wszystkich u mecenasa pracujących, Sykstus był u niej w największych łaskach.
Pani Wawrowa sucha była, żółta, przygarbiona, nosiła się bardzo ubogo, a głos miała przypominający nie nasmarowane koła.
Siedziała na przypiecku z kotem, gdy Sykstus wszedł, zerwała się gwałtowne. A no! przecież ci asindziej z powrotem! przecież, no! no! pan, pan, wojewodzic, kasztelanic, po balikach, po szlachcie. Jeźdź, jeźdź! zobaczysz czego się tam nabierzesz.
— Pani Wawrowo, po świece...
— Jeszcze czego? świec? cóż to, illuminację będziecie robili, Świec? czy się u mnie świece rodzą? a kiedy asan wziął ostatnię przed wyjazdem? to pół być powinno?
— Pół jest, ale ja całą noc siedzieć muszę.
— To sobie świece kupuj! Gdybyś asan był w domu, pisałbyś dniem, a podobało się zapustować, kupże sobie światło. Za co ma mecenas jegomości za zapusty płacić? hę?
Posłyszawszy to Sykstus, już chciał odchodzić, ale pani Wawrowa przyskoczyła do niego.
— Czegoż się spieszysz? czego?
— Do roboty.
— Czekaj! a to szalona pałka. Czekaj!
Brzęknęła kluczami. — Świece dam, teraz po nocy u żyda nie dostać, odkupisz mi jutro. Cóż to za fanaberja? nawet nie poprosić?
— Pani Wawrowa wie, że jam się nie rad naprzykrzać.
— Tak, tak! wiem, fanaberja wielka, państwo w głowie, szlachectwo, dobrego słowa starej babie nie chce się powiedzieć. Czy ja asana nie znam? Sieboń zły jak jaszczurka, a asan jesteś, fanaberja, fanaberja.
Jednakże poszła do szafki i wydobyła dwie świece łojowe, z których jedna była złamaną, a drugą kot nadkąsił. Wziął je wszakże z podziękowaniem Sykstus, i odszedł na górę.
Takie było to życie we dworku Żółtkiewicza.
W piecu szczęściem, choć zgniłemi, i mokremi drewkami Sieboń zapalił i na kolację kartofle sobie upiekli. Sól była w papierku dla przyprawy.


∗             ∗

Owej prześlicznej Ewuni, za którą cała młodzież szalała, najbliżsi nawet mało znali. Dziecięciem straciła matkę, wychowała się przy dobrej, pobożnej, ale serca macierzyńskiego zastąpić nie mogącej ciotce, potem w domu przy francuskiej, jak je wówczas nazywano Madamie, która też była kobietą dobrą, ale bojaźliwą, i wolała panienkę pieścić, niż jej i ojcu się narazić. Piękna jedynaczka rosła w ten sposób otoczona staraniem, pieszczona, ale nieco dziko i o własnych siłach się rozwijając.

Towarzystwo pań i panienek z sąsiedztwa, które widywała po kilka godzin, z któremi się pośmiać i pobawić mogła, ale nigdy zbliżyć nie miała sposobności, wielkiego na nią nie wywierało wrażenia. Książki ówczesne polskie niewiele kształcić mogły, i odzywały się do pewnych tylko uprawionych uczuć człowieka, francuskie, jakie miewała, dobrane były oględnie, aby zbytecznie fantazją nie rozbudzały. Ewunia więc wychowywała się sama, a najsilniejszy wpływ na nią miało to, czego się domyślać trudno, jej niewieście towarzystwo służebne. Jak w każdym dworze polskim, nie obeszło się tu bez rezydentek ubogich, bez szlachcianek: córek, kuzynek dawnych rezydentów, kolligatów i oficjalistów. Ewunia miała cały dwór złożony z rówieśniczek, wśród których, spędzała większą część dnia przy krosienkach, na opowiadaniu różnych osobliwszych powieści, na śpiewach, nabożeństwie, grach i żartach. Ten mały światek niewieści zakrosienkowy, rządzony przez staruszkę, panią Kropiwnicką, wdowę po rządcy zasłużonym, otaczał miłością, pieszczotami, weselem, ukochaną panienkę, która u tatka mogła wszystko, nawet mały posążek i wyprawę dla wychodzącej za mąż wyrobić. Stosunki podczaszanki z tem otoczeniem nie były takie, jakieby sobie zdala wystawić można z tego, iż ubogie dziewczęta wstępu na świat nie miały, i siedziały zawsze jak w klasztorze zamknięte w swoich pokojach. Nie były to sługi, ale raczej dobre przyjaciółki, wyścigające się o pozyskanie serca dobrej panienki. Ewunia w pokoju od ogrodu, w którym były krośna panien i ich roboty, spędzała długie godziny, bawiły się rówieśnice, zapominając, jak dalece dzieliło je położenie towarzyskie, a w życiu rozdzielić miały wcale różne losy.
Z małych dworków, z ubogich chatek, z folwarków, dziewczęta te przynosiły z sobą, to co się niewieścią tradycją nazwać godzi, zasób ogromny dziwnych historyj, począwszy od zaklętych królewien i pięknych królewiczów, aż do powieści z tysiąca nocy, z „Argienidy“ i niewiedzieć jak ze starych rycerskich poematów zabłąkanych. Każda klasa społeczeństwa, ma swe podania i klechdy, które się u ognisk domowych powtarzają; powiedzieć też można, że każdy stan i płeć ma swoje tradycje, upodobane powieści i pojęcia, któremi żyje.
W życiu niewiasty, przeważną rolę gra miłość, miłość dziecięcia, kochanki, żony i matki, w różnych postaciach, z twarzą różną, zawsze jedna. Serce, które już kochać nic nie może, czepia się kota, kanarka i pieska, potrzebuje do czegoś się przywiązać.
Z tych wszystkich miłości naturalnie, najjaśniejszą, najpromienniejszą musi być ta, której nic nie narzuca, nie nakazuje, która przychodzi jak niebios sielanka, łączy istoty sobie obce, w niewolę zaprzęga swobodnych, a w życiu niewiasty jest jakby aniołem zwiastunem jej przyszłych przeznaczeń. Na tle tego uczucia, wzorzyste kobierce tka wyobraźnia młodości. Ewunia miała wiele swobody w wewnętrznym zarządzie fraucymuru, którego karność tylko i klauzurę dozorowała pani Kropiwnicka; zresztą dziewczęta śpiewały, opowiadały, robiły przy panience co ona kazała, o co prosiła. W długie wieczory zimowe, gdy nie było podczaszego w domu, w lecie o szarej godzinie, Ewunia kazała pannom prawić sobie powieści, i wyścigały się wszystkie w najosobliwszych historjach, jakimi ją karmiły. Mało widząc, żywego świata, Ewunia z tych fantastycznych obrazów zaczarowanych krajów, tworzyła sobie pojęcie o ludziach, stosunkach, sercu, o mężczyznach i kobietach. Odłączywszy część cudowną, która była jakby wieńcem kwiecistym, służącym do przybrania baśni, brała z niej to, co powtarzając się we wszystkich, zdało się jej wiekuistą prawdą. Nie wierzyła w konia skrzydlatego, na którym do zaczarowanego zamku, zlatywał królewicz, ale w uczucie, które było pobudką do narażenia się na niebezpieczeństwo, być zjedzonym przez straszliwego smoka.
Po tych poematach garderobowych, świat Ewuni wydawał się bardzo prozaicznym, wolała ona stokroć owe bajeczne kraje, niż te, w których żyły opasłe podsędki, ojciec Gula, pan podkomorzy, państwo Przyrowowie. Nawet młodzież, która się zjawiała w Górze, w porównaniu z Kleomirami wyśnionemi, wydawała się jej prozaiczną. Ewunia nie rozpaczała, że się na świecie Bożym coś podobnego do jej marzeń znaleźć nie może, ale dotąd nie spotkała jeszcze nic, coby na młodem serduszku uczyniło wrażenie.
Nasłuchawszy się więc o miłości statecznej, gotowej do ofiar, walczącej z olbrzymiemi przeszkodami, pokonywającej i druzgoczącej siłą potężną, co jej stawało na drodze, postanowiła sobie podobne uczucie pobudzić, stać się heroiną, znaleźć rycerza i na jawie przeżyć podobny poemat.
Z dziecięcą naiwnością osnuła sobie przyszłość swoją, i powiedziała, że najprzód, nie wyjdzie za mąż, chyba pokocha i będzie tak kochaną, jak owe królewny, że królewicza swojego wypróbuje stałość, wszelkiemi możliwemi sposoby.

Koniec tomu pierwszego.




J. I. KRASZEWSKI.



EWUNIA.
Opowiadanie z końca XVIII wieku.




──────────
TOM II.
──────────




WARSZAWA
NAKŁADEM „ZIARNA”
1913



Druk E. Szyllera, Tamka Nr. 46.




Nikt się dziwić nie będzie, że w końcu XVIII wieku, fraucymer panny podczaszanki jeszcze żył poezją trubadurów i rycerskich czasów; zachowują się bowiem w pewnych zakątkach i kółkach, dłużej prastare podania i dziś by może znalazły się dwory, w których stara bajka słowiańska żyje, a kwitnie jak przed wieki.
Wśród otaczającej młodzieży, rada była Ewunia znaleźć sobie bohatera do pary, ale szukała napróżno. Walek i Szczepek najpiękniejsze chłopaki z okolicy, nie byli wcale do rycerzy zakochanych podobni, weseli, dowcipni, raźni, nie mieli uroku tajemniczego, który w baśniach wybranych cechuje. Chorąży był stary, rejent zbyt jowialny, Herciński zimny, Machcewicz śmieszny, a Dydak głuptasek. Żaden z nich nie podobał się Ewuni. Nikt w świecie też przypuścić nie mógł, żeby jej ubogie chłopię, takie jak Sykstus Warka, mogło wpaść w serce i oko. Stało się to jakoś niepojętem chyba przeznaczeniem czy fatalnością. Właśnie to, na czem zbywało innym, przynosił z sobą milczący, cichy, nieśmiały chłopak, którego oczy świadczyły tylko że Ewunię ubóstwiał.
Biedak ten miał sobie za szczęście spełniać najdziwaczniejsze zachcenia podczaszanki, był jej niewolnikiem, sługą, a usta nigdy serca nie zdradziły. Ta miłość tajemnicza, bez nadziei, w sukni wytartej, stojąca u progu, zawróciła głowę dziewczynie. W domu nikt na przybywającego Warkę nie zważał, nikomu też i na myśl nie przychodziło, ażeby on śmiał oczy podnieść na Ewunię, lub ona je zniżyć na niego. Stało się czego nikt nie przewidywał, pieszczona jedynaczka stworzyła sobie królewicza z tego ubogiego kancelisty.
Być bardzo może, iż się do tego przyczyniło i to, że rodzina Sykstusa była bardzo majętną, posiadała dobra znaczne i że o upadku jej często opowiadano, równie jak o dawnej zamożności. Sykstus był chłopakiem z powierzchowności bardzo pięknym, i mimo swojego ubóstwa, na czole nosił wypisaną duszę szlachetną. Znać w nim było sierotę z wielkiego domu, nawet w obejściu przy skromności wielkiej, miał coś pańskiego. Ewunia z instynktem jedynaczki, pieszczoszki, zgadła może, iż w nim mieć będzie niewolnika bez upodlenia, że dlań będzie królową zawsze.
Jak do tego przyszło, że Sykstus przemówić się do niej odważył, wytłumaczyć trudno, zapewne ona go sama ośmielić musiała, ona pierwsza przemówić do niego. Sykstus przyjeżdżał często, bawił po dni kilka, była więc zręczność zbliżyć się doń i ośmielić go. Ewunia nie dała mu nic więcej poznać nad to, iż miło jej było pomówić z nim czasem. Wyjeżdżającemu najosobliwsze zlecenia wymyślała do miasta, obarczała go sprawunkami, męczyła przepisywaniem, desenikami i t. p. Sykstus spełniał to wszystko z najżywszą radością, a co więcej, nie przeszedł nigdy granicy mu zakreślonej, i choć wywoływano z niego słówko, któreby miało większe jakieś znaczenie, nie śmiał go wyrzec nigdy, mówił tylko westchnieniami i oczyma.
Jak potem z długiego nowicjatu próby tej przeszedł do niespodziewanego raju, jak mu Ewunia powiedziała, że może jej serce pozyskać, byle jej wierzył i cały się jej poświęcił, tego opowiedzieć nie potrafimy. Dosyć, że Sykstus zaufał dziecku i obietnicy dziecięcej, i zaprzysiągł jednego ranka pod oknem podczaszego stojąc, że jej życie swe oddaje, że gotów sto lat czekać na nią, i choćby umrzeć dla bohdanki.
Ewunia dała mu za to królewską swą rączkę do pocałowania, uśmiech anielski i słowa:
— Chyba umrę, a będę twoją.
Najgłębsza tajemnica okryła ten dramat młodzieńczy, z którego by się świadek posiwiały z politowaniem się uśmiechnął.
W domu może dziewczęta co wyszpiegowały, może pani Kropiwnicka coś słyszała i z trwogi pościła nowennę, aby panience z głowy to wywietrzało, ale tak bardzo głośną nie była miłość, która miała upodobanie osłaniać się i ukrywać. Często bardzo Sykstus przybywał, siedział dni parę, i nie miał zręczności inaczej jak przy ojcu coś obojętnego do Ewuni przemówić. Upływały miesiące nie widzenia, które miłość wzajemną wzmagały. Ewunia sobie poprzysięgła uroczyście, iż słowa dotrzyma, a Sykstus gotów był cierpieć i wysługiwać się wieki, byle czasem z jej oczyma się spotkać.
Domowi nie mieli najmniejszego podejrzenia tego faktu i przysięgi, a obcy, ludzie nowi, dobadali się go, odgadli z kilku nieostrożnych oznak.
W czasie tych zapust właśnie dośledzono, że Sykstus po cichu kilka razy rozmawiał z Ewunią, że się spotykali zbyt często, że raz w oknie stali razem długo, czemu on wcale nie był winien.
Zazdrosna młodzież gotowała się więc ostrzedz pana podczaszego w jakikolwiek sposób, i tego niebezpiecznego pozbyć się rywala, ktoś nawet jakąś wielce znaczącą pono rozmowę podsłuchał.
Długo zapewne rozmyślano nad środkami, jakich użyć wypadałoby ojcu to oznajmić, chwycono się w końcu najmniej godziwego, który po wsze czasy służył ludziom bojaźliwego serca, a jadowitych usposobień.
Jednego wieczora, gdy podczaszy siedział sam jeden w tak zwanej kancelarji swej, i prawdę powiedziawszy, nad papierami drzemał, wszedł posłaniec, który zwykle do miasteczka jeździł po listy na pocztę i przyniósł ich kilka zawiniętych w czystą szmatę, którą z za sukmanki dobył. Ucałowawszy rękę podczaszego, złożył je na brzeżku stołu.
Podczaszy spytał o drogę, i powietrze, o zepsuty mostek, o targ w miasteczku, kazał posłańcowi dać wódki kieliszek, a sam nałożywszy okulary, zabrał się do czytania korespondencji.
Listów zwykle przychodziło niemało, bo więksi właściciele ziemscy, w niedostatku gazet, mieli w stolicy i na prowincji swych korespondentów, którzy dla nich wszelkie chodzące wieści zbierali.
Pisywano też z okazji sejmików, kandydatur, procesów, z powinszowaniami, i polecając się sercu braterskiemu współobywateli.
Kilka z tych listów po adresach i pieczęciach poznał podczaszy tak dobrze, iż się nawet śpieszyć z ich odczytaniem nie potrzebował; odłożył je na stronę, będąc pewnym, iż zwykłe formuły zawierały. Jeden szczególniej zwrócił jego uwagę, gdyż i pisma na kopercie poznać nie umiał, i pieczęć była nie szlachecka, ale jakaś fantazyjna. Obracał go w rękach, podszedłszy do okna, nim rozpieczętował, dosyć długo głową kiwał, naostatek rozłamał pieczęć, rozłożył, poszedł zaraz do podpisu i — nieznalazłszy żadnego, zaciekawiony czytać począł. W miarę jak czytał wszakże, twarz jego ze spokojnej i rumianej, stawać się poczynała coraz ciemniejszą i bardziej nachmurzoną. Pofałdowało się czoło, oczy nabiegły krwią, ręce trząść zaczęły, nogą uderzył kilka razy o podłogę, naostatek w impecie wielkim kartę rzucił o ziemię. Stal jakiś czas przybity, nie wiedząc co począć, po czole ręką posunął, schylił się, podniósł list i powtóre czytać go rozpoczął, i znowu nim cisnął, kopiąc go nogą. Po namyśle wszakże zmięty arkusz szarego papieru wziął jeszcze, zwinął go i śpiesznie włożył za kontusz, a sam głowę spuściwszy, po izbie przechadzać się począł. Widocznem było, że go korespondencja ta do żywego poruszyła i zgryzła, kilka razy zabierał się wyjść i od proga powracał, wychylił się wreszcie do sieni i zawołał chłopca z blizkiego kredensu.
— Idź mi, księdza tu poproś, tylko zaraz.
Chłopak pobiegł pędem do oficyny.
Tymczasem podczaszy to siadał, to wstawał i przechadzał się, listu dobywał, przebiegł go oczyma, pluł i klął, a czoło tarł. W takiem poruszeniu zastał go ojciec Gula, który z wesołą twarzą na zawołanie nadbiegł.
— Niech będzie pochwalony.
— Na wieki wieków — zmienionym wielce głosem zawołał podczaszy, jąkając się z gniewu i wzruszenia, i podszedł ku drzwiom żywo. — Mój ojcze! mój ojcze, wyście moim przyjacielem, jak z druhem dzielę się biedą, ciężką biedą, dopustem Bożym.
Gula stał wielce zdumiony i wylękły.
— Na Boga! cóż się to panu podczaszemu stało.
— Chodź, chodź! — rzekł stary, wiodąc ojca do okna — weź, naści, czytaj i sam powiesz, czy nie darmo wnętrzności we mnie kipią.
Ojciec Gula posunął się co żywo do okna, ujął papier, począł po cichu czytać — i — oniemiał.
Przeczytawszy, nie rzekł słowa, dobył chustki z rękawa i czoło otarł.
— No, cóż ty na to? co ty na to?
— Ale bo, panie podczaszy — rzekł ojciec — primo, wiedzieć trzeba, że kto podpisu na liście nie kładzie, jakby z za płotu strzelał. Infamis.
— Już mi o to nie idzie, infamis jest i list infamia, ale czy w nim choć cień prawdy jest? A jeżeli fałsz i potwarz, czy ona już tak rozszerzona i rozbębniona, że sławę dobrą domu mojego i najdroższego dziecka dotyka.
Ojciec Gula ciągle czoło ocierał, myślał, dumał, naradzał się z sobą, co ma odpowiedzieć.
— Wy ojcze mieszkacie tu u mnie, jesteście domowym, znacie życie moje, nasze, czyście co podobnego dopatrzyli? czy wam to na myśl przyjść mogło?
Ojciec dumał. — Mój panie podczaszy — rzekł w końcu — jam zakonnik, ja w kącie siedzę, mnie świat nie obchodzi, co ja wiedzieć mogę?
— Ale przecież, gdyby tak było, toby ci się, czy o oczy, czy o uszy obić musiało.
— Jakim sposobem — odparł Reformat — ja zrana pacierze klepię, po mszy świętej w stancji czytam, albo idę na folwark, potem obiad, nieszpory, brewiarz, czasem z jegomością w marjasza zagramy, no i o dziesiątej spać.
— Mów-że, czy to może być?
Ojciec się znowu zadumał.
— Mój panie podczaszy — odezwał się, całując go w ramię — tylko bez gorączki, tylko powoli i nie robić z tego historji żadnej. Ja wam powiem, co myślę, przyjmiecie lub nie, jak się wam podoba, gniewać się nie będziecie. W chłopcu krew nie woda, młody, toć się i w obrazie rozmiłować mógł, spojrzał może raz a drugi, ktoś wzrok złapał i z tego wysnuł. Nie można zaręczyć, żeby on nie admirował panny podczaszanki, boć tego i najbiedniejszemu wzbronić trudno, ale żeby ona, wychowana w takim domu, znając rodziny swej dostojność, miała oczy i serce zwrócić na ubogiego palestranta, gdzież to być może? gdzie to być może? — powtórzył Reformat ręce podnosząc.
— Ale i jabym sądził tak samo — rzekł podczaszy — tylko nie przypuszczam nawet, żeby chłopiec do tyla miał być zuchwały, żeby śmiał nawet wzrok zbytnio zwracać ku mej córce, od której go dzieli przepaść. Gdzież co podobnego kto widział? jakby śmiał? hę? Ten hołysz! ten pauper, którego ja od głodnej niemal śmierci ratowałem? ten gołowąs, ten...
Podczaszy poczynał się gniewać.
— Dobrodzieju — przerwał ksiądz, całując go znowu w ramię — najgorszy gniew, bo oczy zasłania. Nie ma tu się czego jątrzyć. Strzeżonego Pan Bóg strzeże, chłopca więcej ani na próg, a najlepiej napisać do Żółtkiewicza, że mu się daje na podróż, aby eo instante do Lublina sobie jechał. Ale ani go tu wołać, ani podczaszance o tem wspomnieć, koronkę do Przemienienia Pańskiego zmówić, aby zbytni ów animusz Pan Bóg raczył ukoić, i cicho, cicho, cicho.
Podczaszy słuchał i Reformata też rozczulony w ramię pocałował, a ten go w łokieć. Popłakali się obaj.
— Mój podczaszy, tylko się uspokójcie, szklankę wody, a list na ogień, bo to infamja.
W kominie się właśnie paliło. Podczaszy rzucił w ogień papier i nogą popchnął, aby coprędzej spłonął.
— Szczęśliwie mnie Pan Bóg natchnął — rzekł głosem cichym — iżem się do was po przyjacielską i kapłańską radę udał. W pierwszym impecie byłbym na Ewunię wpadł, Kropiwnicką złajał i dom do góry nogami wywrócił. Byłoby z tego gadania więcej, niż warto. Macie słuszność, motus, cicho, ani słowa. Niech go Żółtkiewicz wyprawi do Lublina, a Ewuni darmo tem męczyć się nie godzi, toć niewinne stworzenie jak dziecię niemowlątko, po co pokój jej zakłócać.
— I ludziom siebie i dom dawać na zęby — rzekł Reformat.
Podczaszy się znacznie uspokoił.
— Siadaj, mój ojcze, jeszcze pomówić potrzeba. Jesteś dobry do rady. Poślę waszemu klasztorowi beczkę miodu, pięć baranów i pszenicy na opłatki.
Reformat pocałował go w ramię, zasiedli więc przy stole.
— A jeśli już z łaski swej — rzekł — dopuścicie ubogiego sługę do rady, toć dodam. Aby wam troski się ujęło, na co dziecię długo w domu trzymać, gdy je Pan Bóg matki pozbawił. Trafi się uczciwy człowiek, z substancją, z imieniem, z głową, o co podczaszance nie trudno, oddajcie mu ją.
Podczaszy westchnął głęboko, łzę otarł płynącą po twarzy.
— Ojcze mój — rzekł cicho — dobrze to wam mówić! ależ czem się stanie dom mój sierocy, gdy mi tego jej srebrnego głosiku i tej twarzyczki uśmiechniętej dziecięcia mojego nie stanie. Jak ja bez niej wyżyję? Ona dla mnie żywem wspomnieniem nieboszczki mojej, tego anioła, którym się tak krótko cieszyłem, ona mi wszystkiem.
Zapłakał stary, aż zaszlochał.
— Ależ to nieuniknione — mówił Reformat — musicie ją wydać przecie, bo dla waszego szczęścia poświęcić dziecka nie zechcecie. Może też się tak złoży, że zięć przy panu podczaszym zamieszka.
— Mój ojcze — dodał stary — alboż i to mała troska, komu ją dać? Znacie młodzież teraźniejszą, znacie obyczaje świata dzisiejszego! mnie się nikt jej godnym nie zda!
— A przecież trudno dla tego zwlekać, śmierć i żona, mówi przysłowie, od Boga przeznaczone, tak ci samo i mąż; ufać potrzeba Opatrzności.
Podczaszy obie ręce wzniósł do góry, jakby się modlił, westchnął i w niebo spojrzał. Gniew widocznie przechodził i zmieniał się w rozczulenie jakieś. Podparł się na łokciu, zamyślił ponuro.
— Najpierwsza rzecz wszakże — szepnął, jakby wychodząc z osłupienia — do Żółtkiewicza napisać, by chłopaka pchnął precz, dokąd chce, do Wilna, do Piotrkowa, do Lublina, byle go tu nie było. Już to powiem ci, ojcze, ani mi się wierzyć chce, by mi taką zdradą za moje miłosierdzie się wypłacił. Lubiłem go, i — o ile przekonać się mogłem, dobry był w gruncie chłopiec, usłużny, skromny, pokorny. Gdzieby on co podobnego mógł zamarzyć. Ale ludzkie języki! ludzkie języki.
Przez chwilę zamilkł podczaszy, jak gdyby go myśl jakaś uderzyła nagle.
— A no, i wysłać go tak zaraz, to ci, co list ten pisali, assumpt nowy do szkalowania wezmą, powiedzą: musiało coś być, kiedy go wygnano.
Reformat zamyślił się.
— Hm, jest poniekąd racja — rzekł — ale cóż lepszego począć można? Wzbronić mu tu przyjazdu trudno, bo asindziej masz interesa mnogie u Żółtkiewicza, ten go pewnie, wedle zwyczaju przyśle. Mecenasa zaś do konfidencji przypuszczać, mnie by się nie zdawało.
— Ani mnie — pośpiesznie rzekł podczaszy. — Lecz co poczniemy? co!
Znów tedy przechadzać się po izbie jął, krokami wielkiemi, sumując, a Reformat tylko tabakę zażywał po cichu.
— Samym nam wyjechać — rzekł po namyśle, zwracając się ku niemu podczaszy — to na jedno wyjdzie, co jego odprawić. Nikt mnie nigdy skorym do podróżowania nie widział, bo mi w domu najlepiej, ruszym się nagle, to te złe duchy szatańsko się rozśmieją.
— Nie można! — rzekł Gula — nie można. Chłopiec zniknie i nikt nie postrzeże. Zrobimy tak, jeśli asindziejowi się zda. Ja jutro pojadę do klasztoru, bo i tak potrzebę miałem. Wstąpię do Żółtkiewicza lub go do gwardjana poproszę, powiem mu sub rosa, że Sykstus... naprzykrzył się wam, aby go tu nie przysłał. A po jakich dwu miesiącach, gdy się rzeczy utrą i zapomną, dopiero go w świat popchniemy.
Na takich naradach zbiegł czas do wieczerzy, a gdy podczaszy wyszedł na głos dzwonka do pokoju, w którym nań córka wesoła, rezydenci, dwór i oficjaliści czekali, mimo największego starania o to, by po nim nikt nie poznał, iż miał coś na sercu, nie omyliło się oko niczyje. Córka pierwsza przeczuła, czy wyczytała z twarzy, iż ojcu się coś nieprzyjemnego trafiło. Były jednak w gospodarstwie nieraz kłopoty, i na myśl nie przyszło, aby się to jej tyczeć miało.


∗             ∗

Życie u pana mecenasa Żółtkiewicza należało do tych błogosławionych prób, na których się młodość hartuje do przeznaczeń przyszłości. Stary był pracowity i dla siebie nie potrzebował wiele, wymagał też od swych podwładnych, aby się zaspakajali jak najmniejszem, a pracowali do zdechu. Zrana pani Wawrowa dawała mleko z chlebem, zacierkę lub kaszę, mecenas tylko pił kawę, która z tego już względu nie mogła być udziałem wszystkich, że wymagała cukru, a cukier należał do tych zapasów zamorskich, od których klucza nie powierzała hrabina Branicka nawet nikomu.
Obiad jadali wszyscy razem, złożony w dni mięsne, z krupniku z mięsem i jakiejś niewinnej przystawki, w postne dni z mleka i kaszy. Na wieczerzę dawano oddzielnie palestrantom potrawę jakąś, już przez to podejrzaną, że dla nich tylko była przygotowaną.
Sieboń zaręczał, iż kaszę okraszano w ekonomiczny sposób świecami łojowemi i robiono jej osobny zapas dla młodzieży, gdy stęchłej za bezcen dostać było można.
Oprócz izby, w której była kancelarja i sypialnia mecenasa, inne opalane były tak skromnie, iż zimą przy oknach woda w nich marzła. Ale to hartowało młodzież. Nie były to więc rajskie rozkosze. Żółtkiewicz ostry, surowy, nieubłagany, gdy szło o spełnienie obowiązków, nie dopuszczał się nigdy gniewu ani grubiaństwa. Obawiano go się tem więcej. Oprócz tego młodzież spostrzegła rychło, że choć pozornie nic nie widział, w nic nie wchodził, oka jego nic nie uszło. Przypomniał często w pół roku, rzecz tak drobną, że winowajcy sami już o niej byli zapomnieli. Nie okazywał nigdy żadnej czułości dla młodzieży, trzymał ją ostro, do godzin był przywiązany ściśle, lecz nudziarzem drobnostkowym nie był. Nie chwalił nigdy, ale nie łajał wcale, dość było, gdy ponuro zmilczał i brew namarszczył, wiedziano, co to znaczyć miało.
Sykstus był już u niego od lat kilku, w ciągu tego czasu dowodu łaski nie odebrał żadnego, lecz czuć było w powierzanej mu pracy, w obejściu się z nim, że umiał go cenić. Była to prawa ręka mecenasa, której zawierzał najtrudniejsze roboty, czego Sieboń zazdrościł. Garbus miał daleko więcej przebiegłości, sprytu, ale się z niemi zbytnio narzucał mecenasowi, który tego popisu nie lubił. Znać było z pierwszeństwa, jakie dawał Sykstusowi, że jego skromność więcej cenił. Pani Wawrowa też, która i mecenasa nie szczędziła, gdy w gniew wpadła i przezywała go starą wątrobą, a Siebonia garbusem, Sykstusa nie łajała nigdy inaczej jak delikacikiem lub fanaberją, i miała pewną do niego słabość. Nakrzyczała nań, bo już bez tego być nie mogło, ale koniec końcem zrobiła o co prosił. Nawet garbus, który cały świat nienawidził, ujęty łagodnem, braterskiem obejściem się z sobą Sykstusa, kochał go i poprzysiągł mu przyjaźń wiekuistą. Pod tym względem Warka był, można powiedzieć, szczęśliwy, bo go niemal wszyscy lubili, a wesoła i piękna pani Bołtuszewska, usilnie życzyła mężowi, aby go przeciągnąć do swej kancelarji.
W parę dni po opisanych wypadkach zapustnych, w niezwykłej wcale godzinie, właśnie gdy Syktus zajęty był bruljonem powierzonego mu pozwu, Wawrowa otworzyła drzwi kancelarji i zawołała:
— Pan Sykstus, do jegomości.
Sykstus podniósł głowę, ale już owo zjawisko znikło, włożył więc pióro za ucho i poszedł na przeciwek. Żółtkiewicz z założonemi w tył lękami przechadzał się zamyślony, wlokąc za sobą długo puszczony koniec chustki od nosa.
Młodzież, która zewnętrzne oznaki humorów trafnie spostrzega, oddawna się przekonała, iż zapomnienie takie, zwiastowało u mecenasa głębokie zaprzątniecie jakąś sprawą lub nawet smutek i zafrasowanie.
Gdy Sykstus wszedł, Żółtkiewicz stanął, popatrzył na niego długo, i nic nie mówiąc chodzić znowu począł zamyślony po izbie. W takim razie ceremonjał i zwyczaj wymagały, aby powołany czekał, aż mecenas sam się odezwie i spyta lub wyda rozporządzenie.
Tym razem wszakże Sykstus z nogi na nogę przestępując, chrząkając, stał, stał, minuty mijały, a Żółtkiewicz chodził, chodził i nie mówił słowa. Odważył się odchrząknąć, aby się przypomnieć, nie pomogło nic. Trzeba było czekać. Widocznie ważna jakaś sprawa zajmowała umysł poważnego starca.
Prawie kwadrans długi upłynął w tem osobliwszem milczeniu, nareszcie mecenas stanął naprzeciw Sykstusa, spojrzał na niego i odezwał się:
— Proszę mi powiedzieć szczerze tego, ale jak ojcu, i niech to zostanie między nami, czemci się asan mógł narazić panu podczaszemu?
Sykstus osłupiał.
— Ja? panu podczaszemu? — rzekł po namyśle — ale, wyjechałem ztamtąd obdarzony przez niego i rozstałem się jaknajlepiej, to nie może być, proszę pana mecenasa, to nie może być, któż to powiada?
— No, nikt? ja pytam, mam powody! — odparł Żółtkiewicz i począł chodzić. Sykstus stał to czerwony, to blady, drżący, niespokojny, a odezwać się nie śmiał.
— Powiadasz asan, że nic podobnego nie było? — spytał mecenas.
— Ja przynajmniej nic się podobnego domyśleć nie mogę, ale proszę pana mecenasa, zkądże...
Żółtkiewicz się odwrócił.
— Nie ma nic, niema nic. Myślałem tylko, ja, sam, dorozumiewałem się, iż może coś czasu zapust zaszło, bo oto właśnie wypada papiery wieźć do Góry, a odbieram ztamtąd wyraźnie żądanie, ażeby nie kto inny jak Sieboń z niemi przyjechał.
Syktus zmilczał, zrobiło mu się boleśnie, przykro, zaćmiło w oczach, zrozumieć tego nie mógł.
Stał i milczał.
Żółtkiewicz się odwrócił ku niemu.
— Wracaj asan do roboty! — rzekł krótko. Warka się skłonił i powrócił do kancelarji, dopadł stołu, krzesła, pochwycił pióro, pisać nie mógł w głowie mu się kręciło. Sieboń postrzegł, że coś nowego się święci.
— No! czego on chciał — zapytał?
— Albo ja wiem! — rzekł Sykstus, i na gwałt pisać zaczął.
Sieboń napróżno starał się z niego dobyć coś więcej, nie mógł już ani słowa. Mocno go to podrażniło. Po obiedzie z kolei głowa pani Wawrowej ukazała się we drzwiach i zawołała:
— Garbus do jegomości.
Mimo niedość grzecznego wyrażenia, Sieboń, który miał zwyczaj siadywać na podkurczonej nodze, zerwał się tak szybko, iż mało krzesełka nie wywrócił i wybiegł. Nieszczęście chciało iż wpadając do pokoju mecenasa, stuknął drzwiami i wywołał nader groźne wejrzenie.
— Pojedziesz asan z papierami do Góry — rzekł Żółtkiewicz — furmanka czeka u Zelmana. Proszę się zatrzymać tam, ile pan podczaszy będzie wymagał, a wracając nigdzie nie wstępować. Odzienie na drogę wziąć codzienne, a przed Górą w Pociesze można się przebrać.
Pierwszy to raz jak Sieboń był tu, posyłano go do Góry, Sykstus miał przywilej jeżdżenia tam jako daleki krewny, zdziwienie więc było wielkie. Garbus powrócił nazad z oznakami radości, gdyż zwiastowało mu to parę talarów prezentu, ale zarazem zdziwiony niesłychanie i tknięty litością, bo Warka zawsze jadąc tam, okazywał się nadzwyczaj uszczęśliwionym.
Przypadł do stołu garbus. — Słyszysz Warka — cud nad cuda! Cóż to się znowu stało? Mnie! mnie posyłają do Góry, mnie? Czyś ty tam co przeskrobał?
Sykstus zarumienił się strasznie.
— Ja! — rzekł prawie gniewnie — ale dajże mi pokój. Mecenas chce ci dać widocznie coś zarobić, ot, i po wszystkiemu.
— E! e! e! — kiwając głową, odparł garbus — a zkądby mu się na tę czułość dla mnie zebrało? Nie, w tem co jest.
Warka się rozśmiał gorzko.
— Przynajmniej ja nic nie wiem.
To mówiąc siadł i pilno, szybko pisać zaczął, okazując, że na dalsze pytanie nie odpowiada.
Sieboń poszedł się też zaraz sposobić do drogi, a biedny chłopak jak tylko go z oczów stracił, rzucił pióro i podparłszy się na łokciu, głęboko zadumał.
Co się tam w jego sercu działo!
Niebezpieczeństwo jawne, odkryte, znane nie byłoby go strwożyło pewnie, ale ta ciemność, w których trzeba było omackiem się dogadywać jakiejś groźby, przeraziły go. Musiał czekać na powrót Siebonia.
W Górze, gdzie Ewunia wcale się niczego złego nie spodziewała, wiedziano, iż poszła furmanka z listem do Żółtkiewicza, wyglądano na pewno przybycia Sykstusa. Jakież było zdziwienie i przerażenie dziewczęcia, gdy garbus przybył z papierami. Przestraszyła się zrazu, czy Sykstus nie chory, wykomenderowała bardzo zręcznie pannę Julję, starszą pannę, do koniuszego, ażeby ten się o Warkę spytał, i przyniesiono jej odpowiedź że Sykstus zdrów, lecz że tego oto garbusa wyprawił Żółtkiewicz.
Ewuni przykro się zrobiło, nie domyśliła się wszakże jeszcze nic złego, tak dalece, że po obiedzie poszła za ojcem i po cichu go z naiwnością dziecięcą zapytała.
— Dla czego to pan mecenas Warki nie przysłał, mój tatku, a na jego miejscu tę poczwarkę?
Podczaszy, który przez cały obiad był milczący, popatrzył z uwagą na córkę, zaciął się jakoś i odparł ruszając ramionami.
— Alboż ja tam wiem, przysłał tego czy innego, toć nam wszystko jedno, ten musi być roztropniejszy do wytłómaczenia sprawy.
Ewunia się uraziła.
— Doprawdy to nie może być. Pan Sykstus pewnie przynajmniej temu garbusowi nie ustąpi! — rzekła żywo.
— Ale, moje dziecko — rzekł czmychając jakoś niechętnie podczaszy, — co to ciebie ma obchodzić, który palestrant do mnie przyjeżdża z papierami? Toć przecie ani ten, ani tamten nie jest dla ciebie właściwem towarzystwem.
Ewa się mocno zarumieniła.
Podczaszy mówił dalej dosyć żywo, dając poznać że mu się niepodobał przedmiot rozmowy.
— Już ja uważałem, moja Ewuniu, że mi się tu Warka i w wasze całego dworu łaski i poufałość zbytecznie jakoś wcisnął. Bardzom wdzięczny Żółtkiewiczowi, iż go nie przysyła.
Ewunia słuchając stała niema, łzy się jej kręciły w oczach, spoglądała na ojca, widocznie nie wiedziała, co odpowiedzieć. Podczaszy spojrzał na nią i wzrok odwrócił pomieszany również.
— Z takiemi młokosami trzeba zawsze być ostrożnym — mruknął — nic ja przeciwko niemu nie mam, ale mi tu już jak domowy nadto się wśrubował. Wszędzie go było pełno.
Ewunia wiązała i rozwiązywała na końcu chustki węzełek, popatrzyła na ojca, nie odpowiedziała ani słóweczka, zapłoniła się, zbladła, zakręciła i odeszła. Podczaszy przy oknie, gdzie się toczyła rozmowa, został jak wkuty, łatwo mu było po wrażeniu, rumieńcu, pomieszaniu córki poznać, iż list, który odebrał, nie był może potwarzą, że coś na nieszczęście między młodemi istniało. Nie poszedł, nie odwrócił się za odbiegającą córką, powlókł się do swego pokoju i zamknął. A ktoby go był tam widział z załamanemi rękami chodzącego po pokoju, i wywracającego sprzęty i bijącego się o ściany i jakby nieprzytomnego, z załzawionemi oczyma, przeląkłby się boleści, jaką twarz jego wyrażała.
Po pierwszej chwili przestrachu, przyszedł wszakże rozmysł, co począć? Jedno zdawało mu się najskuteczniejszem, to wydanie Ewuni za mąż jaknajprędzej. Za kogo?
Troskliwe serce ojcowskie przebiegało cały szereg domyślnych pretendentów córki, gdy kozaczek zapukał do drzwi.
Lekkie to uderzenie jak grom raziło podczaszego, choć wcale na nerwy nie chorował. Zerwał się z krzesła, i pobiegł ku drzwiom.
— Proszę pana, gość przyjechał.
— Kto? kto?
— Pan chorąży.
Przypominają sobie zapewne czytelnicy owego chorążego Brdeńskiego, milczącą i sztywną postać, z którą Walek i Szczepek spotkali się u karczemki.
— Proś go tu — rzekł podczaszy, nie mogąc sam wyjść na spotkanie gościa, i w tej chwili nie będąc mu rad bardzo.
Ledwie się chłopak oddalił, gdy żywo krok dał się słyszeć i pan chorąży pokazał się w progu.
Uderzyło odrazu podczaszego, iż człowiek ten zazwyczaj smutny i nachmurzony, wszedł z twarzą nadzwyczaj rozjaśnioną, uśmiechniętą, promieniejący, jakby inny.
Ktokolwiek widywał go dawniej, uderzonym być musiał zmianą oblicza, wyrazu, można powiedzieć całego człowieka. Podczaszego uderzyło i to, że miał na sobie całe ubranie czarne, nowe, z pięknego sukna i atłasu uszyte, a buty też czarne. Ta żałoba sukni z wesołością twarzy dziwnie się sprzeczała.
Chorąży mógł nawzajem być uderzony zafrasowaniem podczaszego, ale tego po sobie poznać wcale nie dał. Wszedł i powitał go śmielej jakoś niż zwykle.
Gospodarz prosił siedzieć.
— Bodaj czy ja panu podczaszemu nie przeszkadzam w czem — ozwał się przybyły — bardzo by mi było przykro. Nie mogłem się wszakże powstrzymać, ażeby z czcigodnym panem a łaskawym na mnie dobrodziejem, smutkiem i weselem, jakie na mnie spadło, nie podzielić się.
Podczaszy popatrzał na żałobę.
— Straciłeś pan kogo z rodziny? — zapytał.
— Najdziwniejsza to w świecie historja — odezwał się chorąży — jam przecie rodziny tak jakby nie miał, oprócz dalekich ubogich krewnych. Parę lat temu przez hollenderskiego rezydenta w Warszawie, przyszło zapytanie o familję Brdęskich, czyby też nie istniała w Polsce. Żem wojskowo służył i znali mnie tam, więc mu wskazano. Na zapytanie, w liście posłałem mu genealogję moją, domyślając się poniekąd powodu tego dochodzenia. Jedna gałąź rodziny naszej razem z Lubienieckimi, Łaskimi, ba i wielu innymi, oskarżoną będąc o Arjanizm, z kraju się wyniosła i w Hollandji osiadła. Lecz też przekonani byliśmy, iż wkrótce potem wygasła. Jakoż mogliśmy tak mniemać, gdyż z Brdęskich przezwali się von Berdenami, i śladu nie pozostało procedencji. Dopiero tam, nie wiem z jakiej pobudki, doszedłszy z papierów, iż ze szlachty polskiej ród wiedli, geneologje swą mieć zażądali. A że my naszą mieliśmy w wielkim porządku, okazało się, iż kupiec Abraham von Berden, pochodził z naszej familji, co najmniejszej nie ulega wątpliwości.
— Osobliwa historja! — przerwał podczaszy.
— Tak osobliwa, żem ja — mówił chorąży — nie nawykły z lada czego sobie czynić rzeczy i nadziei wielkich, prawie był o niej zapomniał. Anim też wiedział, ilu tam tych Berdenów było. Tylko mnie ów Abraham zapraszał bym go odwiedził, na co mu grzecznie odpisałem, iż nie omieszkam, jeśli okoliczności dozwolą.
— No i cóż? i cóż? — spytał zaciekawiony mimowoli podczaszy.
— Aliści szczególna łaska Boża, Abraham był bezdzietnym, i — oto zmarł właśnie, testamentem mi przekazując majętność, która, jak list adwokata i przyjaciela jego ocenia, wynosi do 50,000 czerwonych złotych, krom kosztownych ruchomości.
Podczaszy zerwał się i począł ściskać serdecznie chorążego, a w duchu sobie rzekł — Pan Bóg mi go zesłał, to w sam raz mąż dla Ewuni, stateczny, ni stary, ni młody, z siebie niczego, no, i bogaty, jeśli tylko nie kłamie.
Uderzył podczaszy silnie w szerokie dłonie raz i drugi, na ten znak dobrze znany, chłopak się przystawił.
— Prosić ojca kapelana i niech z piwnicy przynoszą Degessego... — szepnął chłopcu. Degessym zwało się najprzedniejsze wino węgierskie stare, jakie było w piwnicy.
Wypadek ten rozpędził znacznie chmury z czoła biednemu ojcu, przypatrywał się chorążemu, usiłując w nim znaleźć wszelkie wymagane na zięcia przymioty. Brdęski, jakkolwiek dobrze nie pierwszej młodości, był przystojny, postawny i nie wyglądał staro. Figzjonomję miał szlachetną, nawet miłą, a teraz gdy ją szczęście opromieniało, wydawała się w całym blasku.
Ściskano się znowu, gdy nadszedł ojciec Gula, kieliszki i butelka. Reformat nie miał odrazy do dobrego, wytrawnego wina, dotrzymywał kompanii dobrze i gawędę prowadził zręcznie. Ledwie się ukazał na progu, podczaszy począł mu już opowiadać niesłychany wypadek chorążego, którego on zrazu jakoś nawet objąć i wierzyć weń nie potrafił.
Winszował nieśmiało, ale spoglądał nieufnie.
— Z tysiąca nocy! — rzekł po chwili — jeszczem, jak żyję, nic podobnego nie słyszał, żeby się w Polsce trafiło. Czy tylko z przeproszeniem pana chorążego, jaki truteń nie zwodzi, żeby mu z kieszeni co wyciągnąć.
— A jakimżeby to sposobem mogło być — odparł Brdęski — kiedy mi tysiąc czerwonych złotych na podróż przysłano?
Reformat umilkł, przypominając sobie po chwili, że był zakonnikiem i z wesołym humorem, zbliżając się do ramienia chorążego, szepnął mu po cichu.
— A niech no jegomość dobrze pamięta, iż w takich razach, Panu Bogu, kościołowi i ołtarzowi też się co należy, ponieważ zaś jam tu pierwszy go spotkał, polecam konwent nasz ubożuchny łasce i pamięci chorążego dobrodzieja.
Rozśmieli się wszyscy.
— Tem bardziej — dodał podczaszy — iż arjańskie one dukaty z grzechu ich pierworodnego kacerstwa, chrztem ofiary oczyścić potrzeba.
Pito więc za zdrowie chorążego, potem podczaszego i jego domu, potem konwentu księży reformatów i byliby może zapędziwszy się zdrowie Arjan wypili, gdyby chłopak nie przyszedł oznajmić, że dano wieczerzę.
Podczaszy prosił na kaszę, uniewiniając się, że insperate gość przybył, i że postna wieczerza będzie pewnie nie ciekawa, choćby tam jaką na prędce przystawkę do niej przydano.
W jadalnym pokoju, podczaszego oczy naprzód szukały córki, której nie było jeszcze, pani Kropiwnicka mruczała coś o bólu głowy, co ojca zafrasowało, ale po chwili Ewunia przyszła, blada, z surowym jakimś wyrazem twarzy i miejsce swe, prawie nie spojrzawszy na chorążego, zajęła.
Ten właśnie śmielej niż kiedy, znać był postanowił się zalecać, lecz na parę zapytań, krótką ścięty odpowiedzią, umilkł dyskretnie. Wszczęła się rozmowa o owej hollenderskiej historji, która wszystkich przytomnych zdumieniem napełniała. Ewunia wszakże wysłuchała jej obojętnie, i poskarżywszy się na swój ból głowy, resztę czasu przy stole spędziła zadumana a smutna. Ojciec to widział dobrze, ale postanowił nie zważać.
Wieczerza, mimo obawy gospodarza, nie zrobiła mu wstydu, był bowiem ogromny szczupak faszerowany, kluseczki na rybim smaku i coś jeszcze, tak, że o głód dla gości obawiać się nie miał potrzeby. Ojciec Gula śmiał się też z próżnego strachu jegomości.
Gdy wieczerza przeciągnęła się nieco kilku kieliszkami wina, panna Ewa wstała po cichu od stołu i wyślizgnęła się z pokoju. Ichmość długo jeszcze rozprawiali o Hollandji, przyczem ojciec Gula popisał się z małą erudycją, mówiąc o sławnych gwoździkach hollenderskich, o dukatach, o hollenderskim serze i o śledziach. W Polsce pono najwięcej z tych rzeczy znano Hollandję. Chorąży przytem oznajmił, iż choć na krótki czas, musi się tam wybrać, aby sprawę spadku niespodziewanego uregulować, ruchomość spieniężyć i z kapitałem powrócić.
Było już dosyć późno i gość prawdopodobnie miał się do wyjazdu zabierać, gdy ujmując za czapkę, z wielką attencją szepnął podczaszemu na ucho, że miałby z nim słów kilka do pomówienia na osobności.
Przeszli tedy do kancelarji, dokąd chłopak parę świec zaniósł. Tu, gdy drzwi się zamknęły, a oba siedli podniósł się chorąży z krzesła i począł z niejakiem wahaniem w te słowa:
— Czcigodny panie podczaszy dobrodzieju! Nigdybym nie miał pono śmiałości wyspowiadania się panu z tego, co dziś wyznać mu pragnę, gdyby szczególna fortuna, a raczej Opatrzności łaska, nie postawiła mnie nagle, choć na cokolwiek bliższym szczeblu tego szczęścia, o którem dotąd nawet i marzyć nie śmiałem. Odważniejszym się być dziś czuję, acz nie bez trwogi jeszcze usta mi otworzyć przychodzi.
Tu skłonił się do kolan podczaszemu.
— Nie weźmiecie mi za złe, gdy teraz mając sobie zapewnioną szlachecką fortunkę, a zdawna czując afekt stateczny ku czcigodnej pannie podczaszance dobrodziejce, ośmielę się u stóp ojcowskich jego, złożyć prośbę moją pokorną, abyś mi pozwolił starać się o pozyskanie serca jej i ręki, jako dozgonnej życia towarzyszki. A że o szczęście dla niej kosztem mojego żywota i szczęścia starać się będę, na to solenny mogę złożyć mu jurament.
Podczaszy słuchając, kilka razy, chciał się dźwignąć z krzesła nareszcie wstał i począł ściskać chorążego, powtarzając tylko ex plenitudine cordis, mój mości dobrodzieju, mój panie chorąży! Zaszczyt mi czynisz!
Dopiero gdy się wyściskali i wycałowali, dodał wypuszczony:
— Masz moją ojcowską autoryzację chętną i życzliwą, lecz, nie naglij, zbliż się powoli do bojaźliwego dziewczęcia, a jeśli jego afekt pozyskasz, z duszy i serca pobłogosławię. Radbym aby sobie statecznego, jak wy, męża obrała, któremubym jej przyszłość mógł zwierzyć bezpiecznie i do grobu zejść spokojnie.
Tak rozpoczęta rozmowa zeszła na coraz poufalsze zwierzenia, przyczem podczaszy o kieliszki zawołał, boć zapić musiano, i gdy chorąży odjeżdżał, rozstali się w ganku uściskami rozczulającemi.


∗             ∗

Nazajutrz rano Sieboń miał być odprawiony do miasteczka, i już się na furkę pod stajnią wdrapał, gdy go pod dwór piękna panna Julja przywołała. Garbus, któremu się nie trafiało by go tak piękne oczy wabiły i tak miły głosik się domagał, o mało nie spadł z furki, chcąc stawić się najrychlej na rozkazy. Piękna panna trzymała w ręku książeczkę podartą i powiązaną sznurkami, ale znać dla bezpieczeństwa, aby się nie roztrząsnęła przez drogę, przypieczętowaną.

— Przepraszam pana — rzekła do Siebonia — wszak pan podobno w jednym domu mieszka z panem Sykstusem Warką.
— A tak, proszę pani, a tak.
— Uczyń że mi tę grzeczność, to taki roztargniony, nieznośny chłopak, że nigdy nie pamięta co przyrzecze. Natrzyj mu pan uszy dobrze! Obiecał mi moją Heroinę Chrześcijańską kazać oprawić, jeszczem mu rozpowiedziała gdzie, co, jak, kędy biały papier... Miał ją z sobą zabrać, ale taki to pędziwiatr, dałam mu na to nawet pieniądze, pojechał i nie wziął.
Sieboń, przyjmując książkę z rąk panny, ruszył nie ramionami, ale garbem.
— O! już niech panienka będzie pewna, że ja mu oddać nie zapomnę.
— Ale proszęż pana nie zgub i nie roztrząś, bo tam są zakładki i obrazki.
— Zaraz chowam, ot tu — rzekł Sieboń, pakując książkę za opończę — i dziś mu ją wręczę.
— A dobrze mu pan nagadaj, że taki niegrzeczny. Jak to można przyrzec i niedotrzymać.
— Wszak ci to zbrodnia, tak pięknej osobie uchybić! — ozwał się garbus, w uniesieniu zapatrując się w oczy Julki, która go całkiem wzrokiem prześwidrowywała, jak dzieci chrząszcze nadziewają na szpilkę. Musiała dziewczyna mieć w tem jakieś rachuby, bo sama marzła i jego trzymała niepotrzebnie na mrozie, i śmiała się mu ząbkami białemi, aż garbusowi mdło się robić zaczynało.
— Jakże się pan nazywa? — spytała.
— Sieboń! do usług panienki.
— A! to dobrze! pan tu będziesz posyłany od Żółtkiewicza, a my mamy tysiące interesów do miasteczka, więc po dobrej znajomości poproszę. Ale zajdź-że pan, gdy tu będziesz, do garderoby na kawę. Wszak ci to nie grzech. Pewna jestem, że pan nam lepiej usłużysz, jak ten trzpiot Warka, który nigdy nie dotrzymał słowa.
— O! pani! — zawołał Sieboń — wolałbym życie stracić.
Panna Julja zasłoniła sobie czegoś usta, poczęła się śmiać, wyciągnęła mu białą rączkę, którą on pocałował i — uciekła. Garbus jeszcze raz zapewniwszy się, że Heroinę ma w zanadrzu, uszczęśliwiony powrócił do wozu.
— Ha, no! — rzekł w duchu, — nie dziwuję się Warce, że głowę postradał przy tak pięknych pannach. Jam tu ich trzy widział, a niewiedzieć którą wybierać.
Heroina tedy pojechała do miasteczka, pielęgnowana starannie przez drogę. Było już późno w noc, gdy Sieboń się dostał do domu, a tego dnia do Żółtkiewicza już iść było nie można, przespał się więc w gospodzie, i jak dzień, pośpieszył na górę. Tu zastał Sykstusa nad papierami już i razem przy czarce mleka. Sieboń był w najróżowszym humorze. Ledwie zrzuciwszy opończę siadł, i uściskawszy towarzysza, rzecze:
— Widzisz, kochanku, jaki to z ciebie trzpiot i pędziwiatr. W Górze ci nie mogą przebaczyć tego; panna Julja, ta piękna czarnooka panna Julja sama wybiegła za mną, nakazując mi, abym ci porządną za zapomnienie dał burę. Jakże to można przyrzekłszy najuroczyściej zabrać książkę do oprawy, potem o niej zapomnieć i porzucić.
To mówiąc, dobył z opończy książkę starannie usznurowaną. Gdyby był patrzał na Sykstusa, byłby się zapewne zdziwił wyrazowi twarzy, który nie skruchę, ale jakby zdumienie i radość chował. Warka pochwycił żywo książkę i począł ją na wszystkie strony oglądać.
— A! prawda! — zawołał — zupełnie zapomniałem!
— To też się panna Julja srodze gniewała — dodał Sieboń.
— Winienem — mruczał Sykstus, w ręku ściskając książkę — winienem.
— I to pewno nie pierwszy raz — dodał garbus, — bo wszystkie panny się teraz cieszą, że ze mnie będą miały lepszego i pilniejszego posłańca.
Już się miał puścić w opisy swej bytności w Górze uszczęśliwiony garbusek, gdy Wawrowa zawołała przeze drzwi.
— Ot to pięknie! Jegomość wstał, a Sieboń się wygrzewa przy piecu i nie idzie mu odraportować. Jeszcze go prosić trzeba i stare nogi po schodach za nim dźwigać.
To mówiąc stuknęła drzwiami, a garbus zerwał się by zbiedz na dół.
Zaledwie za drzwi wybiegł, gdy Sykstus, jakby na to tylko czekał, pochwycił Heroinę i sznurki porozrywał.
Stara książka pobożna w istocie, wiele ratunku introligatora potrzebowała, każda stronica jej bowiem samopas chodziła, a niektóre z nich paluszkami pobożnemi na rożkach były wytarte, i pobrukane niebezpiecznie. Sykstus nie przypatrywał się tak bardzo szanownej księdze, ale zdawał się w niej szukać czegoś, miał przeczucie że w niej znaleźć coś musi.
Jakoż nie omyliła go nadzieja, obok mnóstwa zakładek białych, na nabożeństwie do Opatrzności zasunięty był kawałek papieru, dosyć nieforemnie, ale dla oka młodzieńca jakby złotemi literami napisany. Krzywo, z pośpiechem, bladym atramentem, stały na nim te słowa:
„Kto ufa, zbawion będzie, kto wytrwa, ten będzie szczęśliwy.
„A gdy nieprzyjaciele otoczą i zdrajce sieci zastawią, nie trzeba tracić serca. Bo kto miłuje, ten dla Racheli cierpi i czeka, i służy, i choćby lata przeszły, nie wątpi, iż Opatrzność dwa serca sobie życzliwe połączy“.
Niżej dosyć niewyraźnie i jeszcze pośpieszniej dopisano: „Ewa nie zdradzi.“
Sykstus co najśpieszniej kartę drogą chował za żupan, który zaraz zapiął na wszystkie guziki, a książkę przerzuciwszy już nadaremnie, bo więcej w niej nic nie było, związał i położył na stoliku. Gdy Sieboń powrócił, zastał go nad papierami zajętego przepisywaniem jak najpilniejszem, chociaż przypatrzywszy się pilniej, byłby dostrzegł, iż na podłożonym kawałku papieru kreślił tylko bujne litery E... w różnych powtarzane kierunkach.


∗             ∗

W Górze, znowu w parę dni potem, pan podczaszy do kancelarji po obiedzie córkę prosić kazał.
Nie było we zwyczaju, więc tknęło coś piękną Ewunię, że rozmowa zapewne będzie ważna, choć odgadnąć trudno o czem. Podczaszy siedział w swem krześle, pochmurny i jakby zakłopotany, wstał, gdy córkę zobaczył, uściskał ją i w czoło pocałował. Chciał, żeby siadła, ale dziewczę odmówiło.
— Bo my mamy z sobą dziś do mówienia dosyć — rzekł ojciec — a chcę żebyś mnie z uwagą posłuchała.
Tu westchnął i zamyślił się.
— Moje dziecko — odezwał się po chwili — już ci też czas dla ciebie o przyszłości pomyśleć. Jam stary, wiek mnie coraz więcej przygniata, boję się dla ciebie większego niż teraz sieroctwa, albo pozostania na łasce krewnych, od której niech Chrystus Pan broni. Co tu mówić długo, dla mojego spokoju i dla twojego dobra, trzeba ci zamąż iść.
Ewunia rączkami strzepnęła.
— Trzep nie trzep, ja to wiem — dodał podczaszy — że wolnemu ptaszkowi na świecie lepiej i że się dobrowolnie do klatki nie chce. Lecz po za klatką latają jastrzębie, klatka niewolą i razem schronieniem niebezpieczeństwa. Życie ma obowiązki surowe, trzeba się z niemi rachować, to darmo.
— Nie mam najmniejszej ochoty iść zamąż — odezwała się Ewa chłodno.
— Tu nie o ochotę idzie, mościa panno, ale o obowiązek — dodał ojciec. — Przecież ja ci gwałtu nie zadam i wstrętliwego człowieka nie narzucę, ale też gdy wybiorę dla mojego dziecka, co mi się zda dobrem, gdy mój instynkt ojcowski przemówi, będę posłuszeństwa wymagał.
Ewunia była pieszczona, ale znała to dobrze, iż ojcu, gdy sobie co postanowił, wprost się przeciwić nie było można.
— Jak mi ojciec każesz, posłucham pewnie — odezwała się — ależ, na miły Bóg, przecież człowieka, z którym się wiek ma żyć, poznać potrzeba dobrze, i — szepnęła figlarnie trochę — beczkę soli z nim zjeść.
— Ale ja tę sól po części sam za waćpannę będę jadł, a ja słono jadam — dodał podczaszy.
— Dobrze, dobrze, będziemy ją jedli — smutnie uśmiechając się mówiła Ewunia, — a potem, zobaczymy.
Podczaszy nie wiedział już co mówić dalej, dziewczyna zręcznie usta mu zamknęła. Potarł głowę, potargał wąsy, pasa poprawił, ze stolika pył zdmuchnął, wstał i zaczął się przechadzać.
— Acannie na konkurentach nie zbywa — odezwał się — czyby już który miał preferencję.
— O! dotąd żaden z konkurentów — szybko odparła Ewunia — żaden.
— Cóżbyś powiedziała naprzykład na — na (tu się nieco zająknął) na pana chorążego Brdęskiego, hę?
Ewunia strzeliła nań okiem bacznie, rozśmiała się, wzięła starego pod rękę i poczęła po cichu:
— Tatku, co mnie niegdyś kochałeś, na cienie matki cię zaklinam, powiedz mi tak szczerą prawdę, czy, gdyby na niego nie spadło dziedzictwo hollenderskie bajeczne, byłbyś kiedy o nim dla twej córki pomyślał?
Podczaszy się mocno zafrasował.
— O! o! o! patrzajcie no ją! tego filuta! takie mi jurystowskie zadawać pytania?
— Tatku, on ma lat czterdzieści kilka, a ja dwadzieścia ledwie?
— Co! to co? albo to stary hetman Chodkiewicz nie ożenił się z młodziusieńką.
— E! co mi tam hetman! — przerwała Ewa śmiejąc się — od chorążego do hetmana daleko.
Podczaszy nie chciał nalegać i zmilczał.
— Zobaczymy! zobaczymy — przebąknął siadając — toć nie tak jeszcze pilno, poznasz go lepiej, człek stateczny, do rzeczy i pięćdziesiąt tysięcy czystych, to nie bagatela.
Ewunia ruszyła ramionami.
— Więc odkładamy chorążego na później, a dalej, rozgadajmyż-no się. Pan Walenty Brochwicz, sędzic?
Ewa usta pogardliwie podniosła i głową potrząsła.
— Nie podoba mi się, nadto ładny chłopiec.
Ojciec począł się śmiać.
— Nadto ładny?
— Tak, mój ojcze, i dobrze wie o tem, i we zwierciadłach się sobie przypatruje i zdaje mu się, że nie można na niego patrzeć, żeby się nie kochać. Ja takiego gagacika nie chcę, niech go za szkło oprawią.
— To po części prawda — mruknął podczaszy — dziewczyna ma rozum, dalipan, ale skąd się jej raptem wziął? — Dobrze, więc pan Szczepan Janosza Zboiński.
— Czy się on ojcu podoba? — spytała Ewa.
— No, tak, dosyć.
— Ja tylko wiem, że się go wszyscy boją, i ja także.
— Prawda, że ma głowę jurysty, choć nim nie jest — dodał ojciec — ale skąd asindźka o tem tak dobrze wiesz?
— A instynkt kobiety.
Podczaszy nic nie mówił, począł palcami bębnić po stoliku.
— O rejencie — przebąknął — już i mówić niema co?
— Ale on siwy! siwy! — zawołała ręce łamiąc Ewunia — siwy!
— No, rumiany, zdrów, miły i dowcipny.
— Stary.
— To też go nie raję. Ale cóż mówisz na Machcewicza, który przed tobą pada jak przed cudownym obrazem?
— Śmieszny, mój tatku. Ja tam nie wiem, jak na świecie się ludzie kochają, bom tego nie próbowała; ale kiedy kto paradę czyni ze swej miłości, ja w nią nie wierzę. Mnie się zdaje, że prawdziwa miłość powinna być cicha.
Podczaszy znowu głową potrząsać zaczął i przeżegnał się.
— Ewuniu! — zawołał — ja się ciebie boję! skądże ci u licha ten rozum, i te sofizmata, i takie teorje. Czy cię ich Kropiwnicka uczy?
Córka poczęła się śmiać i całować starego, co go udobruchało.
— No, to już o Hercińskim chyba wspominać nie ma co, bo człek niepozorny.
— Ja do niego właśnie nie mam nic — odezwała się Ewa — ani się podobał, ani mnie odstręcza. Zda się poważny, spokojny człek stateczny.
— Któż tam was zrozumie! kto zrozumie! — począł podczaszy, ruszając ramionami. — Dajmy już pokój temu, a ja ci chorążego rekomenduję i radzę go poznać bliżej.
— Ależ tatko jeszcze o jednym zapomniał — ozwała się Ewunia.
— Naprzykład?
— A no, przecież pan Dydak Przyrowa także wart przynajmniej tyle co Machcewicz — poczęła Ewa coraz weselej. — Głuptaszek boży to prawda, nie ładny, słowa nie ma, ale chłopiec dobroduszny, no, i gdyby go sobie panna Marta nie zamówiła, możebym wybrała z biedy, przynajmniej by uśmiechał się, szeplenił komplementa, a baćbym się go nie potrzebowała.
Ojciec zmilczał, pierwszy to raz w życiu, córkę wyzwawszy na słowo, widział ją tak rezolutną, śmiałą i surowo sądzącą o ludziach. Przeląkł się nieco, zadumał. Ewunia natomiast zdawała ośmieloną i pewniejszą siebie, niż kiedykolwiek. Pocałowała milczącego w czoło, zakręciła się i odeszła.
— Czas ją wydać zamąż! — rzekł sobie w duchu — gotowa na kieł wziąć, gdy ja postarzeję, a potem zrobi zemną co zechce i może mi figla spłatać. A zdawało się, takie to potulne i dziecinne, Bogu ducha winne.
Pokręciwszy głową, podczaszy kazał nazajutrz konie nagotować do miasteczka.


∗             ∗

Podczaszy, obyczajem wszystkich obywateli, mających dobra w sąsiedztwie, miał w mieście własną gospodę, u starozakonnego, który zarazem był pośrednikiem do sprzedaży, i faktorem w wielu wypadkach szczególnie zręczności wymagających. Tu tedy tryumfalnie zajechawszy, wysłał służącego zapytać, czy, i kiedy mecenasa Żółtkiewicza w domu zastanie. Zwykle w takich razach, mecenas sam śpieszył kochanego podczaszego odwiedzić. Tak się i teraz stało.
Służący trafił nań w kancelarji, mecenas kontusz tylko pocześniejszy wdział, laskę wziął i poszedł natychmiast.
Zastał właśnie starego przy operacji niebezpiecznej, z ręcznikiem pod brodą, z twarzą i głową namydloną, a żydka cyruliczka uwijającego się z brzytwą i podgalającego czuprynę.
Dopóki trwała ta czynność, rozmowa bardzo ożywioną być nie mogła, dopiero gdy się stary obmył i biały kitel przywdział, siedli za stół dla gawędy o procesie względem Szumlańszczyzny. Szumlańszczyzną zwało się błoto i zarosłe, o które podczaszy od lat dziesięciu toczył sprawę zaciętą z sąsiadem, z panem Borejkowiczem. Sporny ten kawał gruntu na nic się nikomu nie zdał, obie wszakże strony, upornie stały przy zdobyciu trzęsawicy dla honoru tylko. Komisja już pono piąta miała zjechać z wiosną na miejsce, i starą wodociecz, stanowiącą granicę, oznaczyć.
— Mój mecenasie, kiedy już tu jestem, pogadajmyż jeszcze o czem innem, co mi też na sercu leży. Jest u was mój daleki krewny, ten Sykstus Warka Warczyński, jak się on tam prowadzi?
Mecenas popatrzał w oczy podczaszemu.
— Chwalić nie lubię — rzekł — ale o nim też złego nic powiedzieć nie mogę, chłopiec pilny, zdolny i spokojny, dobry chłopak.
— Jest to daleki mój krewny — ciągnął dalej podczaszy — zawsze to tam krew swoja. Chciałbym co dla niego uczynić, a nie życzyłbym sobie, aby o tem wiedział. Czy nie dobrze by dlań było, wyprawić go do Lublina lub do Warszawy... dopomógłszy mu, aby się na świecie przetarł? jak sądzicie?
— Zapewne, żeby mu się to przydało — odpowiedział mecenas — chociaż on tu czasu nie marnuje. Posłać go zaś bez grosza nie można, a nim sobie co zarobić potrafi, zje wiele.
— Naprzykład? — spytał stary.
— No, i sto dukatów nadto by nie było — odparł mecenas.
Podczaszy podjął połę, dobył sakwę zieloną, położył ją na stole, zanurzył w niej rękę i wysunął rulonik opieczętowany. Kładąc go na stole przed Żółtkiewiczem i podsuwając mu, rzekł z cicha.
— Niechże będzie sto, ale tak, mój mecenasie, aby to nie był dar odemnie, tylko pożyczka od waszeci. Nie chcę chłopca psuć.
Mecenas patrzał, niedowierzając, na rulonik, i znać było w nim zdziwienie, chciwość zarazem, pomieszanie pewne. Nie możemy zaręczyć, czy mu ta zła myśl nie przyszła, by obrączkowe cząte podczaszego, na obrzezańce zamienić i kulfony... aby chłopca nie psuć.
— Bardzo to heroiczna wspaniałomyślnego serca pańskiego ofiara — odezwał się łykając ślinkę — mam nadzieję, że pójdzie na korzyść. Mnie tylko żal będzie wcale dogodnego subjektum...
— Oh! to ci się inny nastręczy i wyrobi się — pośpiesznie począł podczaszy — a jego wyprawcie, wyprawcie. Dałem słowo jego familji, że się nim zaopiekuję — bąknął i plątał się stary — ale proszę, by o tem nie wiedział, że pieniądze odemnie, bardzo proszę.
Żółtkiewicz rulonik drżącą ręką wziął, skłonił się i do kieszeni schował. Dostał jeszcze mniejszy drugi, z powodu kosztów na proces o Szumlańszczyznę, nagadali się do wieczora, potem podczaszy poszedł z nim na kolacyjkę do księdza gwardjana, wrócił dobrego się miodu napiwszy, a nazajutrz do dnia wyruszył do domu.
Upłynęło dni kilka potem bez żadnej zmiany w dworku Żółtkiewicza, gdy jednego wieczora, właśnie po ukończeniu pracy w kancelarji, Sykstus wyszedłszy na górę, chodził zadumany z załamanemi rękami po izbie, aż tu otwarły się drzwi nagle impetycznie i stara Wawrowa ukazała się w nich, mierząc oczyma trochę przestraszonego chłopca.
— Pan Sykstus, do jegomości! do jegomości, słyszy pan! Jegomość czeka! Coś zamyślony delikacik! hę! zawczasu, zawczasu, pewnie o panienkach, no! no!
Pogroziła na nosie, trzasnęła drzwiami, i wyszła, a Warka też prawie za nią powlókł się, pewien że mu jakąś robotę wyznaczą, nie bardzo śpiesząc na dół.
Żółtkiewicz chodził po izbie, chustkę znowu długo puszczoną wlokąc za sobą, odwrócił się, gdy wszedł Sykstus, i nie rzekłszy słowa, dumał. Przespacerował tak razy kilka po pokoju, stanął, odchrząknął, chustkę zgarnął, zdawał się zbierać na wypowiedzenie czegoś trudnego i niezwyczajnego.
— Skończono przepisywać replikę?
— Gotowa, panie mecenasie.
— Hm! dobrze, a memorjał dla Piszczewskich?
— Przepisany, panie mecenasie.
— Akt graniczny?
— Jeszcze wczoraj położyłem go na stole.
Mecenas począł chodzić.
— Nie mogę powiedzieć — odezwał się po chwili — że jestem z waćpana nie kontent, tak, z chęcią to wyznaję, bo co słuszna, to słuszna. Nie zwykłem psuć młodzieży pochwałami, ale waćpanu muszę oddać sprawiedliwość.
Sykstus ukłonił się nizko.
— Pochodzisz asindziej z dobrego, niegdyś zamożnego rodu — rzekł mecenas — Pan Bóg darów nie poskąpił, pilność przykładna, w kancelarji nabrałeś już radymentów nauki, czas by było na szerszy świat wyjrzeć, praktyki nabrać, ludzi zobaczyć i myśleć o przyszłości, której tu będzie znaleźć trudno. Uwzględniając jego pracę w mojej kancelarji i uczciwe prowadzenie się pańskie, mam zamiar asindziejowi dopomódz do dalszej krescytywy.
Sykstus podszedł i w rękę go pocałował, rozczulony tą niezwykłą dobrocią.
Żółtkiewicz go przycisnął do piersi.
— No, no — ozwał się — to tam nie ma za co dziękować, gdym aplikował u sławnego Maszutyńskiego w Lublinie, i on mi też w końcu dopomógł. Świeć Panie nad duszą jego, winienem mu pierwszy zawiązek mojej fortunki. Otóż, spłacając ten dług, który asindziej też komuś potem oddasz, chcę waćpanu pomódz na podróż i życie w Lublinie. Bo Lublin, mospanie, to dla prawnika Ateny i przy trybunale praxis ogromna.
Sykstus stał niemy i jak przybity, prawnik mówił dalej.
— Daję waćpanu list polecający do Dudkiewicza, mecenasa i — tu się zaciął — sto czerwonych złotych na podróż i życie.
Sykstus drżał jakoś cały, to co dla innego byłoby nieopisanem szczęściem, zdawało się w nim obudzać tylko przestrach jakiś i pomieszanie. Milczał jak skamieniały długo, nareszcie raz jeszcze poszedł ścisnąć kolana dobroczyńcy i rękę jego ucałować, a po chwili się odezwał.
— Panie mecenasie, prawdziwie, braknie mi słów na wyrażenie mojej wdzięczności. Jest ona tak wielką, iż na całego życia zapełnienie nie starczy. O! panie! wspaniałomyślność to, jakiej się spodziewać nie mogłem, na którą w istocie nie zasłużyłem. Lecz, lecz — dodał jąkając się — lecz, panie mecenasie dobrodzieju, ja, ja, jabym jeszcze nie życzył sobie opuszczać pana i jego kancelarji, ja się i tu wiele nauczyć mogę... ja, ja...
Żółtkiewicz stał, z wielką powagą i uwagą, patrząc na niego, ale nie bez pewnej surowości.
— Bardzo to chwalebne — rzekł, — że zarozumiałości nie masz, lecz ja też sądzić mogę, i, spodziewam się lepiej niż wy, co asindziejowi pożyteczniejszem być może. A jeśli ja mu życzę, to na pewnym fundamencie i z dobrego serca.
— Ja też całem życiem panu mecenasowi wdzięczen będę, zachowam do śmierci pamięć jego dobrodziejstwa, lecz...
— Lecz co? Quo? quando? quomodo? co? co? — odparł żywo Żółtkiewicz. — Jaja kury uczyć będą? hę?
— Prawdziwie, panie mecenasie...
— Prawdziwie, mości Sykstusie — odparł prawie obrażony stary — ja tego nie rozumiem, żebyś asindziej starszego nie słuchał.
Sykstus chciał coś jeszcze odpowiedzieć, ale mu mecenas usta zamknął.
— Ja z asindziejem rozprawiać o tem nie będę, aut, aut, jak sobie chcesz, namyśl się do jutra. Drugi by ze szczęścia podskoczył.
— Panie mecenasie, dobrodzieju...
— Masz asindziej namysłu do jutra, do wieczora, proszę mi przyjść z odpowiedzią stanowczą... zobaczymy.
Odwrócił się szybko, Warka pokłonił się i wyszedł jak pijany, lecąc się zamknąć w izdebce swej na górce.
Z jednej strony tak świetnie nadzieje, takie dobrodziejstwo niespodziewane nigdy, które o przyszłości stanowić mogło, z drugiej, jakże opuścić te strony i to bez pozwolenia Ewuni, któraby za zdradę to poczynić to mogła. Sykstus ręce łamał, co począć? Dwadzieścia cztery godziny? A potem? co mecenas zechce postanowić?
— Bądź co bądź — rzekł w duchu — bez niej ja nic począć nie mogę.
Zapalił świecę i korzystając z tego, że Siebonia nie było, siadł co prędzej pisać list. Nakreślił go naprędce, gorąco, nie dobrze nawet wyważywszy słowa, włożył w książkę panny Julji, opieczętował ją, i obliczywszy się ze szczupłą kasą swoją, wybiegł co prędzej na miasteczko. We drzwiach na dole spotkała go pani Wawrowa.
— Oh! oh! już, leci pędziwiatr! — zawołała — mało mnie nie rozbił, a gdzie oczy? Co tam w tej głowie? fumy! faneberje. Na złamanie karku, żeby choć dobry wieczór dał, utrapieniec.
— Przepraszam — rzekł Sykstus kłaniając się.
— Gdzieś nogi i ręce połamie! — mruknęła patrząc za wybiegającym ochmistrzyni — ale to młodość, tak zawsze, fiu, fiiu, tere fere, póki karku nie nakręci.
Sykstus już tego nie słyszał, biegł bowiem szukać posłańca, wymarzywszy sobie, iż do jutrzejszego wieczora może mu odpowiedź przewieźć, gdyby na całą noc ruszył. Szło tylko o to, coby mógł taki poseł kosztować. Na wszelki wypadek list był z książką adresowany do panny Julji, której był pewnym. W miasteczku posłańców nie było wielu, najsławniejszy z nich Icyk zwany Icykiem z biedką, który miał tęgą szkapę i do ważniejszych posyłek był zażywany, mieszkał w rynku, szczęściem znalazł go Sykstus w domu. Znał go dobrze, bo wielokroć od mecenasa papiery ważne woził. Icyk też znał i lubił dobrego chłopaka. Na zawołanie zjawił się.
— Kochany Icyk — szepnął Sykstus — trzeba na całą noc jechać do Góry, pakiet ten do rąk oddać.
— Hm! podczaszemu? — pochwycił domyślny poseł.
— A! Boże uchowaj! — rzekł zarumieniony Sykstus — pannie Julji.
Żyd okiem mrugnął.
Herste? to już jegomość w tego interesa się bawi? ajwaj!
— To nie mój interes, jestem proszony — podchwycił Sykstus.
Icyk się rozśmiał.
— Ne! ne! niechaj tak, panny Julji z czarnemi oczkami, przy garderobie, se git, znam, i oddać tak, żeby nikt nie widzieli. Se git! a na kiedy odpowiedź?
— Koniecznie jutro po południu, przed wieczorem, bo będę zgubiony — zawołał Sukstus.
— A kiedy interes cudzy?
— Ale mnie powierzony.
Se git, panna ma proces w sądzie, ja to rozumiem — rozśmiał się Icyk — a pan wie co to ta sztuka będzie kosztować?
— Słuchaj — zawołał Sykstus — jam ubogi.
— A kiedy to nie pański interes? — przerwał żydek, śmiał się.
Biedny Warka był w wielkim kłopocie.
— No, co chcesz! co chcesz? — zapytał.
— Słuchaj jegomość — rzekł Icyk — ja jestem biedny żydek, co sobie kości trzęsę, zarabiając na życie dla żony i dzieci, ja jestem biedny, ale ja nie jestem zły człowiek, co z ludzi skórę drze, a ja jegomości lubię, bo wy uczciwy człowiek, i ja to rozumiem, co do panny Julji. Jabym mógł powiedzieć cztery talary, ja bym mógł powiedzieć pięć, ale ja nie powiem tylko trzy.
Sykstus pobladł, nie miał ich pono więcej w kieszeni.
Żydek to spostrzegł.
— Słuchaj jegomość, ja muszę żyć z żoną i dziećmi, a u mnie dzieci dużo, no, ale, jak sobie chce, dla was, półtrzecia.
— Już się nie targuję — szepnął Sykstus z westchnieniem — nie targuję się, jedź, jedź, ale odpowiedź przed wieczorem.
— Jeśli mnie tam nie zatrzymają.
— Nie. — I książkę w ręce...
Se git, panny Julji i tak, żeby nikt nie widział. Ja tam pójdę owsa kupić. — Rozśmiał się, poklepał po ramieniu Sykstusa. — Idź jegomość do domu, ja zaraz jadę, koń obroku dojada.
Wrócił tedy Sykstus na górkę, dokąd nadszedł Sieboń ciekawy rozmowy z mecenasem, nic jednak dopytać nie mógł. Wieczerzy Warka nie jadł, rozmowę zbył półsłowami, i całą noc nie spał.
Nazajutrz rano, gdy na śniadanie była pora, weszła Wawrowa.
— Ej! ej! — rzekła — coś mi delikacik choruje czy warjuje? A co to waspan całą noc nie spał i drypał a drypał po izbie. Ej! już niespokojne sumienie! będzie źle. Niech się delikacik zreflektuje, pomodli i o fatałaszkach nie myśli, a do roboty, do roboty!
Sykstus w istocie do roboty zaraz zszedł, siadł za stół i zatopił się w niej, ale ani wiedział co przepisywał, i w arkuszu jednym tyle zrobił omyłek, że go podrzeć musiał. Im bliżej wieczora, tem niepokój rósł, związał sobie chustką głowę, prosił Siebonia, aby go wyręczył w pilniejszem i powiedział, że pójdzie się przejść, bo mu czaszka z bólu pęka. Garbus popatrzał nań, nic nie rzekł, Sykstus wybiegł do miasteczka, zajrzał do Ickowego domu. Nie było go jeszcze. Chodził po rynku, po ulicach, wyszedł aż na gościniec aby go prędzej spotkać, dopiero ku wieczorowi ukazała się biedka, koń zziajany i Icyk z miną tryumfującą. Dobył zaraz z za sukni książkę i oddał ją, nic nie mówiąc. Sykstus zapłacił z naddatkiem, a że żydkowi do domu pilno było na szabas, nie rozmawiali długo. Zaledwie go z oczów straciwszy, Warka rozerwał pieczątki, począł szukać w książce i znalazł kartkę, na której ołówkiem na prędce nakreślone stało:
„Ewa nie zdradzi, ale odjeżdżać nie można. Zostać koniecznie i ufać Ewie, a milczeć.“
Rozkaz królowej był wyraźny, Sykstus przygotowany na wszystko, z lżejszą głową i sumieniem, powrócił do dworku, poczekał w kancelarji, a gdy godzina wybiła, stawił się w pokoju mecenasa.
Żółtkiewicz jakby nań czekał, stał z rękami w tył założonemi na progu sypialni; podszedł kilka kroków.
— Musiałeś się asindziej, dobrze namyśleć i wymiarkować co ja dla niego czynię. Kiedyż do Lublina?
— Ja, ja — rzekł Sykstus — ja się proszę usilnie i błagam pana mecenasa, aby mnie przy sobie zostawić.
— Cóż to jest? co to jest? — podchwycił oburzony Żółtkiewicz. — A to jest niesłychana rzecz? a to wyraźna fiksacja. Ja waćpanu świadczę dobrodziejstwo, chcąc go w świat wprowadzić, a asindziej mi tu gnić chcesz!
— Proszę pana mecenasa.
— Ale ja powiadam, że ćwieczka chyba w głowie masz! Co to jest? — mówił Żółtkiewicz. — Asindziej mnie znasz, ja słowami szafować i marnować ich nie lubię, u mnie dictum, factum, pytam ostatni raz, odrzucasz moją dobrą wolę? Jedziesz czy nie?
— Nie mogę, panie mecenasie.
— Dlaczego?
— Nie czuję się na siłach!
— Toś aspan warjat, z przeproszeniem, albo tchórz, albo ja już sam nie wiem co? Ja aspanu powiadam, jedź.
— Nie mogę, panie mecenasie.
Żółtkiewicz widocznie zniecierpliwiony, gniewny, przeszedł się po izbie, umitygował i odwracając do Sykstusa, rzekł:
— Bardzo dobrze. Zatem asindziej u mnie w kancelarji miejsca nie masz, i jutro rano się sobie z górki wybieraj. Grosza złamanego nie dam. Bądź asindziej zdrów.
Na to dictum acerbum, którego się nie spodziewał, Sykstus stanął jak wryty, mimowolnie w głowie mu się zawróciło, i łzy w oczach poczuł.
— Pozwoli pan mecenas przynajmniej...
— Nic nie pozwolę — przerwał stary.
— Złożyć sobie z duszy i serca dzięki za opiekę, za to co przy nim skorzystałem, za jego dobroć dla mnie, za wszystkie łaski...
Zbliżyć się chciał do ręki starego, który żywo się cofnął.
— Ale asindziej kryjesz przedemną, opiekunem swoim — rzekł — jakąś okoliczność, która go do tej głupiej rezolucji skłania. Waćpan nie masz wiary we mnie. Toć rzecz nienaturalna, aby kto odrzucał taką pomoc i drogę do krescytywy, nie mając słusznych, jakichś przyczyn. Cóż to? przesadzona delikatność? jaż ci to pożyczam.
Sykstus milczał pomieszany.
— Zatem róbże sobie co chcesz, dysponuj sobą, niech Bóg szczęści, ja czasu nie mam.
I szybko odszedł do sypialni, Sykstus cofnął się zwolna i powlókł na górkę. W chwilkę potem Wawrowa przyszła i zawołała:
— Garbus, do jegomości, a żywo!
Sieboń poszedł i wrócił w kwadrans zmieszany do Sykstusa.
— Co to się stało? Żółtkiewicz zwarzony jak śmietanka, zły, listy jakieś pisze. Kazał mi posłańca szukać do Góry.
— Do Góry! — powtórzył Warka.
— A w dodatku, powiedział mi, żebym dopilnował aby tu was nie było jutro rano. Na miłość Boga, co się stało?
— Nic się nie stało — uspokojony odparł Sykstus — odprawiono mnie i po wszystkiem.
— Ale cóżeś zbroił? co? mów! — zawołał Sieboń.
— Nie wiem — markotno bąknął Warka — panu Żółtkiewiczowi coś do głowy przyszło, kazał mi się wynosić.
Sieboń popatrzał i zamilkł.
W tejże chwili z wielkim trzaskiem wpadła Wawrowa i stanęła we drzwiach ze skrzyżowanemi na piersiach rękami, patrząc na Sykstusa.
— Aha! już coś delikacik zbroił! — zawołała — aha! Jegomość mi przykazał, żebym jutro tę izbę oddania garbusowi, a drugą zamknęła póki nowy skrybent nie przyjdzie. Zakazał nawet śniadania dawać. Czemuż to fanaberja nie idzie jegomości przeprosić, do nóg upaść, jak ojcu, jak dobrodziejowi, ażeby przebaczył? hę? fanaberja! fumy!
Sykstus milczał.
— Jak sobie delikacik pościele, tak się wyśpi! — dodała — i chciała wychodzić i zawróciła się.
— E! e! — zawołała głosem łagodniejszym — nie dąsaj się, młody jesteś, starego przeprosić nie wstyd, boćby bez przyczyny taki nie był zły, kiedy nigdy wprzód asindziejowi słowa nie odpowiedział
Sykstus podszedł do starej wzruszony.
— Dziękuję pani Wawrowej, dziękuję, to już musi tak być, musi.
Wawrowa wyszła, ale po drodze klęła Żółtkiewicza już.
— E! to stare tetryczysko, wątroba, gdzie on takiego porządnego chłopca znajdzie? gdzie? Czy nie garbus go zastąpi? I fu!
Sieboń napróżno się upominał w imię przyjaźni o tajemnicę, Sykstus go uściskał, ucałował, popłakali się, ale mu nic powiedzieć nie mógł. Przez całą noc pakował się biedny, zbierał węzełki, gadali po cichu o różnych rzeczach, a dobyć z niego garbus nic nie mógł. Gdy przyszło nad rankiem pomyśleć, co zrobić z sobą, Sykstus dopiero całą swojego położenia trudność zobaczył. Nie miał nad trzy czy cztery złotówki w kieszeni, a przecież trzeba było żyć, nająć gdzieś izdebkę i myśleć o sobie. Miał wprawdzie guz rubinowy po ojcu, jedyną pozostałość i pamiątkę, z tem się mu jednak rozstać było trudno, choćby o głodzie mrzeć.
Położenie było ciężkie. Szczęściem na myśl przyszło, iż mógł poprobować czyby go do kancelarji nie wziął Bołtuszewski. W istocie życzył on sobie nieraz mieć Sykstusa i żona namawiała go, aby się starał przeciągnąć tak zdolnego i uczciwego chłopca, inna to wszakże była rzecz, gdy Sykstus tego nie potrzebował, a teraz gdy był zmuszony się wpraszać.
Poszedł nad rankiem, wysunąwszy się z węzełkiem i kuferkiem do zajezdnego domu, a gdy już dobry dzień był, do Bołtuszewskiego.
Ten cale różnie mieszkał, dom zajmował na paradnej ulicy, a cisza panująca u Żółtkiewicza nieznaną tu była wcale. Od rana kręcili się żydki, faktory, posłańce, goście, krzyk, wrzawa w kancelarji napchanej obcemi, w pokojach u jejmości, w izbie Bołtuszewskiego. Papierów rozrzuconych pełno wszędzie, rwetes, hałas, bieganina, nieład. Sam Bołtuszewski, jak najczęściej bywało, spuchły i podwiązany, dyktował razem, pisał, kłócił się i odpowiadał przez drzwi żonie, która mu pokoju nie dawała.
Sykstusa zobaczywszy, a myśląc, że był przysłany przez Żółtkiewicza, Bołtuszewski wybiegł żywo, rzucając wszystko. Zdziwił się, gdy mu ten oświadczył, że chce pomówić na osobności. Weszli razem do bokówki.
— Jestem bez zajęcia — odezwał się Sykstus — i przychodzę zapytać pana mecenasa, czy mnie do kancelarji wziąć nie zechce?
Bołtuszewski oczy wyszczerzył.
— A dlaczegóż bez miejsca? co to jest?
— Pan mecenas mnie uwolnił?
— Z przyczyny?
— Nie wiem.
Bołtuszewski śmiać się począł.
— A świadectwo?
— Żadnego mi nie dał.
— Mów waćpan otwarcie, coś się zrobiło? hę? co? jakiego rodzaju? co! mów!
— Nic nie przekroczyłem.
— To może on? hę?
— Najlepszy w świecie człowiek, owszem mam dla niego dozgonną wdzięczność.
— Ale cóż to było?
— Nie umiem sam sobie tego wytłumaczyć.
Bołtuszewski popatrzał, ruszając ramionami.
— I patrzże asindziej — zawołał — przychodzisz do mnie bez świadectwa, odprawiwszy się, czy odprawiony, tego owego, bez świstka, bez tłumaczenia, a chcesz bym ja na ślepo brał? Alboż ja wiem coś przeskrobał?
— Może się pan mecenas zechce spytać pana Żółtkiewicza — rzekł obrażony nieco Sykstus, kłaniając się i chcąc odchodzić. Wtem w progu zjawiła się piękna pani Bołtuszewska, w przydeptanych pantofelkach, bosa, trochę nie ubrana, lecz jaśniejąca rumianemi policzkami i oczyma czarnemi. Popatrzała na Sykstusa, podeszła do męża, poczęła z nim szeptać, wyprowadziła go do drugiego pokoju, rozmowa jakaś żywa a prędka toczyła się między niemi, i Sykstus nie wyszedł z ganku, gdy Bołtuszewski go dogonił.
— Zaczekajże asindziej, cóż znowu za pośpiech! Powróć do mnie jutro, ja się muszę z Żółtkiewiczem rozmówić. Zobaczymy.
Żółtkiewicz wcale się nie spodziewał tego, żeby Sykstus się uparł ustąpić, a wcale mu na myśl nie przyszło, żeby do Bołtuszewskiego się zaciągnął. Nad wyraz mu to było markotno, boć, nie bez tego, żeby tam z niego o tajemnicach dworku i kancelarji coś nie wyciągnięto, i, Sykstus był zdolny, więc się Bołtuszewski mógł nim wysługiwać, a współzawodnictwo między niemi było bardzo żywe. Gdy po południu spotkawszy się w ulicy, Bołtuszewski zaczepił towarzysza zapytaniem o Sykstusa, ten aż drgnął z niecierpliwości i gdyby ukąszony, krew mu twarz oblała.
— Co on tam skrewił jegomości? — zapytał Bołtuszewski.
— Skrewił? co! dla czego miał skrewić! — ofuknął stary — nie chcę go, nie potrzebuję, i kwita, negus jest i niezdolny.
— A no! gadaj to komu chcesz! — zaśmiał się drugi. — Coś zmalował?
— Nic nie zmalował! nic — gniewnie rzekł Żółtkiewicz — odprawiłem młokosa, abyś go sobie asindziej wziął. Bierz, bierz. Dobranoc.
I tyle się tylko dowiedział. Nazajutrz postanowił go na spytki dobre wziąć, choćby z pomocą żony, bo go ta tajemnica korciła.
Gdy Sykstus nadszedł, Bołtuszewskiego zastał już oczekującego, przygotowanego, zbrojnego, aby z niego tajemnicę wydobyć.
Chłopak, wszedłszy ukłonił się i milczał:
— No, cóż? — zawołał mecenas — pytałem się tego twego Żółtkiewicza, nie chciał mi powiedzieć nic, a wiesz asindziej o tem, że gdy się o kim nie chce mówić, znać nie ma co dobrego powiedzieć, a gdy o młodym chłopcu dobrze mówić nie można, to dlatego, że się go, złe wykrywając, gubić nie chce. Zatem wyciągnijże sobie z tego quintum sensum, znać żeś asindziej coś zbroił, może to być drobnostka, to się przynajmniej nie taj.
— Ja się nie mam z czem taić, ani on, zacny pan mecenas nie ma co ukrywać — zawołał oburzony Sykstus, któremu oczy pałały, nie zważając, iż w tej chwili piękna pani Bołtuszewska, w stroju zaniedbanym, w jakim zawsze chodziła, gdy nie była wystrojona jak obraz cudowny, wślizgnęła się we drzwi i słucha. — Nie chciałem mówić dla tego, że rzecz opowiadania nie warta, a ja za dziwaka ujść mogę. Ale kiedy do tego przyszło...

Koniec tomu drugiego.




J. I. KRASZEWSKI.



EWUNIA.
Opowiadanie z końca XVIII wieku.




──────────
TOM III.
──────────




WARSZAWA
NAKŁADEM „ZIARNA”
1913



Druk E. Szyllera, Tamka Nr. 46.




Bołtuszewski zbliżył się do Sykstusa zaciekawiony, plotki łakomy, bo sądził że w niej coś do wojowania przeciwko Żółtkiewiczowi wynajdzie.
— Tak, tak, do tego doszło, widzisz asindziej sam — rzekł zaperzony — trzeba wyznać wszystko.
— Rzecz się tak miała — odpowiedział Sykstus — pracowałem z usilnością u mecenasa lat kilka, to panu wiadomo.
— Ale to mi bardzo dobrze wiadomo — potwierdził mecenas.
— Raptem, każe mnie do siebie wołać pan Żółtkiewicz i powiada mi. Dosyć waćpan nauczyłeś się u mnie, kontent z niego jestem, daję ci sto dukatów na drogę, jedź do Lublina z listem polecającym i kieruj się na człowieka. Na to ja podziękowawszy ślicznie, odpowiedziałem, że chcę w kancelarji pozostać, bo we własne siły ufności nie mam. Mecenas się rozgniewał, żem ofiarę jego i radę odrzucił i kazał mi się wynosić!
Bołtuszewski osłupiał.
— Dawał ci sto dukatów na drogę! ten sknera, ten dusigrosz! ten, ten... To nie może być.
— Spytaj go pan, nie zaprze się.
— Oho! oho! — podnosząc rękę do góry, zawołał Bołtuszewski, — wróbli starych nie łapią na plewę! Jeśli on ci dawał sto dukatów, to na ewangelję przysięgam, że nie ze swej kieszeni.
Sykstusa uderzyło to rozumowanie.
— I jakże waćpan znowu odrzuciłeś sto dukatów i krescytywy, nic nie mając, potrzebując protekcji? bez grosza przy duszy! O! moje dziecko! W tem coś jest! to rzeczy nienaturalne.
Pani Bołtuszewska kontenta znać z logiki mężowskiej, stojąc we drzwiach zaczęła się śmiać po cichu.
— Przysięgłabym, że w tem kobieca sprawa — szepnęła po cichu.
— Mówcie sobie co chcecie, i ty, i Żółtkiewicz — dodał mecenas, chodząc po pokoju — tak rzeczy nie stoją, pod spodem jest co innego.
Sykstus ramionami ruszył, lecz rumieniec go zdradził, zmieszał się sam i oczy spuścił.
— Co do mnie, mogę panu zaręczyć — odezwał się — iż dla tego pragnąłem pozostać, bom się w tych stronach urodził, bo to moja rodzona kraina, a w świecie, wśród obcych, choćby ze stu dukatami, wątpię ażeby sobie rady dał.
— Gadaj zdrów! — odparł adwokat — albo jesteś ciemięga i gnojek, z którego nic nie będzie ad vitam aeternam, albo musi ci się, jak każdemu młodemu świat śnić i uśmiechać. Leniwcem i ciemięgą nie jesteś, więc rzecz naturalna, tu cię coś więzi i trzyma! — buchnął Bołtuszewski.
Gdy to mówił, podsunęła się pani mecenasowa, osłaniając nieco roztwartą do zbytku suknię i poprawiając rozpuszczone włosy ciemne.
— No, przyznaj się, kawalerze — rozśmiała się — przyznaj, gdzie ci serduszko porwali! oho! oho!
Sykstus cierpiał jak na mękach.
— Pani mecenasowo dobrodziejko — rzekł skromnie — nie pora mi o tem myśleć!
— No! no! cóż to przed księdzem jesteś, na spowiedzi — zawołała. — Nie pora! a kiedyż będzie pora, jak zmarszczki przyjdą? aż posiwiejesz i okulawiejesz?
Sykstus zamilkł, spuszczając oczy.
Bołtuszewski chodził, namyślając się.
— Jak tam sobie chce — odezwał się na znak przez żonę dany — mniejsza o to, co masz w sercu, jeśli Żółtkiewicz potwierdzi coś zeznał, o czem nie wątpię — dodał — przenoś się asindziej do nas. Na tyle jest stancyjka naprzeciw stajni na dole, no, nie paradna, ale dla młodego dobra, proszę ją zająć i pracować. Do stołu będziesz asindziej do nas przychodził.
Mecenasowa popatrzała, zmierzyła chłopca oczyma, oczki jej zapałały i dodała.
— Już ja waćpanu ręczę, że tu mu będzie lepiej, niż u Żółtkiewicza, już ręczę.
Na tem się skończyły formalności przyjęcia. Sykstus natychmiast zabrał rzeczy, wniósł się do izdebki naprzeciwko stajni i do kancelarji poszedł po robotę. Bołtuszewski go sam wprowadził, przedstawiając swoim aplikantom i pisarzom jako alter ego swojego i starszego.
Sam zaś jak mógł najprędzej, nadziawszy czapkę na głowę, wybiegł, szukając spotkania z Żółtkiewiczem.
— Że w tem coś jest, jakieś szachry tego milczka i z cichapęka — mówił do siebie — nie ulega najmniejszej wątpliwości. Ale ja z niego to dobędę! ho! ho!
Dopiero jednak po godzinie sądowej, wyrachowawszy dobrze, by się zetknęli na grobelce z zamku, w którym były dekasterje, zszedł się Bołtuszewski ze swym rywalem. Żółtkiewicz, jak zwykle, kroczył powoli, zamyślony i na pozór obojętny, Bołtuszewski rwał się i biegł jak opętany.
— Dzień dobry kochanemu koledze!
— Do nóg upadam!
— Co tam słychać?
— Nic, mości dobrodzieju, nic.
— A ja muszę nawiasem powiedzieć — odezwał się Bołtuszewski — ulitowałem się nad Sykstusem Warką, boć to chłopiec dobrej familji i zdolny, wziąłem go do siebie.
Żółtkiewicz koso spojrzał.
— A! — rzekł — asindziej go wziąłeś?
— Co było robić! co było robić! — dodał Bołtuszewski. — Opowiadał mi całą historją tę, jakeście się rozstali. Waćpan znalazłeś się bardzo wspaniałomyślnie, szlachetnie, co mnie nie dziwi, a on, z pozwoleniem, dudek, że z tego nie skorzystał.
— A dudek! a dudek! — rzekł Żółtkiewicz — jak sobie pościele, tak się wyśpi.
— Tylko — rozśmiał się Bołtuszewski — pozwoli sobie kolega powiedzieć, że jeśli wszystkim aplikantom zechcesz dawać takie posagi, a wprowadzisz taki prejudykat, to my się poskrobiemy dobrze. A toć potem gotowi wymagać, żeby oprócz nauki, jeszcze im po sto czątych na wychodnem płacono.
Żółtkiewicz splunął, usta skrzywił, nie odpowiedział ani słowa, i odszedł.
— O! że w tem coś jest! — szepnął Bołtuszewski — to jest, ale ja tego dojdę.
Żółtkiewicz zachmurzony zwrócił się w swoją uliczkę, a idąc głową kiwał, kręcił i mówił w duszy.
— Biedy-m sobie napytał tylko, źle się stało, no, nie trzeba go było odpędzać, bo mi teraz z rąk wypadł, i od podczaszego burę usłyszę. Chciał go stąd wysłać, tymczasem teraz ja już władzy nad nim nie mam.
Splunął znowu i mrucząc poszedł gderać na Siebonia.


∗             ∗

Zgadł pan mecenas w istocie, że się podczaszy pogniewa, dowiedziawszy, jak niefortunnie poszło Żółtkiewiczowi.
Odebrawszy list jego, stary zżymał się dobre pół godziny, czuprynę tarł i posłał chłopca po zwykłego swojego towarzysza i doradcę, księdza Gulę.
Reformat zjawił się wkrótce, z tabakierką w ręku i pobożnem powitaniem na ustach, spojrzał na podczaszego i poznał po twarzy frasunek.
— Coś już jegomość pan podczaszy sumuje, sumuje.
— A! mój ojcze kochany, gorzej, bo zły — zawołał gospodarz. — Wystawcież sobie, ten hołysz, sierotka, ten Sykstusik, na któregom łapkę zastawił na pewno, bom dał sto dukatów, aby go Żółtkiewicz do Lublina wyprawił dla dalszej aplikacji, i dukatów odmówił, i jechać nie zechciał. Śliczna rzecz! Chłopiec dumny trochę, prawda, ale by takiej przyjacielskiej pożyczki nie odrzucił, gdy czegoś w sercu nie miał. Więc mam wielkie podejrzenia, i, sam nie wiem co robić. Dałbym dwieście dukatów, żeby sobie jechał precz. Djabeł nie śpi, a moja Ewunia jakoś mi się robi rezolutna, śmiała i przebiegła, aż strach.
— Ale bo, pozwoli sobie powiedzieć kochany podczaszy — zawołał ksiądz, przebierając w tabace — nie trzeba było używać do tego Żółtkiewicza. Znają go ludzie, że skąpiec jest okrutny, po wtóre od niego przyjąć, i od obcego, a od kolligata jak naprzykład od samego podczaszego, rzecz wcale odmienna.
— No, i cóż tu radzić? — spytał podczaszy.
— Wotuję i ja za tem — ozwał się Reformat — aby się go lepiej pozbyć. Czy co jest, czy nie ma, nie zawadzi nigdy ostrożność. Więc gdy już pan podczaszy znalazł powód słuszny pojechać do miasteczka, ale uchowaj Boże, dla tej sprawy, tylko wrzekomo dla innej, a pojechawszy niby tam się dopiero od Żółtkiewicza, i krewniaka (boć krewny) do siebie zwołać kazał i dał mu dobrą radę, a do niej dwieście czątych, chłopiec by, zdaje mi się, przyjął i ucałowawszy rękę pańską pojechał.
— Hm! nie zła rada, a jak, jak... się nie da przekonać? — spytał podczaszy.
— Pan przecież masz powagę opiekuna nad nim, masz wiek za sobą, masz... tyle, iż niemal rozkazać możesz.
— Ono to po części prawda — ozwał się podczaszy, — ale niechciałbym in persona, sam występować.
Reformat umilkł.
— To już jak wola pańska.
— A cóż począć! trzeba się pono ważyć — zawołał podczaszy — coś trzeba poczynać, aby go stąd wyprawić, a potem da Bóg, co najrychlej Ewę chorążemu zaswatać. Tylko, mówię wam, ojcze, taki mi z niej koziołek się zrobił, że go za różki pochwycić ani sposób.
Gula się rozśmiał.
— Mój jegomość, władza ojcowska, jakoś to będzie!
— Ale bo to serce ojcowskie z władzą w konflikcie ciągłym — westchnął stary — co jedno radzi, drugie by odradziło i człek sam nie wie, co robić.
— Westchnąć do patronki dobrej rady, panie podczaszy — rzekł ksiądz.
— Nam bo się może i uroiło, że ten bałamut w liście prawdę napisał. Mogła być kalumnia.
— Nie przeczę — rzekł Gula, ciągnąc tabakę powoli — lecz strzeżonego Pan Bóg strzeże.
Po tej naradzie we dwa dni jakoś złożyło się, iż podczaszy doprawdy do miasteczka pojechał, po mecenasa nie posłał, ale sam do niego poszedł, co ogromną rewolucję wywołało we dworku, bo stara Wawrowa, biegnąc po kawę i wino, o mało ze schodów nie zleciała i złocistą filiżankę saską stłukła, która ją wiele łez kosztowała. Stała ona potem drutem obwiedziona na półce u niej i ile razy na nią spojrzała, na płacz się jej zbierało.
W godzinę po przybyciu podczaszego, posłano po Sykstusa. Sykstus był przy robocie, wymknął się niewiedząc po co, gdyż go tylko do Żółtkiewicza proszono, nie mówiąc kto tam był. Stanąwszy w progu i zobaczywszy podczaszego, zmieszał się mocno. Żółtkiewicz był kuty dziad, a podczaszy też chciał Machiavella udawać.
— Jak się asindziej masz! jak się masz, kochany panie Sykstusie — zawołał podczaszy, jakby o niczem w świecie nie wiedząc — com to ja asindzieja nie widział tak dawno.
— Bo to pan Sykstus już u mnie nie aplikuje — odezwał się mecenas bardzo serjo — a dziś go tylko wezwałem dla objaśnienia w rzeczy tych papierów pana podczaszego, których znaleźć nie mogę.
— Jakto? jakto? — pochwycił stary — asindziej opuściłeś swego dobrodzieja, czcigodnego naszego Żółtkiewicza! a! to nie może być.
— Ja, panie podczaszy dobrodzieju, nie opuściłem go — cicho szepnął Sykstus — pan mecenas mnie sam odprawił.
— O! o! o! o! — począł głową wahając podczaszy — o! o! o! no proszę, a cóż się stało? co się to stało?
Sykstus milczał. Żółtkiewicz przybrał postawę majestatyczną.
— Bądźże pan sędzią między nami — odezwał się — przed jego trybunał sprawę wytaczam. Nie mogę inaczej choć w oczy, powiedzieć panu Sykstusowi tylko, że cum summa laude u mnie pracował. Biorąc w konsyderację młodość, zdolność, pracę, rodzinę godną, pomyślałem sobie, trzeba mu dopomódz do krescytywy, ofiarowałem sto dukatów na drogę i listy polecające, aby do Lublina pojechał, ad fontem, czerpać praxis i wyjść na juriconsultus. No, cóż waćpan dobrodziej powiesz? co powiesz? Odrzucił moją radę, wzgardził ofiarą i, uparł się tu gnić. Na on czas, przyznaję się, ogarnęła mnie nieco pasja i powiedziałem mu: szukajże sobie gdzieindziej lepszych przyjaciół i doradców.
Podczaszy słuchał, patrzał, głową kiwał i dumał.
— A no, widzisz asindziej — począł po chwili — nie bez kozery jest to oddalenie się wasze. Starszych słuchać zawsze potrzeba. Zgrzeszyłeś kochanku, nie ma co się uniewinniać! zgrzeszyłeś. Należy się poprawić.
Westchnął podczaszy, bębniąc palcami po stoliku.
— I po co to było przyjmować zajęcie u Bołtuszewskiego, toć to zawsze antagonista natus waszego dobroczyńcy.
— Przepraszam pana podczaszego — przerwał Sykstus — nie miałem z czego żyć, pracować muszę.
— Dla czego tu w kącie siedzieć? czemu się upierać? co to jest? — rzekł stary — czemu rad przyjacielskich nie słuchać. Ja przecież krewny jestem i mogę się uważać za opiekuna waszego, a lepszej rady i skuteczniejszej dla przyszłości waszej dać bym wam nie mógł na tę, jaką wam pan mecenas dawał. Cóż to za uporek? hę? koniecznie tu siedzieć?
Sykstus milczał.
— Nie, to tak nie może być — odezwał się podczaszy — posłuchaj mnie asindziej, ja tę sprawę rozsądzę. Mecenas swej ofiary pewno nie cofnie, a ja, jako kolligat, daję do niej od siebie drugie sto czerwonych złotych i jedź waćpan do Lublina.
Biedny chłopak zmartwiał, stojąc u drzwi, czuł w tem jedno, co go przerażało, że się go stąd widocznie pozbyć chciano. Domyślał się, że podczaszy coś zasłyszeć musiał i nie życząc sobie nadawać temu rozgłosu, tak zręcznie chciał go stąd wypchnąć z pomocą Żółtkiewicza. Wszystko to stanęło mu przed oczyma, serce się ścisnęło, stał niemy. Podczaszy i mecenas milczący też czekali odpowiedzi.
— Panie podczaszy — skłaniając mu się do kolan, głosem drżącym od Wzruszenia począł Warka — byłeś pan dla mnie równie łaskawym opiekunem, jak szanowny mecenas, ofiara pańska napełnia mnie wdzięcznością niezmierną, ale ja siebie znam, lepiej niż mnie ktokolwiek znać może, ja wiem, żem nie stworzony do latania za szczęściem po świecie, ja w sobie sił nie czuję, ja jechać nie mogę, nie, nie mogę.
— Czy oszalał! — krzyknął — co ci jest? co za muchy w nosie? Co to takiego? Swoją wolą a głową chcesz się rządzić, a nie słuchać życzliwych serc? ale to, mości dobrodzieju, nie dziw, że mecenas się pogniewał, bo i we mnie wątroba rośnie. Co asanu jest! co asanu jest!
Napadnięty tak gwałtownie Warka stał jak winowajca, oczy miał łez pełne, a usta zacięte, słów mu brakło. Czuł, że dalsze rozprawy byłyby przykre, a do niczego już nie wiodące oprócz większego rozdrażnienia, podszedł do podczaszego ściskając go za kolana, nizko się skłonił mecenasowi, i, gdy ci sądzili, że deprekować będzie i nareszcie ulegnie, wyniósł się z pokoju.
Obaj starzy pozostali jak wryci, popatrzyli na się, zmilczeli, a na twarzy podczaszego odmalowało się nieukontentowanie widoczne i zakłopotanie. Tłumaczyć się nie chciał otwarciej; obawiał się nawet, aby go nazbyt nie odgadł mecenas, wstał i dodał zimno:
— Biedny chłopak, nic z niego nigdy nie będzie, ambicji mu brak, chciałem go pokierować. Nie wina moja, że tu zerdzewieje. A jeszcze u tego Bołtuszewskiego, u tego zgagi pewno się nic dobrego się nie nauczy.
Zwracając tedy rozmowę począł prawić o Szumlańszczyznie, choć ze słów podczaszego poznałby każdy, iż nie wiele brał do serca to o czem mówił.
Podczaszy wkrótce wrócił do gospody, przez cały jeszcze wieczór dla niepoznaki bawił jeszcze w miasteczku, dopiero nazajutrz wielce zamyślony do domu nazad odjechał.
Sykstus tymczasem niepostrzeżenie powrócił do swej roboty u Bołtuszewskiego, i ze łzami w oczach, ale mężnem sercem, pisał, nie wiedząc nawet co jego ręce odwzorowują z leżącego przed nim raptularza.
Nie mógł się skarżyć aby mu tu gorzej było niż u Żółtkiewicza, bo sama jejmość szczególną miała nad nim protekcję i pieczołowitość, po części dla tego że chłopak był ładny, i że się domyślała niewieścim instynktem, iż na serce bolał.
Kobiety nad takimi męczennikami powszechnie zwykły mieć wielkie politowanie.


∗             ∗

Z konkurentów Ewuni chorąży teraz stał najlepiej, ale dwaj młodzi panicze, którzy jeszcze nic o tem nie wiedzieli, krzątali się też niepomału, aby sobie przystęp do domu i łaski od pięknej jedynaczki wyjednać.
Łatwo się domyśleć z tego, co w popielec uradzili, iż pismo, które tak podczaszego zafrasowało, ich było dziełem.
Śledzili też przez wszelkie możliwe środki, skutku jaki ono wywarło. A mieli skrytych swych popleczników pod bokiem w Górze, którzy im donosili o wszystkiem.
Czego nie wiedzieli, tego się im było łatwo domyśleć! Spenetrowali zaraz ów pierwszy manewr podczaszego przez mecenasa wykonany, który miał Sykstusa oddalić, i wiedzieli, że się nie udał. Dowiedzieli się potem o drugiej próbie, bo się Żółtkiewicz wygadał, chwaląc wspaniałomyślność starego, i o tem, że Sykstus wziąć się nie dał, ani odprawić; śledzili jego zaciągnięcie się do kancelarji Bołtuszewskiego, i zafrasowali niemało, widząc jak chłopak twardo się trzymał.
Ani Walek Brochwicz sędzic, ani Szczepek Janosza pisarzowicz, nie byli zepsutymi, ani złymi ludźmi, przecież że tu szło o posażną pannę, a współzawodnik był sobie ubożuchnym gryzipiórkiem, jak oni go nazywali, gniew doń w sercu mieli wielki. Wiedzieli, że Sykstus Warka co do rodu i pochodu był im równym, lecz że już nie possesionatus, bez ziemi sierota i aplikant sądowy, śmiał tak wysoko oczy podnosić, i na równi z nimi stawać, dolegało im to mocno. Bądź co bądź trzebaż się go było pozbyć, aby w drogę nie właził.
Nie udało się jedno, czego innego trzeba było próbować. Walek szczególniej, zacięcie chodził koło tego, a Szczepek mu też pomagać obiecywał. Potem, choćby na węzełki ciągnąć między sobą, ale dać się takiemu biedocie wysadzić i najpiękniejszą pannę wziąć sobie z przed nosa! Niedoczekanie jego.
Zjeżdżali się na radę, raz i drugi, czasem nawet rejenta i Machcewicza w pomoc przybierając.
Było już jakoś po środopościu, gdy w miasteczku tym razem zetknęli się wszyscy. Walek, Szczepek, rejent i Machcewicz. Jeść nie było co, jak zwykle naówczas po małych mieścinach, pić się prędzej znalazło. Przekąskę też, bigos z faseczką, jaja twarde, pieczeń na zimno lub wędlinę każdy z sobą woził. Gdy do kupy się zebrali, posyłał każdy po to co miał, stawiano kilka butelek i wszyscy sobie byli radzi.
Właśnie Walek krzyczał i dowodził, że choćby chłopca na szablach roznieść przyszło, to mu panny nie dadzą, gdy nadszedł rejent, który był chwilowo się oddalił.
— Powiem waćpanom taką nowinę, ale to taką nowinę — zawołał — ale taką, że się wam spiskować przeciw Sykstusowi biednemu odechce.
— Naprzykład? — krzyknął Walek — ciekawym.
— Wiecie historję chorążego Brdęskiego?
— Co za historję? co? jak?
— Przed godziną jam dopiero jej nabył — rzekł rejent — ciekawa jest i osobliwa, tylko mi bajką śmierdzi i jakąś djablą sprawą.
— Co to takiego? mów.
— Brdęski chodzi w żałobie, zmarł mu w Hollandji, w kraju gdzie się dukaty rodzą na piasku, jakiś stryjeczno-cioteczno-wujeczno-babeczny dziadek i, zostawił mu spadek 50,000 czątych.
— Ale cóż znowu? — buchnęli wszyscy chórem. — Żartujesz, czy drogi pytasz.
— Szczera prawda! tak jest. I niechby sobie odziedziczył 100,000, nicbym nie rzekł, ale w kilka dni potem pojechał cichaczem do Góry, i, oświadczył się, nie pannie, która o tem nie wie nic, lecz podczaszemu. Podczaszy się z nim upił, uściskał go, i obiecał mu, tak dobrze jak napewno Ewunię.
Chórem zakrzyknęli wszyscy.
— A niech go porwą! nie może być! Być nie może!
— Dzieci moje najulubieńsze, ręczę za to bo mówię, komu pilno się żenić, niech rusza do panny Marty Żyrowskiej na pewniaka, a ta nie odrzuci choćby kulawego, co się tyczy Boskiej Ewuni, klamka zapadła, finita historja. Chorąży na holenderskie dukaty nam ją złowił jak na wędkę.
Wszyscy oniemieli.
— Kochany rejencie — krzyknął Machcewicz — mnie nie pozostaje tylko sobie w łeb strzelić, więc mniejsza troska, bo o kulę, pistolet lub strzelbę łatwo, ale wy co poczniecie? panna Marta jedna na was trzech nie wystarczy, dodawszy to, że może Dydak na kulig już quasi sponsus, pierwsze ma prawo. Żart na bok, bajki nam prawicie.
Rejent ramionami ruszył.
— Klnę się wam na szlachecki klejnot mój, iż co mówię, o tem bębnią w całem miasteczku.
— No to już naszego trzeba było nieszczęścia, aby coś takiego się wydarzyło, co na świecie nie bywa, byle nam pod nos finfę puścić! — rzekł Walek.
— Pozwólcie mi dodać słowo jedno ad vocem panny Ewy — zawołał Machcewicz. — Ten aniołek, moi panowie, jeśli się nie mylę, nie da się wziąć nikomu ani na dukaty, ani na ojcowską dyspozycję, ani na nic takiego, czego do serca nie przyjmie. Zato ręczę. Chorąży ma może przyrzeczenie tatka, ale od tego do... kobierca, droga długa i ciernista. Panowie! — zawołał — nie darmom klęcząc, w te oczy się wpatrywał, upatrzyłem w nich za co przysięgnę, że panować i rozkazywać mogą, słuchać nie zechcą ino serca! My tu spiskujemy na Sykstusika — dodał poczciwy Litwin — jesteśmy niby na sejmiku, który pospolite ruszenie ma votować, bracia a przyjaciele, posłuchajcie mojego Votum, a potem zrobicie, co się patrzy.
To mówiąc, mały Machcewicz wdrapał się na stołek i z wielką patetycznością, niby mówca w licznem zgromadzeniu, przemówił.
— Mnie wielce miłościwi panowie a bracia! Raczyliście mnie do głosu dopuścić, w sprawie serca i honory nasze obchodzącej, w sprawie wielkiej i ważnej, dajcie łaskawe ucho, abym mógł przelać mentem meam, nie do uszu samych, lecz aż do głębin serc ichmościów panów braci a łaskawych dobrodziejów. Brevis esse volo. Znamy wszyscy sprawy zawiązek.
— Powstało oburzenie w nas wszystkich sine exceptione, gdyż i ja wam uległem, przeto, iż młody chłopak, ubogi, gryzipiórek pono się w serce wkradł, które my posiąść, a przez nie rękę bóstwa pragnęliśmy. Uniósł nas gniew, zły doradca, aż nowe przestępstwo oczy nam otwiera, bijmy się w piersi! Za co tu Sykstusika prześladować, jeśli owo bóstwo ku niemu skłoniło oblicze? Czy nie słuszniejby burzyć się a sprzymierzyć przeciwko temu, który panny nie pytając, serce jej lekceważąc, o afekt się nie starając, nas za bajbardzo nie mając, odziedziczywszy faskę holenderskich śledzi, chciałem mówić dukatów, chce gwałtem i przemocą, nadużywając władzy ojcowskiej i preporderencji dukatowej, pochwycić ją, i uczynić nieszczęśliwą? Ażalisz nie szlachetniejby było, nam rywalom rycerskiego ducha pełnym, przeciwko takiemu rozbójnikowi wojować, niż przeciw odważnemu a słabemu chłopięciu? Ażaliż wina to jego, że patrząc w słońce ślepnął? że urokowi uległ, że ma męstwo kochać bez nadziei?
— Tybyś kaznodzieją zostać powinien — rozśmiał się rejent — boś mnie skonwinkował.
— A może być że i będę — rzucił Machcewicz, wzdychając okrutnie — bo gdy me bóstwo pójdzie do ołtarza, ja kaptur przywdziewam i opatrzywszy, w którym z klasztorów najtłuściej jeść dają, wchodzę do nowicjatu.
— Mnieś nie przekonał — rzekł Walek — ale ze złości na tego chorążego, gotówem choćby Sykstusikowi pomagać.
— No, to i ja — zawołał Szczepek. — Macie słuszność, uczciwiej jest takiej miłości podać rękę, niż ścierpieć aby stary, zawiędły taki łowiec na posag, różyczkę tę wziął, i by mu w rękach brudnych uwiędła.
— Vivat Machcewicz! — zawołał rejent.
— Vivat Ewunia! — podchwycił Litwin — bóstwo moje! anioł złoty. Lecz o słowo jeszcze proszę.
— Pan Machcewicz ma głos.
— Bądźmyż godni wielkiego czynu, do którego się zbieramy, i jako owi Amadysowie a Rodrygi starzy, uczyńmy co mamy czynić gustownie, szykownie i misternie, jak się patrzy.
— A no, więc cóż? — spytał rejent.
— Juramentem się zwiążmy, iż Ewunia kogobykolwiek serce jej wybrało, a wedle wszelkiego podobieństwa już znanemu nam Sykstusikowi, pomagać całemi siły przeciw chorążemu będziemy, lecz jak? w tem sęk? w tem perła? na tem rzecz? pomagajmy tak, by ani on, ani nikt się tego nie domyślał i tajemnica zaprzysiężona Chorążego nie dopuścić, Sykstusa popierać, a wrzekomo, jak niewinne baranki pozostać na boku.
— Nie, ty jesteś na ministra stworzony? — rzekł rejent.
— A dopiero co kapucynem miałem być? — spytał Machcewicz śmiejąc się — oho! oho!
Wszyscy chórem śmiechowi wtórowali, a bądź co bądź, Machcewicza myśl jednozgodnie przyjętą została.
— No, teraz wyznajemy panowie — dodał Walek — że tym listem zrobiliśmy paskudną rzecz.
— Ani słowa, tem ci więcej należy wynagrodzić za popielcową lekkomyślność.
— Zgoda! i sza, i cicho!
Machcewicz zlazł ze stołka.
— Panowie zapijmy sprawę, potem naradzimy się nad środkami wykonania.
Domówił tych wyrazów i chwytano za butelki, gdy w zajezdnych wrotach zabębniło coś, właśnie się słyszeć dało. Stój! czekaj! karczma pełna! Zajechać nie ma gdzie! A potem hałas, wrzawa, zgiełk i pisk żydowski.
Rejent drzwi otworzył i wyjrzał, mrugnął brwiami do towarzyszów.
— O wilku mowa, a wilk za płotem?
— Kto? co?
— Chorąży! chorąży!
Umilkli wszyscy. Słychać tylko było jak ludzie chorążego, zwykłym trybem świeżo spanoszonych szczęściem swojego pana, darli się z żydem o zajazd.
— Tu go zaprosić — szepnął Machcewicz — wypatroszymy go przy kieliszku.
Głowami potakiwano w milczeniu, a rejent wyszedł.
— Dobry wieczór panu chorążemu, cóż to pan tak nieszczęśliwie uwiązł we wrotach.
— A któż wiedział, że karczma pełna! — odparł chorąży.
— Wiesz pan co, nim ludzie brykę w tył wycofają i inną kwaterę wynajdą, chodź pan do nas, jest tu kilku dobrych znajomych, Walek, Szczepek, Machcewicz.
Chorąży, który zawsze był nieco krochmalny i sztywny, a od dukatów tych znać jeszcze się twardszym zrobił, nie bardzo widać życzył sobie wnijść w to towarzystwo młodzieży, ale i z bryczką nazad jechać nie było wesoło, wyszedł więc i dawszy się namówić, wszedł do izby.
Na jego przyjęcie, nagle wszyscy bardzo poważne przybrali twarze, cichość zapanowała w pokoju. Chorąży wsunął się pozdrawiając, zrobiono mu miejsce, postawiono zaraz kieliszek, ale, jak makiem siał, nikt nie przemówił.
Wreszcie rejent, który gospodarza rolę na siebie wziął, ozwie się.
— Pan chorąży pewnie do miasteczka po sprawunki na wielkanocne święta? bo to za pasem.
— Ja w święta nie będę w domu — odpowiedział Brdęski — muszę jechać w podróż.
— A! prawda! — przerwał Machcewicz — słyszeliśmy coś, ale czy też to rzeczywiście spadek w Holandji?
— Tak jest — rzekł poważnie pan Celestyn — tylko się obawiam, ażeby mi wiele kłopotu nie przyczynił.
— Jeszcześmy też panu nie powinszowali — dorzucił Szczepek — a jest czego, jest czego.
— Bardzo dziękuję — mruknął chorąży — wielka w istocie niespodzianka. Czekam listów tylko i do Holandji jadę.
— Kiedy?
— No, nie wiem, jeszcze się to przewlecze — odparł Brdęski — z domu nie tak to łatwo ruszyć, a jeszcze nie wiedząc kiedy się powróci, kraju się opuszczać nie chce.
— Pewnie, pewnie — odbąknął Machcewicz — zwłaszcza jeśli, jeśli serce ku niemu pociąga.
Pan Celestyn spojrzał jakby nieco przestraszony, że już coś zwietrzono i zmilkł.
Rozmowa nie bardzo się kleiła.
Młodzież spoglądała po sobie.
— Pan dawno był w Górze? — rzucił Walek.
— Owszem nie tak bardzo — rzekł Celestyn zmieszany, spuszczając tyczy — nie tak dawno.
— Już po sukcesji? — spytał mecenas.
Celestyn zaczerwienił się i nie odpowiedział nic.
— Naturalnie, z tak dobrym przyjacielem jak podczaszy, trzeba się było podzielić. No, i nie bez tego żeby ona różowych uszek panny Ewy nie doszła, a to zawsze dobre czyni wrażenie i na serduszkach kobiecych.
Brdęski mignął oczyma, lecz pełnemi jakiegoś gniewu, miął usta, a na słowo zebrać mu się było trudno.
— Czy pan ma intencję — zapytał — żarcik sobie trefny stroić?
— Nigdy w świecie — zaklął się Machcewicz — jestem tak małego wzrostu, że nie mogę żartować nigdy ze słuszniejszych, bobym dawno był rozsiekany.
Wszyscy się rozśmieli, chorążemu kwaśno się zrobiło, radby był już pójść, ale w tej chwili nie sposób opuścić towarzystwo.
Rejent się zbliżył do niego z kieliszkiem.
— Ten Machcewicz, litewski szaraczek — rzekł — taką ma gębę, że jak brzytwą, byle dotknął, do krwi gotów zaciąć.
— Ja znowu gębą się nie pochwalę — odparł chorąży — ale w ręku siły trochę mam.
— Dajże mi chorąży pokój — rozśmiał się Machcewicz — nie wątpię nie tylko o tem, ale i o głowie, bo proszę państwa, cośmy się natańcowali koło złotowłosej Ewuni, a żaden nie śmiał tatka w rękę pocałować, gdy pan chorąży...
Chorąży wstał jakby go ruszyło co.
— Waćpan to skąd wiesz? — krzyknął z impetem.
— Caluteńkie miasto wie, sztafety wysłano do Warszawy! — odpowiedział Machcewicz — drugą do Wiednia, a trzecią do Berlina.
— Ale odczep że się ty komarze odemnie — krzyknął Brdęski.
Testis habco, komarem mnie nazwał — pochwycił Machcewicz — stój waćpan, aresztuję. Jest familja szlachecka Komarów, lecz ja do niej nie należę, komar zaś którym mnie oplwałeś, jest zwierzęciem kąśliwem. Obelga!
— No, to ci z niej gotowem zdać rachunek! — ponuro zawołał chorąży.
— Natychmiast! stante pede, tu, wnet — rzekł Machcewicz, ja z komarem do łóżka nie pójdę, a że w szable nie równa gra, chybabym na stołku stanął, na pistolety.
— Panowie! — począł rejent.
— A! nie nie! nie może być inaczej — wrzeszczał Machcewicz — niech przeprosi i to ładnie, a nie — strzelamy się.
— No, to strzelamy się, kat cię bierz — wrząco rzekł chorąży — strzelamy się.
— Jeszcze mnie katu śle! ha! ba! sameś do bicza się zdał... — udając gniewnego mówił Machcewicz.
— A to mnie tu licho wnijść nadało — mruczał Brdęski.
— Zgódźcie się panowie, taż to bzdurstwo — mówił rejent — nie ma o co pistoletów nabijać.
Pan Celestyn stał milczący. Machcewicz krzyczał. Nie! nie.
Jakoś ich zdołano rozdzielić, a tymczasem na prawdę około pojedynku się zabrało. Najwięcej się Machcewicz odgrażał i sierdził. Chorąży był chmurny, wąsa tarł i kręcił, ale zabiegł rejent i drudzy pół serjo, pół żartem prosząc Brdęskiego, aby Litwina nie zabijał, naleli mu kieliszek, gwałtem ręce pochwycili i zbliżyli, zmusili nawet do kwaśnego pocałunku i ten słomiany ogień zagasł jednej chwili. Zalewać go też zaczęto obficie, a młodzież obstąpiła chorążego i poczęła mu znowu przedrwiwając szczęścia winszować, tembardziej, że sobie wszyscy poprzysięgali do niego nie dopuścić. Brdęski choć pił, a wyrywać się nie śmiał, bo potrzebował jako nowy człowiek stosunki pozawiązywać i z ludźmi żyć, markotny był i milczący. Tym szalało w głowie i wymęczyli go na wsze strony dosyć, nim puścili.
Gdy za bramą był, dopieroż chórem śmiechy poleciały za nim, których, jeśli je słyszał, ulęknąć się musiał, a wrzawa nieopisana. „Widzieliście, wołali jedni, jakie dumne panisko! a co za mina, a jakie ministerjalne milczenie! a jak to się na nas patrzyło! daj go katu. I to temu by się Ewunia miała dostać. Niedoczekanie jego, lepiej będziemy wszyscy dopomagali Sykstusowi. Nasz-ci jest, z naszej tu ziemi od pradziadków, a chłopak, wszyscy mówią, uczciwy i pracowity, no, i panna go kocha.“
— A kto to powiedział? — spytał Machcewicz — uroiliście sobie z tego, że ktoś widział, jak mu dysponowała może, żeby zrazy podawać kazał, albo się komuś zdało, iż nań mile spojrzała. A na kogo Ewunia inaczej patrzy?
— Ależ ojciec już go pono wypędził? — rzekł rejent.
— Jakeśmy plotką strachu mu napędzili? co za dowód! Więc rozstawić czaty — dodał litwin — pilność! baczność! Jesteśmy sprzymierzeńcami serduszka panny Ewy, chcemy aby szczęśliwą była i kogo wybierze, temu śpieszym w pomoc, corde et ense, unguibus et rostris. Vivat Ewunia!
I długo rozlegał się ów Vivat, aż gospodarz u którego pito, zadumał się nad tem, kogo tam honorowano, był pewny, że nowego deputata.
Podczaszy powrócił do domu z niefortunnej wyprawy skłopotany bardzo, niepokoił go widocznie Sykstus, a nie wiedzieć, co z nim począć było. Namyślał się dni parę, trzeciego z biletem posłał do chorążego, aby przybył do Góry. Brdęski wkrótce miał już wyjeżdżać do Holandji, chciał go widzieć przed odjazdem podczaszy, jakoż zastało go pismo w domu i pan chorąży pośpieszył.
Proszony był na obiad, znać aby dłużej przy pannie mógł atentować. Gospodarz przyjął go w ganku, uściskał, poprowadził do swego pokoju, i kazawszy tu podać wódkę i przekąski, nim nadszedł ksiądz Gula, ucałowawszy go, rzekł mu na ucho.
— Wiesz asindziej co, Bóg raczy wiedzieć, jak tam długo przyjdzie między tymi Holendrami zabawić, tymczasem, sądzę, że nie zawadzi, przyszłej przyjaźni dozgonnej założyć fundamenta i bliżej się starać poznać z Ewunią. Dobre to jest dziecko. Zbliż się asindziej, parę razy przyjedź, kobiety to lubią, żeby koło nich tańcowano.
Chorąży, jak zawsze milcząco, ale zawsze z wielką wdzięcznością zdawał się tę radę przyjmować, w ramię aż pocałował podczaszego i zamruczał coś jakby o wdzięczności.
Dobrze przed obiadem wyszli do pokojów, gdzie już dziewczę z bursztynowemi włosami przechadzało się niecierpliwie, podczaszy, stary wyga, podprowadziwszy chorążego do niej i poleciwszy, sam tak zręcznie manewrował, ażeby wcale rozmowie nie przeszkadzał.
Panna zwykle wesoła i na ten raz chmurnego nie miała oblicza, twarzyczkę wielce ożywioną, oczki bystro latające, a na ustach jakby wyzywający ironiczny uśmieszek. Mierzyła oczyma chorążego od stóp do głowy, od głowy do stóp, aż się zmieszał.
Ojciec chodził, dysponował, krzątał się, z Reformatem baraszkował, niby nie widział nic. Chorążemu w umizgach szło jak z kamienia, rozmowa jak wołu z sarną sprzągł, targana była na wsze strony.
— Kiedy pan chorąży do Holandji jedzie? — spytała Ewunia.
— Miałem już w tych dniach.
— Cóż pana wstrzymało?
— Przyznam się pani, iż mnie wiele rzeczy powstrzymuje, a nie najmniejszym powodem ociągania się mojego jest i to, że dom tak łaskawy podczaszego na długo opuścić będę musiał.
Ewunia się uśmiechnęła.
— Pan podczaszy, chciał pan powiedzieć, tatko, pewno też za panem tęsknić będzie.
— I, nikt więcej! — westchnął chorąży.
— A no! nie wiem — odpowiedziała Ewunia śmiejąc się — ksiądz kapelan może.
— Pani, nie?
— Ja? — rozśmiała się Ewa — ja po nikim nie tęsknię, bo wiem, że po mnie też nikt nie zatęskni.
— O! panno podczaszanko dobrodziejko! kto panią ujrzał, kto się do niej miał szczęście przybliżyć, byłby z kamienia, gdyby nie pragnął widzieć ją zawsze, ciągle, nieustannie.
— A! co toż to pan mówi — poczęła naiwnie Ewunia — tak jakbyś pan miał dwadzieścia pięć lat, i zakochał się we mnie.
— Można łatwo zakochać się w pani i w trzydziestu kilku! — zawołał chorąży uradowany obrotem szczęśliwym.
— Ale pan ma pewnie więcej niż czterdzieści! — rozśmiała się Ewa.
Brdęski zmieszał się.
— Chociażby — rzekł — ale serce młode.
Ewa na niego popatrzała.
— Nie wierzę temu, żebyś pan mógł taki sobie kłopot wziąć na głowę — odezwała się śmiejąc.
— Jaki kłopot? — spytał chorąży.
— Ja panu powiem — żartobliwie poczęła, chodząc żywo po pokoju Ewunia. — Najprzód jakbyś pan się pokochał, musiałbyś puścić się w konkury, a gdybyś się zakochał we mnie, tobym pana na śmierć zamęczyła wymaganiami, bo ja mam takie postanowienie, że mój konkurent bodaj ze smokami i olbrzymami walczyć musi... póki ja mu uwierzę, potem, nużby się panu chorążemu udało... zemną byś ożeniwszy się nie wytrzymał.
— A to dlaczego?
— Bom kapryśna, i mój przyszły, albo mi musi służyć na dwóch łapkach, lub mu bardzo źle będzie.
— O! pani się ogaduje i żartuje — rzekł Brdęski.
— Gdzie tam! gdzie tam — zawołała Ewunia — połowy jeszcze nie dopowiedziałam co go czeka. A, uchowaj Boże! by zapragnął ożenić się mimo mej woli, korzystając z ojcowskiej dla siebie przyjaźni, to niech się wcześnie gotuje na to, że chwili pokoju mu nie dam, mścić się będę.
— Przecież któżby się ważył starać o tę śliczną rączkę, nie pozyskawszy serca.
— O? moje serce trudne! — szepnęła Ewunia — wiele wymaga, a gdyby śmiałek rachował na to, że je po ślubie sobie pozyszcze, nie do zazdrościby miał życie.
— Pani tak odstrasza — rzekł chorąży.
— Nie, mówię co myślę, jestem szczera do zbytku — odparła podczaszanka — wierz mi pan.
Spojrzała nań wyraziście, biedny konkurent stał skonfundowany.
— To niechże mi pani powiedzieć raczy, czem się jej spodobać można? spytał po chwili.
— To bardzo trudno — wesoło na pozór mówiła Ewunia. — U panów jest przysłowie, śmierć i żona przeznaczona, u nas to maksymą, że kogo się ma kochać, nie wiedzieć dla czego się kocha. Daremne staranie, musi to przyjść samo. Tak mi przynajmniej zawsze mówiono, bo ja, ja o tem jeszcze nic nie wiem — dodała wesoło — i! i wiedzieć nie chcę! Mnie tak dobrze na świecie, a w jarzmo małżeńskie mam jeszcze dużo czasu się wprządz.
Zaśmiała się. Chorąży dosyć odpalony, stał, udając wesołego.
— Jednakże pani wymagać musi pewnych od przyszłego towarzysza dozgonnego kwalifikacyj?
— Tak dalece więcej nic nad to, że powinien być gotów każdej godziny na moje rozkazanie karku nadkręcić, bo inaczej mu nie uwierzę — szybko rzekła Ewunia. — Już taką mam imaginację.
— Czy pani Koloandra czytała? — uśmiechając się spytał Brdęski.
— Nie tylko Argenidę, Koloandra, ale wszystkie znam historje tego rodzaju i bardzom ich ciekawa.
— Nieszczęściem nie naszych to czasów historje! — westchnął chorąży.
— A dlaczego? bośmy my się w niewolę zaprządz dały, ale ja postanowiłam to przeinaczyć.
Chorąży pragnął rozmowę w śmiech obrócić, choć Ewunia była coraz bardziej poważną.
— Wie pani, że wszystko co słyszę, mogłoby mniej odważnego strachem napełnić, wielka wszakże admiracja dodaje męstwa — mówił Brdęski. — A męstwo pędzi w szranki.
— Ah! juściż przynajmniej nie pana! — zaśmiała się Ewunia — pan masz lat najmniej czterdzieści, wszyscy to mówią, ja jeszcze spełna nie mam dwudziestu, śmiano by się z niego... daj pan pokój. Ot, panna Marta Żyrowska co innego, ta w sam raz dla pana.
Odwróciła się szybko, a Brdęski pozostawszy z tą odprawą w środku pokoju, całej siły jaką miał nad sobą użyć musiał, żeby z wesołą twarzą zbliżyć się do podczaszego. A w duchu mówił sobie: — No! no! koziołek z panny, lecz jeśli myśli, że się zlęknę, myli się panienka, po ślubie to wszystko wywietrzeje, a ojciec z siebie żartować nie da. — Podczaszy, który zdala się trzymając, tylko ożywioną widział rozmowę, zatarł ręce i wróżył sobie zawczasu jaknajlepiej.
Zbliżył się do tego, którego w myśli już przyszłym zięciem nazywał, ujął go pod ramię i poprowadził z sobą. Brdęski ruszał się jak mógł, raźno mu wszakże nie było. Siedli do stołu. Tu rozmowa się powszechna ożywiła, posypały anegdotki, Ewunia z dziecinną wesołością udaną czy prawdziwą, śmiała się i chichotała, a ojciec ucieszony dolewał kieliszki jedne po drugich, nie żałując.
Wstali od stołu wszyscy w humorach wyśmienitych, nawet Brdęski trochę rozmowy przedobiedniej zapomniał, wytłumaczył ją sobie żartami i orzeźwił. Po obiedzie podczaszy zawsze kwadrans w krześle drzemać musiał.
Zabierając się do spełnienia tej funkcji mrugnął chorążemu, korzystaj asindziej i przysiądź się, przysiądź, nie ma co odkładać.
Więc gdy ksiądz Gula i inni rezydenci w tymże pokoju siedli do marjasza, podczaszy do drzemki, bo to się zawsze odbywało w ten sposób, chorąży poszedł do panny, w której oczach figle błyskały!... Stali u okna.
— Bardzo mi — odezwał się — utkwiła w myśli przedobiednia rozmowa, strach po mnie chodzi panno podczaszanko dobrodziejko, boć to już taić trudno, widzi pani przed sobą śmiertelnie rozkochanego człowieka!
— W kim? w czem? — spytało nielitościwe dziewczę.
— W kimżeby, jeśli nie w tem kompedjum wszelkich doskonałości, jakim jest pani?
— Po obiedzie, widzę, pan chorąży jeszcze szczerszy niż na czczo! — rozśmiała się Ewa — ale ja się bardzo cieszę! bardzo cieszę. Mam tedy raz przecie adoratora! A wie pan co go czeka? Przysięgam na wszystkie świętości, że pierwszym warunkiem i dowodem sentymentu dla mnie będzie, gdy adorator natychmiast pójdzie do Jeruzalem i z góry Oliwnej gałąź mi przyniesie.
Chorąży się rozśmiał.
— Pan myślisz, że ja żartuję? — rzekła — jeszcze raz panu ręczę i przysięgam, iż to trzeba będzie spełnić, nim przyjmę pana za mego rycerza. Potem, zobaczemy. Pan podobno i tak jedzie do Holandji, łatwo mu będzie na okręt siąść i do Ziemi Świętej popłynąć.
Brdęski się śmiał.
— Ale to tak jakby panna podczaszanka powiedziała, jedź, niech, cię korsarze złapią do niewoli, i...
— Ja będę czekać aż pana wykupią — zaśmiała się Ewunia — na to słowo daję.
Brdęski nie miał najmniejszej ochoty płynąć do Jeruzalem i Ziemi Świętej, a prócz tego wody się okrutnie lękał, tak, że na promie trudno mu się było przeprawiać. Zaczął się śmiać.
— Pani dobrodziejka ośmiela mnie — rzekł — obracając w żart rzecz, o której bym ja chciał na serjo pomówić. Czy mogę mieć też choć słabieńką nadzieję?
— Czego? — spytała Ewunia.
Że pani moją adorację łaskawie przyjąć raczysz?
— Ja nic adorować nie bronię!
— Pani mnie nie chcesz zrozumieć!
— Doskonale, owszem rozumiem chorążego, a pan mnie nie możesz, czy nie chcesz. Ja panu powiadam, jedź pan do Jerozolimy po gałązkę z góry Oliwnej.
— A gdy wrócę! — spytał chorąży.
— Pozwolę naówczas stanąć w szeregu, który tymczasem nim się pana doczekamy, spodziewam się... pomnoży...
— Czy już kto jest na liście? — szepnął Brdęski.
— Nie, dotąd nikogo nie mam, ale też ja niełatwo przyjmuję.
Podczaszy po drzemce się przebudził, rozmowa ustała, Ewunia się wyślizgnęła, i poszli oba z Brdęskim do tak zwanej kancelarji.
Zadumane jakieś oblicze przyszłego zięcia, dało do myślenia podczaszemu, lecz postanowił go nie pytać, zostawiając rzeczy czasowi. Liczył na to, że chorąży, człek wytrwały, serce niewieście znający, z taktem, z taką poczciwą i dobrą gąską jak Ewunia, da sobie radę.
Rozjechali się tedy w dobrej komitywie, a że po winie głowa bolała podczaszego i do wieczerzy nie szedł, kazał sobie tylko kaszki drobnej zrobić i do sypialni przynieść, dokąd też i Ewunię powołano. Chciał ją zdaleka wybadać.
Była mowa o tem i owem, potem ojciec zagadnął:
— Stateczny i miły wcale człek ten chorąży, no i fortuna, niczego po tym spadku, i wojskowo służył, i w głowie dobrze i wcale się pięknie prezentuje, do rzeczy! do rzeczy!
— O! pewnie! pewnie! — odpowiedziała spokojnie Ewunia.
— A asińdźce jakże się też podobał? hę?
— Mnie, dosyć. Bardzo szanowny człek, posiwiały w służbie kraju.
— E! e! posiwiały! ledwie dojrzeć, czy szpakowacieje! e! co znowu!
— Siwy tatuń! to darmo! bardzo godny człek, ale, bardzo siwy.
— Waćpanna tego nie wiesz, że są ludzie co w dwudziestu leciech siwieją — odparł podczaszy.
— Słyszałam, ale cóż to do mnie należy, czy on siwy, czy czarny — zawołała Ewunia.
— Zapewne że, tego — rzekł, łykając kaszkę podczaszy — lecz, któż to może wiedzieć, co komu przeznaczono?
Ewunia pocałowała go w czoło i uścisnęła serdecznie, żywo rzucając w ucho.
— Tatku! tatku! czyżbyś ty mnie staremu dziadowi chciał dać? a fe!
Podczaszy, jakby złapany na uczynku, zmieszał się, boć córkę kochał.
— Ja cię pewnie zmuszać nie myślę do niczego — odezwał się czule — lecz obowiązek to rodzicielski, mieć rozum za dzieci. Młodość, moja panno, eh! eh! i twoja i cudza, to promyk słońca, dziś jest, jutro nie ma, a gdy człek stateczny, wytrawny, poważny, to grunt.
— Gdybyś wszakże tatko znalazł sobie statecznego, wytrawnego, poważnego a młodego, jabym wolała.
Podczaszy począł się śmiać.
— Ba! ba! ba! — rzekł — gdzież to wszystko w jednym się mieści, trzeba wybierać, aby było to co ważniejsze.
— Mamy czas, tatku — odparła Ewunia — nie mówmy o tem.
— Otóż owszem mówić należy — wrzucił podczaszy — nie chcę żebyś jak panna Marta, doczekała w wianku Jezusowych latek, a jam stary? Chcę widzieć szczęście twe i postanowienie nim oczy zamknę.
— Do tego daleko! tatku!
— Daleko czy blizko. Deus scit, a ja ci mówię, rozpatrz się w chorążym.
Ewunia siadła przeciwko ojca, popatrzała nań długo, długo.
— Darmobym patrzała, coraz więcej siwych włosów dojrzę.
Podczaszy rozśmiał się, zamilkł.
Gdy wyszła potem, pokręcił głową, i zabierając się do godzinek wieczorowych, rzekł do siebie.
— Ciężko to będzie przeprowadzić, dałem mu pozwolenie, to prawda, nie będę winien, gdy go dziewczyna nie zechce, a jak się uprze, dalipan serca nie mam gwałt jej zadawać. Trzebaby, bodaj na podstawkę o młodszym i pokaźniejszym pomyśleć, z tego trudno by co było.
Zafrasował się wielce podczaszy, i bodaj czy tego dnia godzinki z uwagą mógł odmówić.



∗             ∗

Sykstus po surowej djecie pani Wawrowej i Żółtkiewicza, był teraz jak pączek w maśle u państwa Bołtuszewskich. Piękna mecenasowa dbała o to, by mu się najmniejsza nie działa krzywda i szczególną zaszczycała protekcją, z której się potroszę w kancelarji podśmiewano, a po miasteczku plotek natworzono do woli. Nie było w tem przecież nic zdrożnego, serdeczna tylko litość dla biednego ubogiego chłopaka, w którym czuła mecenasowa odgadła poczciwe serce. Bołtuszewski nawykły słuchać jejmości, która zresztą nie dopuściłaby niesubordynacji, a prócz tego umiejąc oceniać zdolność i pracowitość Sykstusa, bardzo się do niego przywiązał i czuwał nad nim, jak nad okiem w głowie. Trafiło się na szczęście dla Sykstusa, że kilku obywateli znanych mu i nawykłych do jego skryptur, przeszło, szukając Warki do kancelarji Bołtuszewskiego... zwiększało to jeszcze wziętość młodego aplikanta.

Przyzwyczajony u Żółtkiewicza sam sobie służyć, stancję zamiatać, wodę nosić, w piecu napalić, tu miał wszystko gotowe, a podczas gdy pracował w kancelarji, mecenasowa wkradała się często do jego izdebki i opatrywała bieliznę, rzeczy, sprzęt, aby mu na niczem nie zbywało. Niewidzialna ta ręka, której się ledwie Sykstus mógł domyśleć, z macierzyńską troskliwością czuwała nad jego ubogim zasobem, ale przytem przetrząsając i książki i papiery i szufladki, szukała śladu, poszlaki jakiejś z którejby mogła dojść w kim się Sykstus kochał. Tego była okrutnie ciekawa pani mecenasowa, gdyż miłosne męki i miłosne intryżki były dla niej najupodobańszem w życiu zajęciem. Że się zaś Sykstus kochać musiał, tego była tak pewna, iżby poprzysiądz mogła. Widziała to z jego twarzy, oczów, ruchu, smutku, a choćby i z tego, że na jej czarnych oczu zaczepki, postawał stoicko obojętnym. Poczciwa mecenasowa nie gniewała się o to wcale, szczególna rzecz, chciała tylko wiedzieć koniecznie, w kim on się tak kochał. A! byłaby za odkrycie tej tajemnicy wiele a wiele dała! Pytać, wiedziała dobrze, że się na nic nie przyda, pilne śledztwo wyprowadzone w miasteczku, do niczego nie doprowadziło, przypadek dopiero, istny trafunek, ślad niejaki odkrył. Szperając w izdebce wszędzie, mecenasowa zajrzała do pieca, leżała w nim kupka niespalonych papierów, wyciągnęła je szczypcami i poczęła pilnie się w nich rozpatrywać. Na niektórych stały zwykłe frazesy. „Najświętsza Panno formuj moją rękę, bym mógł opisać Syna Twego mękę,” potem próba pióra dobrego, atramentu czarnego, lub, „Niech będzie pochwalony“ i t. p. Na innych koncepta do aktów pokreślone, początki modlitw, a nawet rysunki nie dowodzące wielkiego talentu. Przetrząsłszy to wszystko, już miała w piec rzucić nazad pani mecenasowa, gdy na świstku powtórzona stokroć jedna litera, uderzyła ją. Chwyciła papierek ów. Pełen był różnie pokreślonych E, niektóre z nich obwiedzione sercem, stały w niem jakby w aureoli. Ale cóż można dociec z takiego E, od którego się poczynają Elżbiety, Eleonory, a nawet według ortografi pani mecenasowej, która nie była mocną w tej trudnej nauce, wiele innych imion, które kapryśni piszą z różnemi dodatkami niepotrzebnemi. O! że od E się jej imię zaczyna, tobym przysięgła! — zawołała uradowana — ale co potem? co potem? mało E na święcie? W tem oczy jej padły na rożek papieru, gdzie drobniusieńko wydrukował wśród zygzaków nieostrożny Sykstus, Ewa!
Mecenasowej dość tego było, ażeby się całej tajemnicy domyśleć. Wiedziała, że był krewnym podczaszego, że go do Góry często posyłano, że nagle stosunki się zerwały, że go usiłowano odprawić, wysłać. Była już pewną, że się pokochał w Ewuni, o której wdziękach szeroko prawiono, a pani Bołtuszewska choć się jej dobrze przypatrzeć nie mogła, sama widziała ją też na odpuście w kościele.
— Teraz to już jestem w domu! — zawołała — ot co jest! popatrzajcie! no! no! wysoko patrzy, wysoko. Ale czemużby znowu nie mogło to być? jeśli jest miłość prawdziwa.
Ta miłość prawdziwa, jak ją zwała mecenasowa, była jej życia utrapieniem, szukała jej zawsze, żeby choć zobaczyć, a napatrzyła się tylko najnieprawdziwszych miłości. Mówiono nawet, że nieboraczka sama jej szukała, ale się jej znaleźć nigdzie nie udało. Pasję miała do miłości prawdziwej pani Bołtuszewska, a że tym razem była pewna, że na taką trafiła, ucieszyła się niezmiernie, i dała sobie słowo najuroczystsze, iż będzie z całych sił nieszczęśliwemu młodzieńcowi, pałającemu tą prawdziwą miłością, dopomagać.
Poszedłszy na zwiady, z tą nicią Arjadny w ręku, mecenasowa z przenikliwością niewieścią, domyśliła się prawie całej historji, niezmiernie uradowana i szczęśliwa, że się jej dojść udało, o czem nikt w świecie nie wiedział.
— Czekajże, chłopcze — zawołała śmiejąc się — choćbyś teraz nie chciał, musisz mi się zwierzyć z wszystkiego.
Pierwszego dnia uśmiechała się tylko, patrząc na Sykstusa, nuciła, trochę go prześladowała bursztynowemi włosami, niebieskiemi oczyma; drugiego, znalazłszy chwilę po temu, gdy męża nie było, powołała go pod jakimś pozorem do bawialnego pokoju.
— Z waćpana, panie Warczyński taki skrytek, mruczek — rzekła — że gdyby nie kobiece oczy, aniby się domyśleć, co w sercu nosisz.
— Ja? w sercu?
— A tak! tak! nie kryj się przedemną, ja ci dobrze życzę, wierz mi — dokoła — i ja wszystko wiem.
Sykstus zapłonił się jak dzieweczka.
— A ja nieszczęśliwy! o czem-że pani wie.
— Wszystko! wszystko — szybko poczęła mecenasowa — i powiem, wyrecytuję waćpanu jak z książki, kochasz się w pannie Ewie podczaszance, dla tego pana już do Góry nie puszczają, coś się domyślają. Ha! widzisz! — dorzuciła, kładąc mu białą, ale powalaną dość rączkę, na ramieniu — wszystko wiem, i będę panu dopomagała.
Sykstus stał jak wryty.
— Pani mecenasowo dobrodziejko, królowo moja! — zawołał — nie pojmuję jak i zkąd pani mogła takie... takie wiadomości dostać, ale zaklinam panią na wszystko, niech pani...
— Nie wypieraj się chłopcze! nie wypieraj! — tupiąc nóżką rzekła mecenasowa — lepiej mnie mieć z sobą, niż przeciwko sobie. Ja was nie zdradzę, masz na to rękę moją.
Rękę Sykstus pocałował czule.
— Ale pani, to, to, plotki.
— Nie plotki! nie bałamuć! nie kłam! nikt nie plecie, nie wie nikt o niczem tylko ja.
— Zkądże pani?
— Ja? zkąd? a od czegoż rozum? a na co waćpan po papierku pisał Ewa! Ewa i serca malował? Aha? a jakaż to Ewa? hę? juściż byś się w nieboszczce pani Adamowej nie kochał, co w figowym fartuszku chodziła, a tu na całą okolicę nie ma Ewy, tylko jedna stara szynkarka w Zabłociu, a druga ta.
Wypaliwszy to żywo, podała mu jeszcze raz rękę mecenasowa.
— Idź idź! żeby jegomość nie zaszedł, gotów myśleć nie wiedzieć co, a już bądź spokojny, ja cię nie wydam, i pomogę.
Powróciwszy do kancelarji, Sykstus więcej był zmartwiony tem, niż uradowany, siadł do roboty, przeklinając pióro, co go zdradziło, a postanowił wcale się do niczego nie przyznawać. Kobiecina teraz chodziła już głowę łamiąc, jakby tu prawdziwej miłości dopomódz? jakby się do dworu wślizgnąć, wmieszać w intryżkę, dołki misterne pod nogami współzawodników kopać, i pięknego Sykstusa ożenić ze śliczną Ewunią, a potem mówić sobie zawsze z dumą jak o wielkiem dokonanem dziele: Jam to ich pożeniła.
Kobiecina ruchliwa nadzwyczaj, wścibska, domyślna, tegoż dnia dowiedziała się przez księdza Reformata, któremu zwierzył się ksiądz Gula, iż podczaszy miał wielką chęć i niezmierne postanowienie wydać Ewunię za chorążego. Ze wszystkich sąsiadów chorąży Brdęski był niezawodnie najwstrętliwszym mecenasowej, najprzód, że niemłody, powtóre, że z nim pośmiać się nawet nie było podobna ani na chwilkę, chodził, mówiła pani Bołtuszewska, jak zamalowany.
Pani mecenasowa, dowiedziawszy się o tem, biła w ręce i latała po pokoju, poruszona do głębi. Co, ten tam stary skwarek, żeby miał być mężem Ewuni, a odsadzić to moje różowe jabłuszko, a! niedoczekanie! świat trzeba wywrócić, a tego kryminału nie dopuścić.
Pochwyciła tedy męża zaraz, żeby wypytać o holenderską sukcesję.
Bołtuszewski trzpiot był, niezgrabny, impetyk, i nie stworzony do prowadzenia interesów, ale miał czasem pomysły i to co nazywają, nosem, doskonałe. O tej historji holenderskiej już coś słyszał i że ciekawa była, trochę się nią po cichu zajmował, w innym wcale celu.
Trafiło się, iż sznurkując doszedł więcej, niż drudzy wiedzieli.
Na wspomnienie o holenderskim spadku, ruszył ramionami i począł się śmiać.
— Albo co? albo? czegoż ty się śmiejesz? — napadła go mecenasowa — gadajże.
— E! tego nikomu nie trzeba mówić, aby biedy nie napytać — rzekł po cichu mąż — ale to pewna, bo mnie na zapytanie, z Warszawy odpisano, iż ono to nie tak pewne jest, jak szlachcic maluje. Ale sprytne licho, robi sobie z tego postument złoty, aby wyżej stanął.
— Nie może być! mów, mów co wiesz! — poczęła ściskając męża z wielkiej radości pani Bołtuszewska, co między nawiasami mówiąc, tak go, nie będąc zwyczajnem, przeraziło, iż się aż cofnął. Obawiał się snać czego innego, bo w kancelarji powiadano cicho, iż klapsy czasem brał od jejmości, i to zwykle trzewikiem. — Mów, moje serce, mów.
— A jak się rozbębni?
— Któż ma bębnić? ja? ty wiesz przecie, że niema kobiety do sekretu jak ja.
Mecenas głową kiwał dwuznacznie.
— Mów, bo się spalę z ciekawości! — powtarzała jejmość.
— Co tu mówić, chorąży w istocie odziedziczył coś — rzekł mecenas — nie można wiedzieć ile, tylko to pewna, że jeśli zamiast piędziesięciu, pięć dostanie, Panu Bogu podziękuje. Jest tam pod procesem trochę grosza i to niepewnego.
— A ty wiesz, wiesz, że podczaszy ułakomiony na ów spadek, już córkę nieboraczkę, tak jak przyrzekł chorążemu. I co to takie małżeństwo będzie warte? to obraza Boża! grzyb taki! A panna go nie chce. Sumienie każe podczaszego ostrzedz, jak mi Bóg miły. I, słuchaj ty, tym sposobem wszedłbyś mu w łaski, a wysadziłbyś Żółtkiewicza, i, dalejby ci poszło jak z płatka.
Bołtuszewski się zamyślał.
— Wiesz, duszko, myśl niezła, tylko by ją trzeba ostrożnie wykonać.
— Otóż to bieda — westchnęła mecenasowa — ja zawsze ci dobre myśli daję, a ty jak weźmiesz w swoje ręce, zrobisz z nich licho wie co.
— Myśl dobra! myśl dobra! Ja nie mam żadnego obowiązku chować to w sekrecie — odezwał się chodząc po pokoju Bołtuszewski — pojadę do podczaszego.
— Jedz, zrobisz uczciwie i Pan Bóg ci to nagrodzi. Stary grzyb i do tego jeszcze kłamca! Chce mu się osiemnastoletniej panienki. Jedź zaraz, weź podczaszego na cztery oczy. A! mój Boże — przerwała mecenasowa, żebym ja była mężczyzną, jak Boga kocham, wiedziałabym jak to obrobić. Ale już, kiedy ja nie mogę, jedź waćpan.
Stanęło tedy na tem, iż nic nikomu nie mówiąc dokąd, jutro mecenas do Góry się uda i pana podczaszego przestrzeże.
Mecenasowa promieniała z radości.


∗             ∗

Gdy się komu nie wiedzie to we wszystkiem. Bołtuszewski, który pracował, rzucał się, zabiegał, potniał, żeby przełamać dolę, był jak ten myśliwy, co wpadł w trzęsawicę, i im się z niej rozpaczliwiej dobywa, tem głębiej grzęźnie. Jechał do Góry promieniejący i pełen nadziei, wystrojony a najpewniejszy, że go podczaszy przyjmie i wyściska i... marzeniom nie było końca! śniła mu się generalna plenipotencja z rocznym jurgieltem znacznym. Tymczasem chmurnym a dżdżystym dniem, gdy dojechał do dworu w Górze, ledwie po długiem parlamentowaniu do podczaszego się potrafił doprosić. Stary siedział w swoim pokoju, vulgo zwanym kancelarją i pił rumianek, co było znakiem zawsze złego humoru i niedobrego zdrowia. Przyjął Bołtuszewskiego, którego tylko znał zdaleka i z nazwiska, bardzo kwaskowato. Mecenas po wstępie i preludjach nie odbitych, przystąpił do rzeczy.
— Sprowadza mnie tu — rzekł — sprawa nader delikatna i spodziewam się, że pan podczaszy za złe mi nie weźmie, gdy, spowodowany wielką estymą dla dostojnego domu jego, wtrącę się może w nieswoje rzeczy. Choćbym miał podpaść za me postępowanie naganie, obowiązek sumienia spełniony tłumaczyć mnie będzie.
Wstęp ten przyjął podczaszy mruczeniem, które niedźwiedzia, gdy się ma pogniewać, przypominało.
— Jest rzecz taka — mówił Bołtuszewski dalej — iż wypadek dał mi poznać rzeczywisty stan interesu holenderskiego p. chorążego, a że wieści chodziły, iż oparty na sperandach miał już zastukać do tego domu, prosząc o rękę jejmości panny podczaszanki, poczuwałem się w obowiązku przybiedz z przestrogą.
Gdy sądził, że wywrze największe wrażenie, zdziwiony został nieprzyjemnie Bołtuszewski, widząc jak podczaszy zżymnął się, szklankę z rumiankiem wywrócił i ręką machając, zawołał:
— Bardzom asindziejowi wdzięczen, ale po co to się było fatygować i opiekować naszemi sprawami. Ja o sytuacji pana chorążego wiem, a ręki mej córki wcale mu nie przyrzekałem. Rozumu mi przecie Pan Bóg tyle dał, że się na plewę lada komu złapać tak nie dam.
Mecenas i zląkł się i zmieszał.
— Przecież — zawołał — tego nikomu za złe wziąć nie można, gdy z dobrego serca chce przestrzedz.
— Za złe ja tego asindziejowi nie mam — rzekł podczaszy, sapiąc i drapiąc — ale o tem, o czemeś mnie chciał asindziej tak pilno przestrzedz, dobrze wiem. Chorąży niewiele pewnie dostanie. Któż znowu bajkę splótł, żebym ja ułakomiwszy się zaraz na grosz, staremu córkę swatał? Przecież podczaszanka znajdzie sobie łatwo męża, i z groszem i z imieniem.
— O! to pewno! — westchnął Bołtuszewski.
— Osobliwsza rzecz, jak to ludzie ludźmi opiekować się niepotrzebnie gotowi zawsze, byle się wkręcić, byle...
Mecenas imał za czapkę, bo już tu widocznie robić co nie było, a podczaszy stał i fukał i burzył się.
— Panie podczaszy dobrodzieju — rzekł nieco urażony — zawsze nieproszonym natrętom bywa to, co mnie, choćby szli z najlepszem sercem, powinienem się tego był spodziewać. Do nóg upadam.
— Kłaniam się! kłaniam! — odparł podczaszy — bywaj asindziej zdrów.
Gniewny i rozdrażniony, a w dodatku głodny, mecenas wybiegł, koni przy ganku nie znalazł i piechotą jeszcze, psom się oganiając, musiał iść wozu szukać. Klął też co wlazło.
Że mu się tak nie powiodło, nikt nie był winien oprócz losu, który chciał, by właśnie przed paru godzinami przestroga z innego źródła przyszła, i w gniew wprawiła podczaszego.
Bołtuszewski nie wiedząc o tem na pierwszy ogień trafił. Od dworu puścił się po konie ku stajniom pod płotem ogrodowym. Jakoś właśnie po deszczu słońce wyjrzało i pogoda wiosenna rozweseliła niebo, przez płot widać było szpaler wzdłuż niego się ciągnący, a w szpalerze Bołtuszewski zobaczył piękną pannę, która biegnąc z drugiej strony, ciekawie mu się przyglądała.
Choć zły, mecenas obejrzał się też i poznał pannę Julję Rębaczyńską z fraucymeru Ewuni, dobrze sobie i żonie swej znajomą. Była to taż sama, która Sieboniowi wyniosła heroinę do oprawy. Często jeżdżąc do miasteczka po sprawunki, do kościoła, panna Julja odwiedzała mecenasową, która choć ubogą szlachcianką nie gardziła, bo się przez nią nowinkami ze wsi karmiła. Julja poznała była Bołtuszewskiego, nie będąc pewną czy się nie myliła. Zaciekawiło ją, po co on mógł przybywać, co robił i dlaczego jakby po ogień przybiegłszy, z powrotem rusza. Z za płotu dobrze mu się przypatrzywszy, Julja nie wahała się zawołać:
— Panie mecenasie, co pan tu robisz u nas?
— Dzień dobry pannie, dalipan, że nie wiem, i co tu robię i po jakiego kata ja tu przybyłem — zawołał mecenas — chyba, żeby nieforemną dostać odprawę od podczaszego.
— Cóż to? już pan jedziesz?
— Jadę! jadę, bylem konie odszukał — machając rękami i skacząc po ścieżce jeszcze nie oschłej od wiosennego deszczu, wołał Bołtuszewski.
— Czekajże pan! — krzyknęła panna Julja — ja z panem pomówić muszę. Czekaj chwileczkę.
— Cóż? przez płot?
— Idźno pan zwolna, a dziesięć kroków, jest furtka, wpuszczę pana do ogrodu, a ot, altana, przysiądziesz i pogadamy.
— A! żeby mnie podczaszy złapał, i...
— A! — rozśmiała się panna Julja — co znowu? waćpan żonaty, a ja pańskiej żony przyjaciółka i trochę powinowata. Chodź bo pan.
Zawahał się mecenas, bacząc na to, że mu się już we wszystkiem tak nieszczęśliwie wiodło, iż i tu licha jakiego mógł napytać, ale impetycznej pannie Julji i jej czarnym oczkom oprzeć się było trudno. Uległ i wpadł z nią do altany.
Ma się samo z siebie rozumieć, że go najprzód panna Julja, korzystając ze złego humoru, wyspowiadała jak należy, i dobyła z niego i to co chciał, i to czego jej wcale nie życzył powiedzieć. Julja była wielką swej pani wielbicielką i pierwszym jej sprzymierzeńcem, pomyślała tedy zaraz, jakby to z Bołtuszewskiego skorzystać.
— A! a! słyszałam — rzekła, myśl bardzo szczęśliwą chwyciwszy, z uśmieszkiem figlarnym i udając trochę zawstydzoną — że państwo wzięli do siebie pana Sykstusa Warkę po odprawieniu go od Żółtkiewicza.
— A tak! — zawołał mecenas — jest przy mnie.
— To bardzo miły i zacny chłopiec — dodała, kręcąc węzły na chusteczce panna Julja.
Bołtuszewski spojrzał na nią, a że mu żona o Sykstusa miłości dla panny Ewy nie wyznała nic, domyślił się, jak chciała panna Rębaczyńska, że między nią a Warką był niewinny romansik.
— Cóż to jest, że panna Julja tak nim interesuje?
— Ja, e! tak, nic! — figlarnie mówiła dziewczyna oczy opuszczając — ale to mój kuzyn.
— A! kuzyn! kuzyn! — powtórzył mecenas — blizki?
— Daleki — przebąknęła panna Julja — bardzo się o niego kłopoczę. Dawniej bywało czasem go tu Żółtkiewicz przysyłał, teraz wcale nie widać. Właśnie mi był przyrzekł kazać książę oprawić, a nie mam jej przez kogo posłać?
Mecenas popatrzał.
— To proszę mi ją dać — ja idę do stajni, bobym rad jednej godziny ten dwór opuścić, nim konie zaprzęgą, będę czekał.
Julja się zerwała.
— Przepraszam pana — rzekła — książka poszarpana muszę ją związać i w tej chwili służyć będę. A, nim odejdę — dodała słodko się wdzięcząc do niego, mój panie mecenasie, niech państwo na niego będą łaskawi.
— O! już o to nie ma się co troszczyć? — zawołał Bołtuszewski — moja żona go wzięła w opiekę, zakochała się w nim wprost, opływa jak pączek w maśle, a i ja go bardzo lubię, bo w głowie dobrze.
— I w sercu jeszcze lepiej — dokończyła Julja znacząco — potrafi się odwdzięczyć, ręczę.
Mecenas ręką machnął i do koni poszedł. Julja pobiegła do Ewuni, aby przez tę zręczność karteczkę posłać biednemu Sykstusowi.
Tymczasem podczaszy, który tak niegrzecznie zbył mecenasa, chodził mrucząc po pokoju i sam się teraz gniewał na siebie. Czuł to dobrze, iż się nie godziło tak postąpić z człowiekiem, który mu wcale nie zawinił, a na złą trafił tylko godzinę. Spojrzał oknem, ani koni, ani mecenasa. Zadzwonił na chłopca, markotno mu było, przytem opamiętał się, że u Bołtuszewskiego był Sykstus i że można było przez niego jeszcze tentować o pozbycie się tego niepokoju.
— Bież, leć, nogi za pas — zawołał do chłopca — tego pana, co tu był sprowadź mi nazad, grzecznie! rozumiesz! powiedz, że ja bardzo proszę, bardzo a uniżenie proszę.
Chłopiec kopnął się tak, że na ganku kozła wywrócił, o progu zapomniawszy, przyleciał zdyszany do stajni do mecenasa, ponieważ uniżenie prosić kazano, w rękę pocałował i począł przerywanym głosem zapraszać do podczaszego.
Bołtuszewskiemu się to w głowie jakoś pomieścić nie mogło, zły był, chciał grubo odpowiedzieć, lecz zmiarkował, że sobie gorzej interes popsuje, i że tym żółtobrzuchom, jak nazywał szlachtę zamożną, uledz należy. Choć mrucząc, lecz zawrócił do dworu, ale konie kazał zaprzęgać i przed ganek zajeżdżać. Nim się dostał do kancelarji, już podczaszy z niecierpliwości na próg przeciw niemu wyszedł.
— O! przebaczcież mi też moją prędkość — rzekł, rękę podając — byłem chory i markotny, licho wie, co mi się stało. Nie gniewajcie się.
Mecenas niewyraźnie coś odbąknął.
— No, siadaj! siadaj, obiad zaraz, od obiadu nie puszczę. Bóg widzi, dziękuję ci, miałeś intencję dobrą, czuję to, trafiłeś tylko na zwarzonego człeka.
Bołtuszewski skromnie się już zachowywał.
— Co się tyczy chorążego — dodał podczaszy — wiem, mam się na ostrożności. Jako żywo nic mu nie obiecywałem. Jeśli to mówi, kłamie.
— Nie wiem czy mówi, czy nie, ale ludzie plotą.
Podczaszy westchnął.
— Istna bieda! — rzekł — mieć córkę młodą a posażną i jedynaczkę, rad bym ją prędzej za mąż dać! Przynajmniejbym zasnął już spokojnie.
— O! o to się nie ma co pono troszczyć — rozśmiał się mecenas.
— Licha tam, mospanie! — westchnął ojciec — za mąż dać łatwo, ale tak aby córka, i ojciec, i pan młody, i świat był kontent, wielka sztuka.
Zagadano o czem innem, podczaszy wyraźnie lawirował, obchodził coś, nim przystąpił do rzeczy.
— Zebrało mi się — rzekł — dosyć i innych kłopotów na głowę, proces ten o Szumlańszczyznę asindziej znasz, a oto i krewniaka nam ubogiego, któregobym pokierować chciał i ten mi się kozłem stawi.
— Kto taki? — spytał mecenas.
— A któż jeśli nie Warka? — mówił podczaszy — wszak ci to on u pana pono teraz aplikuje. Słyszałeś pewnie, że i Żółtkiewicz i ja, chcieliśmy mu pomódz, żeby to na ludzi wyszło, do Lublina go posłać pragnął, nie! uparł się tu w miasteczku gnić.
Bołtuszewski się uraził nieco.
— Nie wiem prawdziwie dla czego tu został, kiedy mu się tak szczęśliwie trafiło przenieść na większe teatrum, ale, panie podczaszy dobrodzieju, ludzie i u nas nie gniją. Chłopak zdolny, piękny, roztropny, stateczny, bardzo dobrego rodu, spokrewniony z pierwszemi domami przetoruje i tu sobie drogę, i dalipan pójść może daleko.
— Daleko? jak daleko? — uśmiechnął się stary — najlepiej wy to wiecie i Żółtkiewicz, cóżeście wy tu przy pracy i trudzie zrobili? hę? Żółtkiewicz goły, żyje jak kapucyn, a waść?
— Ja, panie podczaszy — przerwał Bołtuszewski, fortunym się nie dorobił to prawda, ale to pewną, że muszę być, malikowaty.
Podczaszy zaczął się śmiać.
— Zresztą, Sykstusa Warki ani równać do mnie, jam się wybił o swej sile, on ma rodzinę i protekcję, no, i szczęście.
— A skądże o tem wiesz? — spytał podczaszy.
— Jakto? patrzę się na to — odezwał się mecenas — jego wszyscy kochają, mali, wielcy, starzy, młodzi, kobiety, mężczyźni, to największe szczęście pono, a mnie to zawsze spotykało — dokończył — co u waćpana dziś rano.
Podczaszy aż go uścisnął.
— I odpuść nam nasze winy — rzekł zcicha — trafiłeś bo na rumianek, a to wszyscy wiedzą, że gdy go piję, burczę. — Po chwilce dodał: — asindziej byś mi powinien dopomódz Sykstusa ztąd wyprawić, taki czy do Lublina, czy do Piotrkowa, czy do Warszawy.
— A koniecznie wyprawić? — spytał zdziwiony nieco mecenas.
— Chłopcu świat potrzebny — dodał podczaszy, miarkując się aby nie wydać — i co prędzej to lepiej, później powrócić może w te strony, osiąść, a no, młodym grzybem zostać zawczasu nic potem.
Na tem się skończyło. Wszedł ksiądz Gula, podano obiad, Bołtuszewski przy stole po raz pierwszy zobaczył podczaszankę w całej krasie i majestacie. Smutną tylko była czegoś tego dnia i zamyśloną. U stołu mówiono o Szumlańszczyźnie, o sąsiedztwie, o urodzajach, o wiośnie, a po stole wkrótce mecenas pożegnał się i do wózka pośpieszył. W drodze dopędza go panna Julja i oddała związaną Heroinę, skazaną na podróżowanie w kieszeniach do miasteczka i z miasteczka.


∗             ∗

Im trudniej było pozbyć się Sykstusa, tem podczaszy mocniejszego nabierał przekonania, że między Ewunią a nim musiał choćby dziecinny i niewinny istnieć, jakiś stosunek. Potwierdzało te jego podejrzenia to, że od czasu jak się w Górze nie pokazywał, Ewa posmutniała, pobladła, bywała często zamyślona i nawet na zdrowiu szwankować zaczęła. Podczaszy kochał córkę nadewszystko, jakkolwiek się czasem srożył i odgrażał i mówił sobie, że postąpi dla jej szczęścia chociażby przeciw jej woli, gdy popatrzył na więdnący swój kwiatek jedyny, gotów był na wszelkie ofiary, tylko nie na Sykstusa.
Z tą myślą ubożuchnego chłopca, pogodzić się nie mógł. Jako stary, miał swe prozaiczne pojęcia, wręcz przeciwne wyobrażeniom córki, zdawało mu się, że chłopak młody, przystojny, rozsądny, uczciwy, brunet czy jasnowłosy, z garbatym czy zadartym nosem, jeden drugiemu był równy.
Brał więc ową tęsknotę za ochotę wyjścia za mąż, za rodzaj młodzieńczej słabości, którą musiało wyleczyć małżeństwo.
Był nawet pewien, iż Ewunia zapomni, jeśliby co w sercu miała, gdy się jej przyzwoity chłopak trafi. O chorążym już przestał myśleć, oburzyło go to, że nań złote sieci zastawiał, dumał teraz kogo wziąć na jego miejsce. Jak na złość, młodzież która dawniej najeżdżała Górę, tak że się drzwi nie zamykały, teraz jakoś bardzo rzadko przybywała w odwiedziny. Chłodne przyjęcie Ewuni było tego oczywistą przyczyną. Nie mogło mu się wszakże pomieścić w głowie, mimo poszlak, oznak i prawdopodobieństwa, aby Ewunia istotnie miała palestrancika tego, któremu on po talarku dawał za przepisywanie, pokochać. W końcu niespokojny, niepewien co począć, jednego postanowił dnia rozmówić się z ochmistrzynią panią Kropiwnicką, osobą stateczną, która nad fraucymerem dozór miała, i przy Ewuni znajdowała się od dzieciństwa.
Kropiwnicka, osoba lat już pięćdziesięciu kilku, wdowa po urzędniku, choć zajmowała tu stanowisko skromne, szanowaną była przez podczaszego, kochaną przez Ewunię i lubioną przez wszystkich. Tajemnicą, która jej serce jednała, było to, co zwykle ludzi kochać każe, sama ona miała serce szlachetne. A że w życiu doświadczyła wiele, przecierpiała i odbolała, nic ją już ani dziwiło, ni niecierpliwiło. Na pozór chłodna, spokojna, zimna, surowa nawet, zyskiwała dopiero przy blizkiem poznaniu. Ewunia ją kochała jakby matkę, ona ją więcej niż własne dziecię.
Nie mieszała się zresztą do niczego, co do niej nie należało i zostawiała tyle swobody Ewuni, ile tylko było można, a gdy przyszło jej coś odmówić, przestrzedz, odradzić, czyniła to tak serdecznie, iż otrzymywała co chciała. Jedyną słabością i ułomnością pani Kropiwnickiej było, że lubiła koty, i że te stworzenia kochać nie umiejące, kochała prawie z ludźmi na równi.

Koniec tomu trzeciego.




J. I. KRASZEWSKI.



EWUNIA.
Opowiadanie z końca XVIII wieku.




──────────
TOM IV.
──────────




WARSZAWA
NAKŁADEM „ZIARNA”
1913



Druk E. Szyllera, Tamka Nr. 46.




Podczaszy pragnął bardzo rozmówić się poufale z ochmistrzynią, a nie chciał ażeby to oczy zwróciło, długo więc manewrował, nim raz spacerującą z dwoma kotami po ogrodzie, niby przypadkiem napotkał.
— Cóż mi to asindźka tak samotnie w towarzystwie tylko Burka i Marmurka zażywasz świeżej aury? — rzekł po przywitaniu podczaszy.
— Panny przy robocie.
— A Ewunia?
— Książkę czyta.
— E! — bąknął stary — już bo ona bodaj nadto się wczytuje, a kto wie w jakie tam romanse, czy banialuki. Boję się, żeby jej to głowy nie psuło.
— Nie spodziewam się — odpowiedziała ochmistrzyni — ale gdyby, uchowaj Boże, trafić się to miało, to jej sercem naprawię. Serce to złote.
— O! toć ja wiem i dlatego — rzekł ciszej podczaszy — obawiam się, aby, jak to pospolicie bywa, lada kto go nie opanował.
Ochmistrzowa spojrzała nań pytająco.
— My się, kochana pani, nie od dziś znamy — mówił wzdychając podczaszy — mam do asindźki ufność wielką, radbym z nią otwarcie o Ewuni się rozmówić.
Ochmistrzyni niezwyczajnością tej apostrofy zdumiona nieco, stanęła milcząca.
— Doszły mnie słuchy, nie chcę ja temu wierzyć — rzekł ojciec — że Ewunia się w tym głupim, co tu u nas często bywał, w tym Sykstusie, jakoby pokochać miała, powiedz mi asindźka, czy to może być.
Kropiwnicka pobladła.
— To nie może być! — zawołała — do są kalumnie, to plotki. Ja nic podobnego nie dostrzegłam. Ewunia ma główkę dosyć nabitą prawda różnemi awanturami, o których nie sposób by nie słyszała, bo to po święcie chodzi, ale, żeby... żeby miała potajemnie.
— Asindźka powiadasz, że nie?
— Przynajmniej nie zdaje mi się, żeby to być mogło — rzekła ochmistrzyni.
— A nie uważałaś że asindźka, iż od czasu jak przestał bywać, posmutniała?
Kropiwnicka jakby myśli zebrać usiłując, zamilkła trzęsąc głową.
— No, co asindźka mówisz?
— Doprawdy, sama nie wiem, co mam mówić! Zabiłeś mi pan klina w głowę, aż mnie niepokój ogarnął. Prawda to, że Ewunia od niejakiego czasu wzdycha, popłakuje po kątach, zrobiła się pobożną bardzo, czasem niecierpliwą, że jest w niej zmiana, ale ja to wzięłam za zwyczajną tęsknotę młodą... bo to rośnie, wiotkie, słabe.
— Ale zdrowa była jak łania! — zawołał podczaszy. — Hm! Nieuważała asindźka, gdy tu bywał, jak oni byli z sobą.
— Bardzo dobrze i poufale, niemal jak brat z siostrą, boć przecie krewny, pan go sam jak krewnego przyjmował. Ewunia go lubiła, o! lubiła.
— Widzisz asindźka, lubiła go! — westchnął podczaszy. — Licho mi nadało tak często go tu sprowadzać! ale któż znowu, aby pomyśleć mógł, że oczy na nią podniesie.
— I nie ma też dowodu, żeby tak było! — rzekła Kropiwnicka.
— Są dowody! — mruknął ojciec — o! są, są! Chłopcu się snąć w głowie przewraca.
— Uważajże asindźka wszystko, pilnem okiem, wypytaj po macierzyńsku i powiedz mi.
— A jeśli w istocie coś jest, choćby dziecinne przywiązanie?
Podczaszy zaczerwieniony cały, uderzył laską w ziemię.
— Nie powinno być! nie może być! Ja na to nie pozwolę nigdy a nigdy. Gołysz, palestrancik.
Umilkła pani Kropiwnicka, podczaszy się skłonił, odeszła.
Nazajutrz po namyśle wieczornym, podczaszy córki kazał prosić do siebie do kancelarji.
Ewunia nie jak zwykle biegiem i podskokiem, weszła zwolna i pokaszlując.
— Co ojciec każe?
— E! coś mi asanna zbladłaś i kaszelek! co? czy się nudzisz? czyś chora?
— Ani jedno, ani drugie.
— No, to jeśli ty nie nudzisz się, ja, przyznaję się, za ciebie i za siebie znudzony jestem. Bywało, miewaliśmy gości, od niejakiego czasu i pies nie zajrzy. Trzeba trochę się odświeżyć, mościa panno. Myślę sprosić sąsiadów i niechbyście zatańcowali.
Spojrzał na córkę, która stała obojętna, ruszyła ramionami tylko.
— Jak się ojcu podoba.
— A tobie?
— Mnie wszystko jedno.
— Hm! Jak to może być, żeby młodej panience było to obojętnem.
Ewunia uśmiechnęła się.
— Ot, tak jakoś. Czasem człowiek wesół, czasem smutny, któż to wie dla czego?
Popatrzył ojciec na nią.
— Toś ty smutna?
— Nie, alem nie wesoła.
— Hm! hm! — zakaszlał stary i zabębnił palcami po stole — może tam co do serduszka się niepotrzebnie zakradło.
— Nie patrzałam! — odpowiedziała Ewunia.
— No, to zajrzyj i powiesz mi potem.
— Nie powiem — szepnęła Ewa, — tatko byś mnie zburczał może, a mnie by to nie wykurowało.
— E! e! — zaśmiał się podczaszy — nie wykurowało! Jakbyś za mąż poszła, tobyś zapomniała.
— Zapewne, bo juściż mnie ojciec nie wyda, tylko za tego, kogo w sercu mieć będę — śmiało rzekła dziewczyna.
— A jakbyśmy się nie zgodzili?
— To poczekamy, aż się pogodzimy.
Spojrzał podczaszy, Ewunia stała niezmieszana bynajmniej, pewna siebie, na pozór chłodna, ale znać było, że z nią nie łatwa ojcu będzie sprawa.
— A gdyby, biedne, stare ojczysko, dla spokoju, dla miłości swej kazał.
— Ojciec nie każe! bo by mnie nie kochał, a ojciec mnie kocha.
— Ależ, ty, trzpiocie jakiś — począł podczaszy — czy ty możesz znać i wiedzieć co dla twej przyszłości dobre? Jak ci się podoba wiercipięta, gołowąs, ni z pierza, ni z mięsa, a serduszko zajmie, czy myślisz, że ja, widząc lepiej od ciebie przyszłość, pozwolę ci za niego iść?
Ewunia uśmiechnęła się smutno.
— Czyż tatko masz takie o mojem sercu wyobrażenie, że doń, jak do gospody lada pierwszy lepszy zajedzie? Serce kobiece ma też swój rozum, ma swój instynkt, i...
Stary załamał ręce.
— Dziewczyno! kto ci to takich rzeczy w głowę nabił. Skaranie Boże! przegada mnie starego sto razy.
— Bośmy o tem mówić nie powinni — rzekła Ewa — po co? dość na to czasu.
— O! przepraszam! ty go masz do zbytku, ja za mało. Mnie pilno, jam stary.
— O! o! — rozśmiała się Ewunia — tatko wcale nie stary i pilnego nie ma nic.
Zbyty tak ojciec umilkł.
— Otóż, co chciałem mówić — począł kwaśno — na przyszłą niedzielę spraszam sąsiedztwo, musimy się zabawić. Zajmijcie się tam wcześnie z Kropiwnicką, żeby nic nie zabrakło, bardzo proszę. Lepiej niech co znijdzie ze stołów, ażeby mi kto głodny nie odjechał. Wino ja sam rozrządzę i wynieść każę.
Ewunia nie sprzeciwiła się, ojciec przecież postrzegł łatwo, że się wcale nie ucieszyła, nie ożywiła, że tylko uległa jego woli.


∗             ∗

Wielkanoc w tym roku była wcześna, tak, że zapowiedziana zabawa wiejska, w pierwsze piękne dni wiosenne, przypadła już po przewodach. Liście się dopiero na drzewach rozwijały, lecz przy pięknej pogodzie rosło wszystko, zieleniało, kwitło, jakby śpiesząc się i wyprzedzając. Podczaszy myślał dla rozmaitości, dla ubawienia córki coś urządzić w nowym guście.

Właśnie naówczas słynęły warszawskie w teatrze i pałacu Radziwiłłowskim maskarady, mówiono o nich wiele. Staremu przyszło na myśl w tajemnie rozesłanych listach prosić sąsiadów, aby kto łaskaw stawił się przebrany i jeśli można, to w masce. A ponieważ w domu byłoby może i ciasno i duszno, stary wybrał za ogrodem szopę wielką, w której zwykle siano składano, drogę do niej kazał wysadzić pościnanemi brzozami i jodełkami, wysypać piaskiem i tatarakiem, ściany przykryć w zielone wieńce i jodły, poobwieszać lampami i cieszył się niezmiernie, iż na wsi jeszcze nic nigdy podobnego nie widziano, nad to, co on wymyślił. Że wszyscy, do których poszły zaproszenia, radzi temu byli, to pewna, panny, panie, kawalerowie, podobywali odwieczne kufry, posprowadzali krawców, pozasiadały jejmoście na całą noc szyjąc, układając, mędrkując, jak najpiękniej i najosobliwiej wystąpić. Podczaszego wynoszono pod niebiosa za ten pomysł szczęśliwy.
Machcewicz jak tylko list odebrał, serce go ruszyło zaraz, poleciał do Walka, u którego właśnie Szczepek gościł.
— Wiecie co — zawołał na wstępie — szlacheckie słowo święte być powinno, przyrzekliśmy sobie, że Sykstusowi pomagać będziemy. Pomagajmyż! Okoliczność się nadarza wyborna. Wiecie co, namówimy go, żeby przebrany jechał z nami, przynajmniej niech ją zobaczy i z nią pogada.
— A no, dobrze! dobrze! — zawołali Walek i Szczepek. — Staremu podczaszemu figla skrojemy dobrego. Ale któż Sykstusa na to namówi.
Uderzył się w piersi Machcewicz?
— Kto? ja!
Pogadali, pośmieli się, Litwinowi było pilno, siadł na bryczkę i do miasteczka popędził.
W kancelarji u Bołtuszewskiego naradzać się z Warką nie było sposobu. Poszedł tylko i zamówił go sobie do przewertowania dokumentów na wieczór. Sykstus się stawił na godzinę naznaczoną. Zaczęto od przekąski, bo bez traktamentu u nas nic się nigdy nie działo, i na sucho źle szły sprawy. Popili zieleniaczkiem.
— Słyszałeś pan, panie Warka — rzekł Machcewicz — o zabawie w Górze? Coś osobliwszego będzie! Wystaw sobie, maskarada, wszyscy w maskach i poprzebierani, jak kto chce.
— A! to będzie bardzo zabawne! — rzekł Sykstus, któremu serce uderzyło — bardzo zabawne. A pan tam będzie.
— Jakże nie? całe sąsiedztwo. Panna Marta ma być przebrana za żydówkę, Dydak za szczupaka, nie wiem kto mu dał tę myśl szczęśliwą, ja, myślę się wystroić za turka, a waćpan?
— Jakto, ja? — rzekł Warka — ja tam nie będę.
— Ale ba! dlaczego?
— Bom nieproszony.
— To co? nieproszony! wszyscy kto tylko znajomy to proszony, to ogólne maskarad prawo. Ty musisz być, ja cię biorę.
— Nie mogę — odezwał się Warka smutno — pierwsza przyczyna żem nieproszony, druga, że żadnego stroju nie mam, trzecia, że, że, nawet być tam nie chciałbym. — Spuścił oczy.
— Serce, kochanie, panie Sykstusie, nie bałamuć! żeby młody człowiek tam nie chciał być, gdzie może rajską Ewę zobaczyć, temu nikt nie uwierzy.
Warka winem popił, był czerwony jak wiśnia, ale wnet zbladł na wosk.
— Co się tyczy stroju, mój drogi — dodał Machcewicz — trafia ci się taka gratka, że ci wszyscy zazdrościć będą. Nawet gospodarz, czy cię będzie znał, czy mu się poznać nie dasz, będzie ci wdzięcznym, bo mu ozdobisz maskaradę.
— A to jakim sposobem?
— Oto słuchaj. Mam po pradziaduniu, który był takiego jak ty wzrostu, (no! i proszę cię, mnie po nim takim znoskiem uczyniła natura macocha!), po dziadusiu całą zbroję szmelcowaną, cacko! Mówię, ci... choć zapiekło, że to u mnie klejnot wielki, utrzymana tak, choć dziś się w nią ustrój, tylko nie mnie, bo ja w niej byłbym jak żaba w żółwiej skorupie, ale ty! Jest to zbroja od parady, cała czarna, po niej złoty rysunek przedziwny. Wszystko do niej, począwszy od ostróg do hełmu... Hełm zamknięty kratką, na nim dwa skrzydła sokole. Do zbroi miecz takiż, toporek, pas, kaftan, słowem, ani ćwieczka, ani guziczka nie brak. Jak ty się w to ustroisz a wnijdziesz, tylko na ciebie patrzeć będą. Już zrób mi tę łaskę, niech ja się przez cię moją zbroją pochwalę.
— Wszak ci ją pan Walenty, albo Szczepan włożyć może — westchnął widocznie spokuszony Sykstus — czy to dla mnie?
— Jak ulał! — zawołał Machcewicz. — Walek przebiera się za krakowiaka, a Szczepek za arlekina, już mają stroje gotowe. Jak ty mnie kochasz, ja cię u Bołtuszewskiego wyproszę, jedz, i daj się namówić.
A! mój Boże! Sykstusa nie bardzo namawiać było potrzeba, dla niego Ewę zobaczyć, a jeszcze stanąć przed nią rycerzem, a może szepnąć jej słowo, najwyższem szczęściem było, o którem i marzyć nie śmiał, lecz godziłoż się, godziłoż tak wkradać do domu?
— Gdybyś mi pan dał słowo, że nikt a nikt o tem wiedzieć nie będzie, możebym się ważył, i to, doprawdy — rzekł cicho Sykstus — strach mnie bierze niezmierny!
— Czego strach! przyjedziesz ze mną, pokręcisz się, pochodzisz, zabawisz póki będzie można, i ja cię napowrót wykradnę.
— A jak mi hełmu przyłbicę każą podnieść? — spytał Sykstus.
— Pod spodem ci uszyjemy tiulową czarną maskę, zresztą, licz tylko na mnie. Biorę wszystko na siebie. Idzie mi o to — dodał poczciwy Machcewicz — żeby moją zbroją się pochwalić.
Pokusa była za silna. Sykstus uległ. Zaklął tylko po sto razy, ażeby nikt w świecie się nie dowiedział, nikt w świecie! Machcewicz poprzysiągł tajemnicę najgłębszą.


∗             ∗

Nadszedł tedy dzień owej zabawy wiejskiej w Górze, na którą pan podczaszy liczył wielce, że mu Ewunię rozbawi, a może którego z młodzieży do niej zbliży, i wspomnienia Sykstusa zatrze. Ewa jednak z obojętnością na przygotowania patrzała, i gdy cały dom był w ruchu, ona prawie do ostatniej chwili nie pomyślała prawie o stroju. Ojciec sądząc, że żywość i wesołość, choć nieco uszczypliwa panny Marty Żyrowskiej, skutecznie oddziała na Ewunię, zaprosił ją na kilka dni do domu. Panna Marta miała już strój gotowy, znalazłszy jakiś stary sztych, wyobrażający królowę Kleopatrę, według obrazu flamandzkiego, zatem bardzo fantastycznie przybraną. Co do Ewy, ta odkładała ciągle, nudziła się tem, naostatek chciała zostać zwyczajnie ubraną w białej sukience, jako domowa i gospodyni, ojciec jednak nie pozwolił. Zmuszona zająć się wymyśleniem jakiegoś kostjumu, po długich wahaniach, wybrała sobie strój chłopskiej dzieweczki, z czego znów podczaszy był niekontent i pozwolić na to nie chciał. Życzył sobie koniecznie, aby zużytkowała klejnoty babek i prababek, których było dwie pełne szkatułki; Ewa się tłumaczyła, że nic wymyśleć nie potrafi. Panna Marta łamała głowę, poddawała różne piękne rzeczy, aż naostatek zgodzono się na strój Meluzyny. Meluzyna wystąpić miała jako Nimfa, wód królowa, w białej wprawdzie sukni, przystrojonej liśćmi roślin wodnych, ale wśród nich jako królowej, przystały sznury pereł, brylantów i drogich kamieni, które z tej zieleni miały jak tajemnicze oczka kwiatów połyskać. Bursztynowe śliczne włosy rozpuszczone na ramiona i sięgające do kolan, przepleść miano wiankami liści i klejnotów. Ewuni było cudnie w tym stroju, ale go niosła ze smutkiem opuszczonej Meluzyny. Goście zaproszeni na wieczór o zmroku się zjeżdżać poczęli.
Dzień, na szczęście, piękny był bardzo, przy karczemce na gościńcu nieopodal ode dworu zostawiano dla niepoznaki konie, a poprzebierani panowie i panie przybywali pieszo. Podczaszy witał ich w ganku i prowadził przez dom i ogród uliczką do oświeconej już, przybranej, okrytej zielenią szopy, w której rodzaj galerji pod dachem wybudowano dla muzyki, a naprędce przyklecono też okrytą galerję, która za salę jadalną służyć miała. Służby swojej i pożyczanej, snuło się drugie prawie tyle co gości. Najcudniejsze stroje poczęły się zjawiać prawie o jednej godzinie, płynąc z kolei... to pojedynczo, to kupkami. Wywoływały one oklaski, śmiechy, zadziwienia ciżby ciekawych, która przepełniała dziedziniec. Już dosyć było osób nagromadzonych w ganku, na ogrodzie i szopce, gdy nie od karczemki, ale drożyną z lasu idącą, ukazało się dwóch wolno postępujących na koniach rycerzy.
W miarę jak się zbliżali, krzyki i śmiechy zaczęły ściągać coraz więcej widzów ku gankowi, tak, że wjazd ich wyglądał na tryumfalny pochód. Było ich dwóch tylko, a raczej rycerz jeden w całej zbroi i giermek za nim z tarczą.
Postrojeni byli, jak już dawno nie widziano, chyba na starych obrazach. Rycerz na suto obwieszonym dywdykiem koniu w pióra strojnym, w pełnej turniejowej zbroi... za nim ów giermek z tarczą herbową (lecz herb był osłonięty), w maseczce. Przed gankiem zsiedli oba, a ludzie podczaszego, konie zaraz wzięli. Myślano, że po nich poznać będzie można kto taki. Szkapy silne, lecz wcale nieszczególne, nikomu z tych panów znajome nie były, gości też zamaskowanych domyśleć się było niepodobna. Szczególniej pięknie wyglądał rycerz dorodny, w tak pysznej szmelcowanej zbroi, jaką się żaden dom poszczycić nie mógł, na hełmie błyszczały dwa rozpostarte skrzydła sokole.
Podczaszy był zachwycony, szczęśliwy, przejęty, nie wiedział kogo witał, ale o mało się nie rozpłakał zobaczywszy tego pięknego rycerza. Giermek żwawy, mniej może zręcznie i trochę przesadzisto wyglądał, ale też niczego był ubrany; kto tylko stał jeszcze w ganku, arlekin, turcy, żydki, krakowiacy, zobaczywszy rycerza idącego z podczaszym ku szopie, pobiegli wszyscy za nim. Szedł okryty żelazem jakby mu ono nic nie ciężyło, lekko i swobodnie.
— Kto to taki?
— Kto to może być?
— Nie wiesz. Nie wiem. Ale cóż za prześliczna zbroja! — dawało się słyszeć dokoła. Wszyscy wogóle byli zainteresowani, nikt wszakże tego tajemniczego zjawiska domyśleć się nie mógł. W szopie Meluzyna w całym blasku piękności, królowała ze swym strojem, obok Kleopatry dosyć nieszczęśliwie udrapowanej, w najpiękniejsze jakie mogła znaleźć materje.
Podczaszy zatem tego Lusignan’a przywiódł Ewuni przedstawić, a piękne dziewczę nie mogło się wstrzymać od wykrzyku i rumieńca, na widok tego widma jakby z romansów rycerskich, które tak lubiła, wyrwanego. Kleopatra i ona przyskoczyła do rycerza oglądać tę cudną zbroję i tarczę giermka, i wszystkie przybory nieznane, pozostałości innych wieków, innych obyczajów umarłego już świata.
Ewunia również była ciekawa jak drudzy, podbiegano, przyglądano się, chciano wyciągnąć na rozmowę ażeby poznać po głosie, ale giermek i rycerz piszczeli jakimś tonem, nieludzkim prawie, a żadna najmniejsza oznaka ich nie zdradzała.
Można powiedzieć, że rycerz odebrał wszystkim współzawodnikom urok cały, bo z niego nie spuszczano oczów. On stanął niedaleko Ewuni, którą pozdrowił, giermek za nim i pozostał sparty o słup, jakby zamyślony. Podczaszy sam pośpieszył, zapomniawszy o innych, podał kielich wina spory, i pił za jego zdrowie. Była w tem myśl zdradziecka, miał nadzieję, że rycerz mu odpowie, podniesie przyłbicę, i odkryje twarz, lecz gdy mu podał kielich, skłonił się nieznajomy, w istocie kratkę osłaniającą lice wzniósł w górę, ale z pod niej wyjrzały tylko młode różowe usta, bo reszta była czarną osłoniona maską. Wypiwszy do podczaszego, który niespokojnie poglądał, rycerz znowu spuścił przyłbicę.
— Słuchajże, skarbniku — szepnął podczaszy do przyjaciela — jak ci się też zdaje? kto to może być?
— Ja nie wiem! nikt się domyśleć nie może, kto wie! Chyba pan kasztelanic, bo ten tu jeden w sąsiedztwie słyszę ma parę pełnych zbroi, lub może komu pożyczył.
— Lecz jak ci się też zdaje?
— Wszyscy w głowę zachodzą, nikt jeszcze nie dorozumiewa się nawet.
— A! a! niechże go tego rycerza! mospanie, przecie choćby parobka na szkapę wsadzić przyszło i za nim słać, wyszpiegujemy i dojdziemy.
Podobne rozmowy niespokojne, dawały się zewsząd słyszeć.
Ewunia niemniej od reszty pań ciekawa, może więcej niż inne, tuliła się do Kleopatry, i nie spuszczała z oka nieznajomego.
— Wiesz, że tak mu pięknie w tej zbroi, tak wygląda, jak sen jakiś, jak mara! I przynajmniej do dzisiejszych niepodobny. Jaki śliczny! jaki śliczny! Ale któż to taki?
Panna Marta patrzała także, choć z mniejszą admiracją.
— Wiesz, że on długo tak zakuty w żelazo nie wytrzyma — szepnęła — to straszny musi być ciężar, tęgi chłopak ale mi go żal, bo gotów zachorować. Nam i tak tu duszno w lekkich sukniach, cóż dopiero jemu w tych blachach!
Dwie szczególniej postacie zwracały oczy, i uszczęśliwiały podczaszego, pan Dydak przebrany za szczupaka, z nadzwyczaj piękną łuską i skrzelikami, w których krył ręce, chodząc na ogonie rozczepionym osłaniającym mu nogi, i ów rycerz czarny. Arlekiny, turki, chłopi, żydzi ginęli przy nich obu.
Zagrano polskiego i podczaszy podsunął się ku pani podkomorzynie, która w staroświeckim pięknym stroju z aksamitek i koronek, obwieszona łańcuchami, siedziała ledwie dysząc; w tej samej chwili rycerz jakby go co rzuciło ku Meluzynie, posunął się ku niej i podał jej żelazną prawicę. Szczupak, nie wiedząc co z sobą zrobić, zbliżył się do Kleopatry, jako do dawnej znajomej, ale ta ze strachem strzepnęła rękami i wybrała pierwszego lepszego turka. Szły dalej pary jak kto padł, jak się komu trafiło, przy wesołości i śmiechu; podczaszy, ponieważ w szopce było parno i nieco ciasno wpadł na myśl, starym obyczajem poprowadzenia tańca kołem ścieżyną ogrodową. Wychodząc, pary się jakoś porozdzielały, rycerz obejrzał się, iż trochę przyzostali od innych, schylił głowę, podniósł przyłbicę i szepnął:
— Wszak Ewa nie zdradzi!
Na dźwięk tego znanego a oddawna niesłyszanego głosu, dziewczę drgnęło, chwilkę zatrzymało się, ale wnet posłyszawszy zbliżającą się Kleopatrę, pośpieszyło drżące z rycerzem.
— Jakim sposobem! A! gdyby poznano — szepnęła cicho.
— Nikt nie wie, nikt poznać nie może, jam tylko przybył, ażeby powiedzieć słowo, zobaczyć, westchnąć i uciec. Nie będę czekał do końca, wymkniemy się z giermkiem.
— A! nie! nie! bądź dłużej — żywo poczęła Ewa — proszę, każę. Dotąd się nikt nie domyśla. Ja sama nie pojmuję, jak się to stać mogło? O! jaka jestem szczęśliwa. Nie powiem, żem się domyśliła, serce mi uderzyło, coś mi mówiło, że to ty! tyś być powinien, ale, nie marzyłam o tem szczęściu.
— Droga pani, to szczęście dla mnie, ale minie jak błyskawica, a potem...
— Ewa nie zdradzi! — zawołała podczaszanka — wierz mi, i bądź spokojny, cierpliwości!
Wtem pary, ściśnięte nagle w pochodzie, zbliżać się zaczęły, Kleopatra do ucha Ewy przyłożyła usta gorączkowo, natrętnie pytając:
— Któż to? kto to?
— Nie wiem.
— Aleś mówiła z nim?
— Tak, jednak nic się dorozumieć nie mogę.
Kilka tak razy wśród ogrodu tańcujący rozsypywali się i zbliżali, Sykstus mógł skorzystać z krótkich chwil i pomówić z Ewunią. Za każdym razem Kleopatra podbiegała, żeby się coś dowiedzieć i zniecierpliwiona odchodziła z niczem. Pomyślna jednak, z jasnej, rozpromienionej, wesołej twarzyczki Ewuni, mogła poznać, iż rycerz miłe na niej czynił wrażenie.
Dostrzegł też ten wyraz na licu córki pan podczaszy i niezmiernie był tem uradowany, ale postanowił sobie tem mocniej odkryć tajemnicę, która osłaniała rycerza.
— To mości dobrodzieju — mówił do zdala stojącego Reformata — nie może być lada szerepetka, zbroja sama warta kilkaset czątych, a kto takie procjoza ma, ten musi mieć i coś więcej. Ni fallor, któryś to z kawalerów dalszych sąsiadów, co Ewunię gdzieś najrzał. Widzisz jegomość, że na niej dobre uczynił wrażenie. Oczki się dziecku śmieją, oj śmieją. Otóż jak to dobrze, żem ja ten festyn wymyślił, może co z tego wyrośnie pomyślnego.
Gula westchnął, otworzył tabakierkę, skupił stożkowato tabakę, ujął w palce i rzekł, śmiejąc się:
— Rycerz, co się zowie. U nas w klasztorze są dwie zbroje do wielkanocnego grobu, wcale niczego, mamy je od Sapiehy, pisarza W. L., ale się nie umywały do tej, to cacko.
— A ja ci powiadam, że to kasztelanic, poznaję go po figurze, żeby mi się tylko chciał odkryć!
Do innych tanów, już rycerz we zbroi służyć i nie mógł, uchylił się nieco na bok, a kilka razy przesuwając się około niego zatrzymywała Ewunia, potem, gdy szczupak zwrócił oczy ciekawych w mazurze, bo się rozdarł na dwoje i wyszły zeń nogi Dydakowe w butach ze sztylpami, po wielkich śmiechach i uciesze, gdy się obejrzano, a podczaszy oczyma szukał rycerza, przeląkł się już nie znajdując już ani jego, ani giermka![1] Nie było też przez chwilę jakąś Ewuni, ale ta ukazała się natychmiast, znowu.
— Ewunia! serce, gdzieżeś rycerza podziała? — zawołał ojciec nadbiegając.
— Nic wiem, co się z nim stało — odpowiedziało dziewczę — doprawdy nie wiem. Tylko co był.
— Pewnie poszedł gdzie wytchnąć i zdjąć szyszak, boć się mógł upiec w tej zbroi.
Pobiegli do jadalni, ale go tam nie było, w ogród — ani śladu, ktoś wskazał ścieżkę ciemną, mówiąc, że wyślizgnęli się tamtędy z giermkiem, posłano pogoń, nie znaleziono.
Niespokojny gospodarz pchnął chłopaka do stajni, który wprędce po wrócił z wiadomością, że i koni tych ichmości już dawno nie było. Gospodarz załamał ręce z rozpaczy.
— Wiesz Ewuniu, serce drogie — rzekł, przybiegając do córki — rycerz jak w wodę wpadł.
Ewa mocno się zarumieniła i ruszyła ramionami.
— Kiedy to z takiemi ludźmi! — zawołał — kazałem strzedz, pilnować jak oka w głowie, nie pomogło nic, dali mu uciec. Ale tajemnicę tę odkryję, nie pomoże nic. Wiem i domyślam się potroszę.
— Jak to? któż? — spytała Ewa, niespokojnie chwytając go za rękę.
— Kasztelanic! — szepnął podczaszy — nikt inny być nie może. Mówię ci, zakochał się w tobie, widział w kościele i wybrał sobie ten sposób zaprezentowania się w naszym domu, choć, zawsze bym go, nieproszonego, był przyjął otwartem sercem i rękami.
Ewunia się uśmiechnęła smętnie.
— Nie zdaje mi się, żeby to on był — rzekła.
Po zniknięciu rycerza, rozdarty szczupak był królem balu, upojono poczciwego Dydaka w dodatku i królowa Kleopatra skorzystała najwięcej z wesołego usposobienia jego, bo go na skraj oświadczyn doprowadziła. Ale cóż! Dydak bez zezwolenia papy i mamy, nic nie mógł sam poczynać, a pozwolenia trudno się było spodziewać. Panna Marta usiłowała go nieco podbuntować przeciw rodzicielskiej władzy, lecz szczupak zmilkł jak ryba i okazał się nieporuszonym.
W godzinę może po zniknięciu rycerza, nowa nastąpiła niespodzianka, nadeszło dwóch pielgrzymów, w płaszczach czarnych z korczami i kijmi w ręku przystrojonemi w tykwy, w kapeluszach z szerokiemi skrzydły obwieszonych medalami... Jeden z nich słuszniejszego, drugi zgarbiony i nizkiego wzrostu, piskliwym głosem ofiarowali się wróżyć i przepowiadać, nauczywszy się chiromancji od Arabów, jak mówili. Wszyscy nastawiali im ręce, a prawili co im ślina do ust przyniosła. Mały przepowiedział pannie Marcie, że jak Jonasz połknięta zostanie przez rybę i ocaleje potem pod postacią młodej mężatki, wracając na świat... Starszy coś szeptał Ewuni, która się śmiała i rumieniła, ale nie chciała wyznać, co jej wyprorokowano...
Podczaszy kazał sobie też wróżyć małemu, a ten popatrzywszy mu na szeroką dłoń, rzekł:
— Wiesz pan, że nie śmiech powiedzieć, co czytam z ręki?
— No dlaczego?
— Straszne rzeczy!
— Jam nie tchórz! mów a rób, jak się patrzy.
— Pan dobrodziej masz jedynaczkę córkę.
— To nie sztuka odgadnąć! — rozśmiał się stary. — Cóż dalej?
— Podczaszanka chora i smutna, a wie pan czemu? Może ma inklinację jaką w sercu, do której się przyznać nie śmie, a waćpan jej nie odgadujesz. Oto czytam z dłoni, że pan będziesz krzyżował córki zamysły i przeciwisz się jej sercu. Niech Bóg od tego broni, bo by bardzo źle być mogło. Oto kółko, które powiada, że od pana zależy jej szczęście, a nawet życie.
Podczaszy pochmurniał, wyrwał rękę prawie gniewny.
— Także mi znachor, co palce między drzwi kładzie! — Popatrzył na pielgrzyma, który się zręcznie wyślizgnął.
Przepowiednia nie w smak poszła bardzo staremu, chmurny się oddalił, a że był nieco zabobonny, choć usiłował z lekkich słów, wielkich sobie rzeczy nie czynić, posmutniał.
— Patrzcie! ten! — rzekł do siebie — już znać ludzie plotą, że ja córkę tyranizuję, już coś chodzi po święcie, już spenetrowali.
Byłby może zakwasił się podczaszy, lecz w tejże chwili pielgrzymów już nie stało, rzucili snąć szerokie swe płaszcze, a zjawiło się dwóch kawalerów, wenecką modą, opiętą przybranych, wedle starego francuskiego autoramentu, może jeszcze z czasów Henryka Walezyusza, i ci poszli w tany. Słuszniejszy wziął Ewę, mniejszy dobrał sobie podkomorzankę, poczęto tańcować i skakano do upadłego, aż gdy dzień się robić zaczynał, a podczaszy kazał śniadanie dawać, kawalerowie zmienili się na chwilę znowu w pielgrzymów, a pielgrzymi w tłoku wyjeżdżających i wychodzących zamieszani, gdzieś znikli. Podczaszy zupełnie by był zadowolony, bo od dawna w tak różowym humorze Ewuni nie widział, gdyby nie te niepotrzebne słówka pielgrzyma, które go zafrasowały. Szczęściem był pewien, że ów kasztelanic wymarzony lada dzień się zjawi, Ewuni podoba, i Sykstusa wspomnienie zatrze na wieki.


∗             ∗

Kilka dni potem sąsiedztwo owej zabawy w Górze wydychać jeszcze nie mogło. Mówiono o niej, rozpowiadano, wymyślano na ten rachunek i bawiono się jeszcze wspomnieniami szczupaka, Kleopatry, arlekina, Meluzyny, rycerzy i pielgrzymów. Panna Marta, która pozostała w Górze, znowu wróciła do kwaśnego swojego humoru i nienawiści dla mężczyzn. Winien był temu Dydak, który na ostatnim szczeblu oświadczenia utknął, a po wytrzeźwieniu i zrzuceniu łuski, zdawał się zapominać o zobowiązaniach, jakie w postaci ryby poczynił.
— Ja ci powiadam — mówiła Marta do Ewuni — z nimi nie można inaczej, żadnemu wierzyć, żadnego kochać, nad żadnym litości mieć nie trzeba. Wszyscy oni zdrajcy, krokodyle, krzywoprzysięzcy. Ja padam ich ofiarą, ale ty powinnaś korzystać z mojego doświadczenia, i dobrze ich męczyć. Jak się który zakocha, bez litości, drwić, pomiatać, gnieść, a nawet poszedłszy zamąż krótko cugle trzymać, o! krótko!
Ewunia śmiała się i milczała.
Mówiły wiele o rycerzach, lecz panna Marta według swojego systemu utrzymywała, że gdyby to nawet był i kasztelanic, nic na tych bałamutów rachować niepodobna.
Podczaszy wciąż się spodziewał odwiedzin tego nieznajomego, gdy jednego ranka, stojąc właśnie w oknie kancelarji, wychodzącem na gościniec wiodący do dworu, zobaczył tuman kurzawy, zbliżający się ku wrotom. Gdy już jadących rozeznać było można, okazało się że owa poczwórna kolebka mniemanego kasztelanica, o którym wciąż roił, była skromnym bardzo wózkiem zaprzężonym parą koni. Powoził w szaraczek ubrany czysto ale ubogo chłopak. U wrót stanęli i z wózka wysiadł młody mężczyzna, który zruciwszy biały płócienny płaszcz i otrząsnąwszy się z pyłu, powolnym krokiem począł się zbliżać ku dworowi.
Podczaszy stał, rękę przyłożył do oczów, i własnym nie wierzył źrenicom.
— To nie może być! to nie może być — powtarzał przypatrując się; a potem dodał: — Ale jak Boga kocham, to on. Cóż on tu robi? a to już śmiałość! Idzie wprost! Proszę ja kogo.
Podczaszy pobiegł ku drzwiom i oko w oko w progu spotkał się ze Sykstusem. Milczący, wryty stał jakby mu do wnijścia drogę zagradzał. Sykstus zdjął czapkę, pokłonił się grzecznie i nizko, przystąpił aby pocałować w ramię podczaszego, i przywitał go bardzo pewien siebie i spokojnie. Stary nie wiedział, co mówić, radby się go był pozbyć jednej chwili, nie było sposobu, wpuścił go więc do kancelarji mrucząc, niespokojny. Niepokój pochodził z tej przyczyny, że oto właśnie zbliżała się obiadowa godzina, że w domu swym dalekiego krewnego przybywającego w tej porze, nie poprosić na obiad, było niepodobieństwem, grubiaństwem, a przy obiedzie Sykstus musiał zobaczyć Ewunię i zatarte wspomnienie odświeżyć się musiało.
Wszystkie te następstwa przyjazdu niefortunnego Sykstusa, przez głowę podczaszemu przebiegły, zmieszał się, zburzył, ale nie bardzo dał to poznać po sobie. Myślał już tylko, jakby go się pozbyć coprędzej, nie pojmując jakiem czołem śmiał przybyć i po co.
— Pan podczaszy daruje mi — rzekł skromnie Sykstus, ponawiając ukłon nizki — iż ośmielam się przybyć jak do opiekuna i dobroczyńcy mojego, jak do jedynego z krewnych, którego nawykłem za ojca uważać.
— Oto! to! to! za ojca! po co za ojca — podchwycił stary — opiekuna, opiekuna, dosyć, dosyć i to jeszcze takiego, którego się słuchać nie chce. Czegóż asindziej sobie życzysz?
— Dobrej rady łaskawej — rzekł Sykstus.
— Cóż? namyśliłeś się? jedziesz do Lublina? hę? to moja rada była i jest? po co darmo wodę warzyć.
— Pan podczaszy posłuchać mnie zechce.
— Ale mów już, mów, czasu niemam.
— Oto rzecz w krótkich słowach.
Podczaszy drgnął z niecierpliwości, usłyszał bowiem nagle szelest sukni kobiecej, poznał chód Ewuni, oczy zwrócił na drzwi zasępiony, a też otwierały się właśnie i bursztynowe włoski, wejrzały do pokoju.
— Po co? po co? — krzyknął ojciec — po co asindźka.
Wyrazy te żywo wyrzeczone, nie powstrzymały dziewczęcia, które wesoło wbiegło wołając:
— A! pan Sykstus.
Warka ukłonił się jej nizko.
— A! jakże pan dawno u nas nie był? — poczęła Ewunia nie zważając na zmarszczoną twarz ojcowską — o! to nie ładnie tak zapominać.
— Idź no, idź, bo my tu mamy interes — rzekł chmurno podczaszy.
— Dobrze, pójdę — całując w rękę ojca, mimo jego oporu i fukania z dziecinną natrętnością poczęła Ewa — pójdę, ale oto już do stołu dają, niechże ojciec z panem Sykstusem przychodzi prędko, aby zupa nie ostygła. Ja wazę przykryję i czekać będę.
To mówiąc spojrzała z uśmiechem na Sykstusa i wymknęła się jak wiewiórka.
Ojciec powiódł za nią oczyma, ale tak przybity, że prawie nie słyszał, gdy Sykstus zaczął mówić.
— Pan podczaszy pozwoli.
— A już musi pozwolić... mów, mów, bo nie mam czasu — ofuknął stary — gadaj, co masz...
— Jakem mówił już, przybyłem do opiekuna i dobroczyńcy po radę — odezwał się Warka — trafia mi się wcale niespodziane szczęście.
— Cóż tam za szczęście? w kałamarzuś je znalazł? — burknął podczaszy — hę?
— Nie, ale ciocia Żylińska...
— A! masz pan, prawda, ciocię Żylińską, ale ona go w oczy nigdy widzieć nie chciała..
— Tak, bo z moją matką były w ostatnich czasach przed jej śmiercią poróżnione. Lecz ciocia Żylińska — mówił Sykstus dalej — uczuła teraz, dzięki tym, którzy jej oczy otworzyli, szczególniej to winienem panu Machcewiczowi, uczuła, iż nas odepchnęła niesłusznie. Pozwoliła mi przybyć do siebie, a nawet Rozdołki puścić dzierżawą...
Podczaszy ramionami ruszył.
— Rozdołki! a znasz waćpan Rozdołki? — przerwał gniewnie — Maciek posiał, Maciek zjadł, na dwa dni z dzisiejszym... Lichota, biedota, folwarczyna, psu na budę się nie zdało. I cóż na takiej dzierżawie zarobisz? hę?
— Choćbym nic nie zarobił, ale ciocia Żylińska ma przecież Dołhowolę... i życzy sobie abym ja zajął się gospodarstwem i interesami.
— Bardzo ślicznie — z przekąsem dorzucił podczaszy. — Dołhowola wieś nie zła, ale ciocia Żylińska baba, sekutnica, zła, i do dwóch tygodni cię przepędzi, bo jej i djabeł sam nie dogodzi. Co ty sam myślisz począć? co za nadzieje? co za nadzieje? Śni ci się, że dzieci nie ma, że zapisze! Ale ją tam osiedli pobożni braciszkowie tak, że ona rozpisze do ostatniego grosza na nabożeństwa, bo jak jest zła, tak pobożna duszyczka. Ciocia Żylińska! Toć ja ją znam tę babę i wszyscy ją znają, a dała waćpanu lat dwadzieścia kilka się tułać, dopiero gdyś u cudzej pomocy i własnej pracy wyrósł i pokierował się, ciocia dobrodziejka do gotowego siostrzeńca... Wygodna rzecz mości dobrodzieju, ale dla Waszeci niespokojna. W Rozdołkach trzydzieści korcy żyta wysiewu i po wszystkiem, nowin wydzierać nie będziesz, bo nie masz za co. Owsa trochę, pod jęczmień nawozu nie znajdziesz, bo inwentarza ci nie da... No co? no co? Maciek posiał, Maciek zebrał, Maciek zjadł. A na Dołhowoli do trzech dni żółć ci się rozleje, służąc tej babie.
— Więc pan podczaszy nie radzi.
— Nie radzę, nie. Jedź do Lublina, to rada moja.
— Ciotka przecie, jako jedyna i najbliższa krewna, ma pewne prawo rozkazania mi.
— No, to chcesz? słuchaj i nie przybywaj po radę?
Podczaszy był markotny, bo oto bębiono do stołu i nie miał sposobności się pozbyć natręta, który przez cały obiad mógł wygodnie patrzeć w oczy Ewuni i mówić z nią. Trudno nawet było staremu ukryć nieukontentowanie, otworzył drzwi i rzekł chmurno:
— Chodź na obiad!
Sykstus wyszedł za nim. W jadalni zastali księdza Gulę, który bardzo jakoś był zdziwiony, ujrzawszy Warkę, dwóch rezydentów, pannę Martę, panią Kropiwnicką i Ewunię. Wszystkim domowym łatwo było na twarzy gospodarza poznać zły humor, dochodzący do tego stopnia, jaki się rzadko trafiał. Milcząco zasiedli do stołu, podczaszy wódki nie chciał pić, nie patrzał gdzie siądzie Sykstus, a wypadło jakoś właśnie ojcu na przekorę, że miejsce znalazł wprost przeciw Ewuni. To popsuty już humor ciocią Żylińską, doprowadziło do usposobienia prawie gniewnego.
Milczenie też panowało przy zupie, przerywane tylko niedyskretnemi śmieszkami panny Marty, która chłopca, należącego do znienawidzonej płci, oglądała jak konia na targ wyprowadzonego. Sykstus tymczasem wpatrywał się w Ewunię. Podczaszy zupę łykał, nie jadł, ksiądz Reformat krajał chleb na drobne kawałki, a pani Kropiwnicka nie śmiała oczów podnieść.
Przy sztukamięsie stary odsapnął, westchnął i ozwał się do panny Marty:
— Asindźka pewnie znasz panią Żychlińską z Dołhowoli?
— A jakże, dobra kobieta — odparła panna Marta — tylko ją nieszczęścia doznane w życiu przybiły.
— Tak! ta! dobra kobieta! Sekutnica!
— Pan podczaszy przebaczy — mruknął Reformat z końca stołu — bardzo pobożna pani, święta osoba, doznała wiele od losu, ale nawykła Panu Bogu ofiarować.
— Tak! tak — mówił podczaszy — Panu Bogu ofiarować, piękna ofiara czego ludzie nie dogryźli. Ciocia Żylińska. — Rozmyśliwszy się, dodał — siostrzeńczykowi, którego lat dwadzieścia kilka w oczy widzieć nie chciała... daje w dzierżawę Rozdołki, toż to śmiechu warto! Rozdołki! lichota.
— Ja, jaśnie panie — przerwał jeden z rezydentów, pan Taszła — ja Rozdołki znam, żytnia gleba, ale nigdy nie chybi. Niezły folwarczek, siana w bród, lasu dosyć, woda obfita.
— Las i woda, wszelka wygoda — rozśmiał się podczaszy — tak! i niebo nad lasem. Co mi asindziej prawisz, panie Taszła, to awulsik, licho wie co...
— Daruj mi, jaśnie pan, że ośmielam się objaśnić, dwadzieścia chat, włościanie się dobrze mają, czterech kołodziejów, młynek z foluszem...
— No, dajże mi pokój, winszujcie panu Warczyńskiemu dzierżawcy, niech lezie, niech wlezie po uszy! a z Żylińską się wdawszy, dopiero mu będzie dobrze...
Zamilkli, bo podczaszemu, gdy był w ogniu, nikt się nie sprzeciwiał, tylko panna Marta była śmielsza.
— E! co! bo pan podczaszy cierpi do Żylińskiej i dziś w takim humorze.
— Ja? w humorze! — mruknął podczaszy — kto teraz może być w dobrym humorze. Niech sobie pan Warczyński robi co chce, ma swój rozum, ja się w to nie mieszam. Ale że mu ciocia Żylińska da pieprzu, to da.
— I pan podczaszy dziś z pieprzem — rzekła Marta.
Stary oczy spuścił.
— A asindźka z solą, z solą! — dodał po cichu.
— Ja jestem jak zwyczajnie, stara panna, do śledzia podobna — rozśmiała się panna Marta. — Żebyś podczaszy się ze mną ożenił, zobaczyłbyś jakbym się w konfiturę obróciła.
Stary nie mógł wytrwać i począł się śmiać, aż się trząsł cały, podobał się koncert i chmura pękła w tym śmiechu.
— Ja się z asindźką ożenić? ja? a! przedziwnie! to przedziwnie.
— Nie dałabym, poszedłszy za mąż podczaszemu, tak gderać, byłbyś bardzo szczęśliwy i humor by ci się odmienił.
— Tylko nie wiem, czybym się nie popsuł — rozśmiał się stary — bo taką żonkę wziąwszy...
Ewa z Syksusem tymczasem wiodła cichą rozmowę i usty i oczyma, wcale nie zważając na to, że ojciec oglądał się niespokojny, chwilami mówić przestawał i ucho pilnie zwracał ku nim.
Ewa śmiała była, a tego dnia tak znowu po dawnemu wesoła, jak ją oddawna nie widziano.
Nie uszło to oczów podczaszego, który mimo starań panny Marty powoli chmurniał, zamyślał się, wracał do zasępienia, z jakiem przyszedł.
Pomilczawszy, zwrócił się ku Sykstusowi.
— Do Dołhowoli mil dwie, a bodaj do tej Rozdołki, czy nie bliżej, będziemy mieli z waści sąsiada.
— Do Rozdołki przez las — szybko objaśnił Taszła — godzina drogi nie więcej.
Podczaszy się skrzywił.
— Spodziewam się, że zrobiwszy to głupstwo — począł cicho — będziesz przynajmniej w domu siedział i gospodarstwa pilnował, choć z niego nic nie zrobisz. Mów sobie asan, panie Taszła, co chcesz, jabym za Rozdołki nie dał, no, nicbym nie dał, bo to lichota. I jak tu nie ma żal być młodego człowieka, który ma chleb w ręku, który mógłby zostać mecenasem.
— Bardzo jestem wdzięczen panu podczaszemu dobrodziejowi, za jego łaskę dla mnie — rzekł Sykstus — ja mam tyle ufności w nim, iż gotów jestem choćby się wyrzec Rozdołki, tylko jakże znowu ciotce odmówić.
— Albo ja ci nakazuję co? albo ja cię zmuszam? — przerwał podczaszy — żeby potem ludzie mówili, że ja buntuję siostrzeńca przeciwko ciotce, że sperandę ci odbieram! Daj ty mi pokój, daj mi pokój. Rób, co ci lepiej, mnie się nie radź, nikogo się nie radź.
Obiad się jakoś skończył. Mimo złego humoru podczaszego, który chwilowo tylko panna Marta przerwała, Sykstus i Ewa byli spokojni. Nie nadużywając swojego szczęścia, młody chłopak pożegnał się zaraz po obiedzie, na utrapienie ojca poszedł jeszcze w rękę pocałować Ewunię i coś z nią cicho poszeptał, a potem pojechał swoim wózeczkiem. Stary go oczyma przeprowadził i odetchnął.


∗             ∗

Gdy się podczaszy potem zdrzemnął swoim zwyczajem po obiedzie, Ewunia schwyciła Martę pod rękę i wyszła z nią do ogrodu. Mówiły o różnych rzeczach, nareszcie Ewunia pocałowała przyjaciółkę i śmiejąc się szepnęła jej do ucha.

— Prawda, Marteczko, że chciałabyś raz przecie pójść za mąż?
— Zmiarkujesz to dopiero, gdy jak ja, będziesz miała trzydzieści i trzy (cicho!) trzydzieści i trzy lata.
— No, wiesz, gdybyś nie była bardzo wymagająca — uśmiechnęła się Ewa — to ja, jabym cię za mąż wydała.
— Ty? mnie? a to dobrze!
— Tak, ja ciebie, i jeszczebym może sama na tem skorzystała.
— Wiesz co, z takiej drażliwej rzeczy jak małżeństwo nie godzi się żartować.
— Ja nie żartuję — zaczęła żywo Ewunia — mnie dziś przy stole błysnęła myśl jasna, cudowna!
— Cóż? co? chcesz mi Sykstusa swatać?
— O! bardzo przepraszam — oburzyła się Ewa — co to, to nie, ale zgadnij?
— Juściż ani Taszłę, ani Reformata!
— Tych obu, nie! — śmiejąc się rzekła Ewa, i w ucho szepnęła jej — mego ojca, podczaszego.
Panna Marta stanęła jak wryta.
— Co ty pleciesz?
— Powiesz, że stary? prawda? nie ma nawet 57 lat. Co to za wiek? posiwiał przed czasem, człowiek dobry, miły, kochający.
— Moja Ewuniu, nie żartuj.
— Klnę ci się, że nie żartuję. Rozważ myśl, którą ci podaję, staraj się mu podobać. Lubi ciebie i twoją wesołość. Widzę, że miłem na ciebie patrzy okiem. Wydam cię za niego.
— Cóż to jest? — poważniejąc jakoś poczęła panna Marta.
— Co w tem jest? chciałaś powiedzieć, zapewne — odezwała się Ewa — ja ci tu zaraz wytłumaczę, bądź co bądź, zostanie między nami.
Niezmiernie zaciekawiona Marta podała rękę. — Mów.
— Ja ciebie wydam za mąż, a ty, ty mnie pomożesz do wyjścia tak, jak ja zechcę.
— Filucie ty? cóż to? jużeś się zakochała?
— Nie, ale myślę pokochać się.
— W kim?
— To moja tajemnica.
— A mnie chcesz użyć, jako narzędzie i dobra jesteś? — poczęła się śmiać Marta. — Dziecko z ciebie, i to co mówisz dzieciństwo, ale cóż to szkodzi, pomówmy o tem obszerniej.
— Ja ci nic więcej na dziś do powiedzenia nie mam, prócz, że ci pomogę, a ty korzystaj z czasu, staraj się podobać, i zostań moją dobrą macochą.
Uścisnęła ją, na pół śmiejąc się, a pół ze łzami, panna Marta była wielce zaintrygowana.
— Wiesz co, weźmiemy to do namysłu, nie odrzucam, nie przyjmuję.
— Przyjm! — zawołała Ewa — będziesz podczaszyną, tatko ci sto tysięcy najmniej zapisze, ja w rękę będę całować i kochać, i wdzięczność ci zachowam do zgonu.
— No! proszę was! — odezwała się zdumiona panna Żyrowska — ktoby to powiedział, że w tej główce młodziuchnej taka polityka siedzi?
Jednakże na pierwszy raz panna Marta przyjęła tę myśl rzuconą przez Ewunię niedowierzająco, i w żart ją obróciła. Rzecz sama z siebie złą nie była, a przecież ten stary mąż, jakoś nie smakował, było to już to ostatnie lekarstwo, które podają chorym, gdy o ich życiu zrozpaczą doktorowie. Panna Marta spodziewała się jeszcze może choćby głupawego, ale młodego Dydaka. Wprawdzie być panią podczaszyną miało swe znaczenie, lecz, chodziły długo po ogrodzie, a Ewunia ostrożna już się z tym planikiem swym nie narzucała, zostawiając Marcie czas do namysłu i rachując może na to, że później podziała to lepiej.
Wszakże przy wieczerzy, choć niby nie patrząc, figlarz dziewczyna dostrzegła, iż panna Marta kilka razy okiem baczniejszem rzuciła na podczaszego, jakby mu się lepiej chciała przypatrzeć.
Nazajutrz poszła Ewunia na dzień dobry do ojca.
— A! jakże ja tatkowi jestem wdzięczna za to, że pannę Martę uprosił tu do pozostania ze mną. Co to za miła i nieoszacowana osoba! Jednej tylko rzeczy się lękam, e! ale tego nie powiem.
— No, ależ cóż? co? — spytał stary.
— Gotowa mi jeszcze tatka zbałamucić, bo doprawdy formalnie w nim zakochana.
Podczaszy podniósł głowę, usta otworzył, rozśmiał się.
— At, pleciesz — rzekł — pleciesz, androny! androny.
Ewunia się uśmiechnęła.
— Już zmilczę.
Nie powiedziała też ani słowa więcej, a jednak gdy przyszło do stołu iść, podczaszy podał rękę pannie Marcie z takiem wdzięcznem wygięciem i szedł z taką gracją, uśmiechał się do niej tak mile, iż trudno było nie dostrzedz tego. Przy obiedzie ciągle do niej mówił i puścił się w opowiadanie anegdot z młodości, w których wiele było wesołości i dowcipu. Pannę Martę wzrok Ewuni mieszał tylko i powstrzymywał, miała wszakże ochotę wielką, inklinację i benewolencję, podczaszego wzrokiem i słowem rozżarzyć.
Filut dziewczę udając, że nie widzi nic, cieszyło się owocem swego przemysłu. Na nieszczęście wedle umówionego terminu, panna Marta nazajutrz już do domu zamężnej siostry odjeżdżać miała, przyszły nawet po nią konie. Obawiając się stracić już zdobyte początki, Ewunia poczęła najmocniej nalegać i prosić Marty, żeby na dni jeszcze kilka pozostała. Gość się wymawiał. Podczaszy przyłączył się do córki i dla niej, tylko dla niej, błagał ażeby jeszcze nie odjeżdżała. Obiecywał odesłać własnemi końmi. Trochę się podrożywszy panna Marta, zgodziła się darować jeszcze Górze tydzionek. Radość z tego powodu była wielka, a nawet na twarzy podczaszego odmalowała się bardzo dobitnie. Stary nie ośmielił się żadnych jeszcze czynić projektów, lecz czuł, że mu w domu było lepiej i weselej przy pannie Marcie. Ona znowu codzień znajdowała podczaszego mniej starym i pokaźniejszym. Był, według niej, bardzo poważny mąż, dojrzały, ale uchowaj Boże! nie tak podeszły, jak się jej z początku zdawało. Całą żywość umysłu zachował młodzieńczą, a zdrowie miał doskonałe i chodził, gdzie chciał, niezmordowanie po godzin kilka z rzędu. Uwagi te czyniła sobie sama, niektóre z nich przypadkowo poddawała Ewunia.
W kilka dni, gdy dwie panny siedziały razem, Marta nagle, impetycznie niby zebrawszy się na odwagę, przypadła do towarzyszki, położyła jej rękę na dłoniach i zawołała:
— Słuchaj, Ewo, powiedz mi, tyś żartowała ze mnie, swatając podczaszemu, przyznaj się? A gdyby w istocie do czego podobnego przychodziło, pierwsza byś lamentowała i płakała.
— Nie — odpowiedziała Ewa — nie, na wiatr nie rzuciłam tych słów, Marto. Wiem, że dla ojca byłabyś dobrą żoną, choć pleciesz zawsze przeciw rodzajowi męskiemu. Ojciec by cię kochał, tak, jak tylko starzy kochać umieją, ale, Marto moja, gdy ja ci pomogę, ty nawzajem musisz pomódz mnie.
— Jak? do czego? mów!
— Później, dziś nic — rozśmiała się Ewa — tatko już się dla ciebie rozczula, choć nie ma odwagi, przysiadaj się do niego, ośmiel go, a potem...
— Wiesz, Ewo — przerwała Marta — znaleźć w tobie taką intrygantkę, to dla mnie jeszcze dziwniejsza, niż rozkochać podczaszego, a nawet niż wyswatać się za niego; kto ciebie tego nauczył?
— Kto? jak to? nie zgadujesz? ja ci dam powiedzieć, że moim nauczycielem jest miłość?
Marta uderzyła w dłonie, zamilkły trochę, popatrzyły na siebie.
— Ty się kochasz? ale w kim?
— Nie pytaj, nie powiem, dosyć, rób swoje, przyjdzie czas na zwierzenia.
— Ale gdyby, no, przypuśćmy, gdyby się coś podobnego składało, — rzekła, wahając się panna Marta — cóż ludzie powiedzą?
— Co mają mówić? dlaczego? — ofuknęła Ewa — alboć to pierwszy u nas przykład, że trzydziestoletnia panna wychodzi za pięćdziesiąt kilkoletniego mężczyznę? Co komu do tego? Nie czynisz tego przecież przez chciwość, bo masz posag, a mogłaś oszacować człowieka miłego i zacnego, choćby nie pierwszej młodości.
— Zresztą — gwałtownie dorzuciła panna Marta — niech tam sobie plotą, co chcą, wszystko mi jedno.
Ewa uściskała ją.
— Wiesz, serce — rzekła — długom z mojem sumieniem się rozprawiała, boć ja to czynię trochę przez egoizm, ale doprawdy nic mi ono nie wyrzuca, dam poczciwemu ojcu trochę szczęścia, a i ty nie zostaniesz ofiarą.
— Moja Ewunia droga — szepnęła Marta — nie mniej my obydwie szalone jesteśmy trochę. No, ty, młoda, tobie wybaczone, ale ja! ja! Czasem się sama z siebie śmieję. Ale chcę ukarać tych trutniów, z których żaden nie miał odwagi mi się oświadczyć i pokazać im, jak jednego dnia stara panna może nagle zostać młodą mężatką.
— Zgadzasz się więc, — ściskając ją zawołała Ewunia w uniesieniu.
— Cóż z tego, że ja się zgadzam — smutnie szepnęła Marta — podczaszy, no! prawda, spogląda czule, całuje mnie po rękach nieustannie, zdaje mi się wszakże, iż się oświadczyć także nie potrafi. Już takie szczęście moje.
— Licz tylko na mnie — rzekła Ewusia żywo — jeszcze parę dni, potem jedź. Gdy odjedziesz przysięgam, że zatęskni, a ja potrafię z tęsknoty skorzystać dla ciebie. Wrócisz w tydzień jaki, zobaczysz, zobaczysz, wszystko się złoży jak chciałam.
— A! ty Machiawelu w spódniczce! — łamiąc ręce odezwała się Marta — ty, którą ja miałam za takiego dzieciaka, ty!
Ewa zaczęła się śmiać, wzięły się za ręce i poszły, bardzo poważniejąc, do pokoju. Podczaszy chodził już, widocznie oczekując na nie, ogolony świeżo, w nowym kontuszu, w czerwonych butach, ubrany z pewną elegancją, choć się lękał, żeby to zbyt w oczy nie wpadło i zaraz począł się tłumaczyć, iż ma jechać z wizytą do Przyrowów.
Ewa niby sobie coś przypomniawszy, do gospodarstwa pobiegła, i zostawiła pannę Martę z ojcem. Gospodarz był w najsłodszym humorze.
— Wiesz, asindźka — zawołał, ściskając aż nadto silnie rękę Marty — że doprawdy od czasu, jak mamy szczęście mieć ją w domu naszym, Góry nie poznaję, tak tu wesoło, tak miło dnie upływają.
— Niech mi pan podczaszy wierzy — szepnęła, sznurując usta panna — że równie mi tu też dobrze, miło i odżywam w tem ustroniu przy lubej Ewuni. Ale wszystko w tem życiu koniec mieć musi, siostra na mnie czeka, list właśnie odebrałam i jechać mi będzie potrzeba nieodzownie.
— Ou! ou! u! u! — zawarczał podczaszy — ale to nie może być! cóż my tu bez asindźki poczniemy! Proszę się nie śmiać, doprawdy, czułem się jakby odmłodzonym, a gdy asindźka nas opuścisz, postarzeję.
— A! doprawdy nie zasłużyłam, kochany podczaszy, na tyle dobroci — mówiła Marta.
— I Ewunia! Ewunia! wszak to asindźka jej wróciłaś humor i zdrowie.
— W istocie Ewa lepiej teraz wygląda i weselsza, ale to od tego baliku.
— Myślisz asindźka? czyby drugi dać wypadało?
— O! nie wiem, to pewna, że Ewa potrzebuje dystrakcji, ludzi, zajęcia, a może zamiast balem, zająćby ją mężem i gospodarstwem — dodała, uśmiechając się Marta.
— Młode to jeszcze, widzisz asindźka, i prawdę rzekłszy, oprócz chorążego, któremu po części już dałem odkosza, acz delikatnego, nikt się nie trafia.
— No, ja nie wiem, ale — cichutko szepnęła panna — pewna jestem, że tam już w serduszku ktoś siedzi, i tego też, że gdy raz kogo pokocha, będzie go musiała mieć, nie łatwo jej wybić z główki.
Podczaszy zafrasowany westchnął.
— A gdyby czem nabiła niedorzecznem głowę?
— Wątpię! Ewunia bardzo surowo u ludziach sądzi i nie łatwo się jej kto podoba.
— Ale miłość ślepa, panno Ciwunówno dobrodziejko? — dodał podczaszy.
— Czyż zawsze? — spytała Marta. Podczaszy pomiarkował się, skręcił.
— W młodości szczególniej! — dodał, poprawiając się — w młodości.
Ciwunówna nie mogła się od śmiechu powstrzymać. Szczęśliwy, że mu się te różowe usta otworzyły, podczaszy począł też wesoło chichotać. Ewa powróciwszy, znalazła ich w najlepszej komitywie siedzących na kanapce, a stary jakoś nieznacznie pochwycił był rączkę białą i trzymał ją, bo mu się wcale nie wyrywała, na widok jednak nadchodzącej córki usunął dłoń i jakoś się zmieszał. Ewa nadbiegła, poprawiając włoski, rumiana, śmiejąc się, i poczęła zdala wołać klaszcząc w rączki.
— Ot, tak to ślicznie, Marta mi tatka bałamuci, a tatko aż odmłodniał, aż poweselał. Brawo! brawo! Ja państwu nie przeszkadzam.
Pobiegła w ganek zaraz.
— To trzpiot, proszę asindźki z tego dziecka — odezwał się podczaszy — nie wiedzieć co plecie, gdzieżby to już taka jak ja starzyzna śmiałaby się do takiego różanego pączka zbliżyć.
— Cha! cha! — śmiała się Marta — ja bo już, kochany podczaszy, dawno pączkiem być przestałam, a pan też wcale tak stary znowu nie jest.
— Żem nie stary, to się i metryką złożyć mogę — podchwycił gospodarz — tylkom w ostatnich latach ociężał, a przy asindźce, jak Boga kocham, aż mi wstyd, ale w sobie wracające czuję wigory młodzieńcze.
Marta się śmiała.
— Śmiej się, asindźka, śmiej, a! — mówił podczaszy — dobrze staremu, spojrzawszy w te czarne oczki, choć młode lata przypomnieć. — Potarł czoło. — Dobreć to były czasy.
— Pan się czynisz starszym, niż jesteś — rzekła Marta — bo pan świeżo bardzo wyglądasz.
Tem go, zdaje się, ostatecznie za serce ujęła, bo pochwycił ręce jej obie i począł je całować. Potem nagle jakby się opamiętał, wstał, przeszedł się po sali, westchnął i posmutniał.
Dano do stołu.
Wieczór z małemi warjantami powtórzyła się taż sama scena, a że panna Marta żegnała podczaszego, bo nazajutrz miała wyjeżdżać, stary czulszym się jeszcze stał i przynajmniej razy ze cztery powracał, by ją pożegnać, zaklinając, ażeby wróciła, co też panna Ciwunówna przyrzekła.
Po wyjeździe panny Marty i ksiądz Reformat i Taszła i wszyscy domownicy, spostrzegli wielką zmianę w podczaszym, wrócił jakby do dawnej swej ociężałości, chmurny, nudził i poczynał gderać. Rzecz ta była przewidziana. Ewunia jeszcze co chwilę przypominała mu pannę Martę. Na to dosyć nieszczęśliwe usposobienie, jednego dnia z południa nadjechał znany wózek Sykstusa i podczaszy ujrzał z wielkiem strapieniem swem, Warkę kroczącego ku kancelarji.
— Tego to mi się pozbyć trudno — począł mruczeć do siebie — sposobu nań niema, chmurną mu twarz pokazuję, gderzę, nie, wlecze się. Jeszcze mi tu siadł w Rozdołkach, jakby na złość pod bokiem.
Sykstus wszedł właśnie i zabierał się do pocałowania w rękę.
— Przepraszam, że pana podczaszego dobrodzieja tak nudzę, ale do kogóż się udać sierocie, jeśli nie...
— A co? aha? już? ciocia Żylińska zapewnie figla spłatała? nie mówiłem? — zawołał podczaszy — ot, jest.
— Jeszcze do niczego tak złego nie przyszło — mówił Sykstus — tylko, znowu rady pana dobrodzieja potrzebuję.
— Może i pieniędzy? co, dalipan, złamanego szeląga nie dam, chyba do Lublina sobie pojedziesz.
— Ale ja dzięki ciotce niepotrzebuję — kłaniając się, rzekł Sykstus. — Ciotka dla mnie bardzo dobra, lękam się tylko przy młodości i niedoświadczeniu zbyt wielkich ciężarów na ramiona moje nabierać.
— Cóż? co? będziesz ciocię dźwigał? mów jaśniej, bo nierozumiem.
— Ciocia się wybiera na dewocję do miasteczka, chce mi już i Dołhowolę wypuścić...
Podczaszy stanął wśród pokoju.
— Ba! ba! co godzina, to nowina, komponuje coraz nowe projekta, a żadnego nie dotrzyma! Otóż patrzeć? hę? wczoraj Rozdołki, dziś Dołhowolę, a jutro może fora ze dwora, jak jej tam Bernardyni wyperswadują, że z tem lepiej będzie. Co ja mam waćpanu radzić? hę? asan się tylko jeżdżąc tu do mnie od gospodarstwa odrywasz! Co ja poradzę? Ja ani tego ani drugiego, nie aprobuję. Łaska pańska na pstrym koniu jeździ, jednego rana ubzdrzy się co cioci Żylińskiej, pakuj manatki i bywaj mi zdrów. Ja mówię jedź do Lublina.
Sykstus milczał, podczaszy chodził, posapując i kiwając głową.
— Ciocia Żylińska, ponieważ się wahałem, oświadczyła, że mi da dwunastoletni kontrakt dzierżawny.
Podczaszy się odwrócił...
— Ciekawym — rzekł — co sobie każę płacić z Dołhowoli? hę? Są długi?
— Legatów i sum rękodajnych na Rozdołkach jest sto pięć tysięcy; ja to najlepiej wiem, bo pan Żółtkiewicz miał jej interesa. Sześćdziesiąt tysięcy na szóstym procencie, reszta na piątym.
— Tać! tać, asindziej to niby prawnik, powinieneś wiedzieć, jak się ubezpieczyć — zawołał podczaszy — cóż baba chce do rąk mieć, bo to i podymne nie mała rzecz i inne ciężary publiczne i łanowe... i...
— Ciocia Żylińska żąda do rąk nie więcej nad tysiąc talarów.
Podczaszy się mocno zadumał.
— Żytnia gleba! grunt miejscami glejowaty, a kawałki, — sam widziałem na drodze do Wronek, sapy, sapy, reszta hromosz, nie bardzo rodzi... A gotowego grosza ile?
— Cztery tysiące — rzekł Sykstus.
Podczaszy ręce włożył w kieszenie.
— Któż to tę ciocię asanu nawrócił? — spytał nagle.
— Winienem to kilku łaskawym na mnie, panu rejentowi, a szczególniej Machcewiczowi, pono i sędzicz i pisarzowicz także tam bywając, po słówku za mną dorzucili.
Stary głową kiwał i milczał.
— Żeby stara sekutnica — z pozwoleniem, miała dać kontrakt przed aktami, oblatowany, ważny, na lat dwanaście i takim się cyrografem dobrowolnie związała... nie wierzę! to nie może być...
— A gdybym go otrzymał? — zapytał Sykstus...
— No to bierz, bierz, potem, potem powiesz, że ja ci do szczęścia zagradzam drogę. Owszem, winszuję... a pozwól bym ci dał w dodatku dobrą radę. Gdy zaczniesz gospodarować, nie włócz że się po sąsiedztwie, czasu nie trwoń, życzę... życzę...
Sykstus ciągle jeszcze stał przy drzwiach, bo go nawet usiąść nie proszono, lecz nadchodziła godzina poobiedniej kawy, którą pijano razem w pokojach. Przed tą kawą radby się był pozbyć gościa niespokojny ojciec, rzecz jednak musiała być ukartowana, bo Ewunia nadeszła...
— O! że oni się z sobą znają — rzekł w duchu podczaszy — tobym przysiągł, przysiągłbym. Jak to on sobie godzinki wybiera na konsyljum, a panna co miałaby przysłać po mnie, Stefanka, sama nadbiega. Ale czekajcie, to będzie pono ostatni raz.
Przed Ewą nie chciał się wydać bardzo ze złym humorem ojciec i wyszedł, puszczając ją przodem, a za sobą wiodąc Sykstusa, który postępował nieśmiało.
— Wiesz, tatku — ozwała się Ewa — jaki niedobry list miałam od Marty, jaka ona niegrzeczna! Wszakże do nas przyjechać nie chce. Mówi, że nie może, a ja powiadam, nie chce.
Podczaszy się zapomniał i zerwał z krzesła.
— Co mówisz? nie przyjedzie! dla czego?
— Albo ja wiem — ruszyła ramionami Ewa — to dziwaczka, śmieszne rzeczy mi popisała, może później powiem tatkowi.
— Jakto? i nie przyjedzie?
— Nie obiecuje.
— A! to już nieszczęście — rzekł podczaszy — szczególniej dla ciebie.
Ewunia uśmiechnęła się nieznacznie.
— Tak, doprawdy, mnie bez niej będzie bardzo smutno, ale ja mam na to sposób.
— Ciekawym...
— Gdyby papa poprosił pana Sykstusa...
Podczaszy aż się zżymnął.
— Co? po co? na co?
— Ona go bardzo lubi! on by pojechał i wyperswadował i namówił, uprosił.
— Ona go lubi! co? tego! za co go ma lubić?
Ewa poczęła się śmiać.
— Jużciż jeśli ojciec chcesz, żeby przyjechała...
— Dla ciebie?
— No, tak, dla mnie, oczywiście... jeśli tatko chce, by przyjechała, ani ja, ani wy jechać nie możecie... pisać to darmo...
— A i przez posły wilk nie tyje — mruknął podczaszy.
— No, ja ręczę, że pan Sykstus...
— Co pan Sykstus! zaraz pan Sykstus! on ma co do czynienia i tak...
— Ja pojadę najchętniej.
— Nie, nie — zawołał ojciec — asan jedź i pilnuj swojego gospodarstwa, ot, co życzę, i oducz się tego trędania od komina do komina. To sobie dobre dla tych, którzy nic do czynienia nie mają, a kto na przyszłość pracować musi...
— Ja, panie podczaszy dobrodzieju — odparł Sykstus z pokorą — nigdzie a nigdzie nie bywam, prócz tu w Górze, a dom pański nawykłem uważać, jako mojego opiekuna i dobroczyńcy.
Z krzesłem się aż do niego odwrócił podczaszy nagle.
— Mój kochany Warko, nie drażnijże ty mnie tym opiekunem i dobroczyńcą. Nie opiekowałem się asindziejem wcale, a dobroczyńcą nie byłem, boś moją pomoc odrzucił.
— Nie mniej pamięć tej łaski zachowam do zgonu — rzekł Warka.
— Wiesz pan co — przerwała wesoło Ewunia — odwdzięczże się córce za ojca, ani pytaj o pozwolenie, jedź do Siennej i uproś, choćby na klęczkach pannę Martę, żeby do mnie przyjechała.
Sykstus wstał i chwycił za czapkę, ale mądre chłopię, nim podczaszy zaprotestował, rzekł kłaniając się:
— Jadę i z powrotem będę miał szczęście służyć państwu, a zdać sprawę z mojego poselstwa.
Ojciec pięścią aż o stół uderzył z niecierpliwości, ale nim się zebrał huknąć — Nie pozwalam! — Syksusa już nie było.


∗             ∗

Wszystko poszło jak mogło najszczęśliwiej. Sykstus nazajutrz przed samym obiadem wrócił i doniósł, że panna Marta ubłagana przez niego, wieczorem przybywa. Podczaszego w taki to dobry humor wprawiło, że już wcale prawie nie burczał, jednakże gdy po skończonym obiedzie miał zasiąść zdrzemnąć się, obawiał się snać aby młodzieniec z tego snu nie korzystał dla swobodniejszej rozmowy i pożegnał go sam, powtarzając dobrą radę, ażeby się nie włóczył, nie próżnował i gospodarstwa pilnował.
Przybycie panny Marty rozpromieniło podczaszego, wyszedł na jej spotkanie w ganek, wprowadził ją z gracją wielką do pokojów i choć godzina to była, w której nie zwykł zasiadać z gośćmi, pozostał aż do wieczerzy. Ewunia kręciła się widocznie tak, aby ojcu nie przeszkadzać w rozmowie. Nazajutrz dzień zszedł jak najweselej, z wyraźnym postępem poufałości wzajemnej.
Panna Marta bawiła swojego utajonego konkurenta, podczaszy sypał anegdotkami.
Jednakże ilekroć powracał do siebie stary, smutniał bardzo jakoś i wielce zdawał się zakłopotany. Tego dnia po wieczerzy kazał przynieść do sypialni buteleczkę węgierskiego i zaprosił księdza Gulę z sobą.
— Chodź, ojcze, wypijemy na sen po kieliszku, pogawędzimy.
Reformat skłonił się i poszedł, zasiedli oba w krzesłach, cmoktając po troszę kapkę.
— Wiesz, ojcze — odezwał się po namyśle podczaszy — bieda to człowiekowi samemu na starość. Ot, powiem ci, myślę sobie, lada dzień może się kto trafić Ewuni, pryśnie mi z domu, i zostanę jak palec.
— Może też zięć zamieszkać zechce przy panu...
— A! dziękuje ci, choćby był cukrowy, to nam obu życie skwaśnieje. Już to, pożal się Boże, dwóch panów w jednym domu. Z synem nie zawsze dobrze, a z zięciem nie ma sposobu prawie, by się harmonja w familji nie nadwyrężyła. Ludzie jesteśmy.
— Prawda i to — rzekł Gula — prawda i to, ale cóż za rada?
— Otóż, trudna rada! trudna! Byłaby tam jedna, ale, ale o tem i mówić ciężko...
— Cóż takiego? panie podczaszy.
— Gdybym taki stary nie był, ożenić się... ot co...
Reformat się uśmiechnął.
— Panie podczaszy dobrodzieju — rzekł zwolna — wiadomo co apostoł powiedział, Melius est nubere...
— Nie z tego względu, mój ojcze, nie dla serca człek potrzebuje towarzyszki, a gadajcie wy sobie co chcecie, wy, co z profesji kobietami się brzydzicie, — bez niewiasty dom żeby był złocony, pusty będzie.
Gula pociągnął dobry haust.
— Pan podczaszy nie jesteś przecie w tak podeszłym wieku...
— Ja to sobie powiadam właśnie, że nie jestem w wieku podeszłym, ale zawsze, zawsze, pięćdziesiąt i siedem, szósty krzyżyk!
— U nas się to i w siódmym żenili — poparł ksiądz Gula.
— Zapewne, bywało to, dziś rzadziej — mówił, wzdychając podczaszy. — Z drugiego zaś względu, jakże kochanemu dziecku macochę dać, dopieroby było narzekanie... płacz... bo widzisz, ojcze... a nuż... kto to może przewidzieć, zjawił by się chłopiec i jedynaczka by musiała ustąpić braciszkowi...
— Tak! tak! — mruczał Reformat — to są rzeczy do namysłu.
— Ja ci powiem, mój ojcze, żem nigdy podobnej pokusy nie miał, Bóg widzi, nie miałem. No, tylko myśląc o tem, jak mnie Ewunia opuści...
Reformat trochę był winem ośmielony i rozweselony.
— E! panie podczaszy! benefaktorze i syndyku nasz... — zawołał — gdybyś się nie pogniewał, cośbym rzekł.
— Pal, mój ojcze.
— Jegomości bodaj panna Marta w oczko wpadła.
— A wpadła! jak Boga kocham! — rozśmiał się stary — no, masz słuszność, pierwszyś to odkrył, wpadła. Ale to młode... śliczne... bodaj nie dla mnie... tylko człek darmo się durzy.
Gula śmiał się.
— Młode! no! młoda ona jest, ale my to najlepiej wiemy, bo z naszej parafji, lat trzydzieści ma.
— E? — spytał podczaszy... — ma? nie wygląda na 25! Słowo ci daję. Świeża jak róża. A za mnie ona nie pójdzie...
— Ot, nie wiem! — rzekł Reformat — mnie się zdaje, że poszłaby, bo coś także do pana podczaszego przylega.
— Alboż przylega? — wesoło spytał stary — uważałeś? myślisz? doprawdy?
— Uważałem... uważałem...
Podczaszy począł się przechadzać po pokoju.
— Zabiłeś mi klina w głowę, mój ojcze, bo, gdyby ona do mnie serce miała jeszcze, no! jak Boga kocham, ważyłbym się.
— To ją pan zapytaj.
— Boję się, powiem ci, ojcze, głupi jestem, a nuż mi da odkosza.. to się struję. Wolę się durzyć tak, niż nadzieję stracić.
— To źle — odparł Reformat — zły znak, pan podczaszy nadto już zakochany.
— Pst! cicho! nie gadaj! nuż kto posłyszy! zlisuje się — zawołał stary — ale to tak nie wiedzieć zkąd wprędce przyszło...
— To może i odejdzie.
— Wątpię...
Gwarzyli, gwarzyli przy kieliszkach, a podczaszemu lżej się na sercu zrobiło znalazłszy konfidenta.
— Co się tu między nami mówiło, ojcze kochany — rzekł w końcu podczaszy, to wszystko sub rosa, jak na spowiedzi. Wstyd mi, powiem ci, wstyd. To dopiero Ewunia zakrzyknie, gdy się dowie. Kara Boża na stare lata, taka dolegliwość.
Chodził dosyć jeszcze długo po sypialni podczaszy, myślał, dumał, potem ukląkł się pomodlić, położył spać i do białego dnia przewracając się z boku na bok, zasnąć nie mógł.
W Górze gdzie zwykle dosyć gości z sąsiedztwa bywało, temi dniami jakoś pusto się zrobiło, tak, że podczaszy mógł bez przeszkody godzinami całemi z panną Martą rozmawiać.
Jednego dnia wieczorem kazano podać kolację w altanie około domu, gdyż dzień był parny. Do stołu zasiedli domownicy i rozmowa dosyć ożywiona trwała. Po ostatnim półmisku, rezydenci odeszli, Reformat się wymknął, Ewa odprowadziła w ulicę panią Kropiwnicką, a Marta z panem podczaszym została na krześle, słuchając opowiadania jak go to siłą szabel i wina pierwszy raz deputatem wybierano.
Nagle z tej historji jegomość przeszedł, obejrzawszy się w około, do wspomnień młodych lat, i uczuć młodzieńczych.
— El e! panno Ciwunówno dobrodziejko — zawołał — miałem serce, przyznam się asindźce, aż do zbytku czułe, i z tego mi bezpotrzebnie na stare lata zostało... zostało!
— Serce nigdy nie zaszkodzi — odparła panna Marta.
— A! licha tam, powiem asindźce, kłopot z niem, łatwo się człowiek przywiąże, a potem cierpi... bo... bo...
Tu zamilkł nieborak i westchnął.
— Pan podczaszy czynisz się niepotrzebnie starym, bo nim nie jesteś.
— I jestem i nie jestem, człek ociężał, choć serce ma w piersiach młode, a co komu po tem...
— Przepraszam szanownego pana, serce to grunt.
— Asindźka bo jesteś wyjątkiem między niewiastami — zawołał podczaszy — jak mi Bóg miły, wyjątkiem. Nie mogę się też oddziwować, iż dotąd pozostałaś samotną, gdy się o asindźkę na klęczkach powinni byli dobijać.
— Pan podczaszy aż nadto jesteś dla mnie łaskaw.
— Co to łaskaw! — zapalając się odezwał jegomość, — jabym dla asindźki czarnych oczów gotów, czy w ogień, czy w wodę.
— A, panie podczaszy...
— Przysięgam... jak mnie widzisz... Jesteś panią serca mojego. Co już mam mówić więcej...
— Chyba żartujesz pan ze mnie.
— Co? jabym śmiał z takiego bóstwa lekce sobie ważąc je, żartować? Pani moja, weź, proszę, na próbę i rozkazuj.
Panna Marta spuściła oczki skromnie, zaczęła kończyk chusteczki skubać, westchnęła i jeśli mamy prawdę powiedzieć, pomyślała. Jestem pewna, że coś przeszkodzi, albo stary się opamięta i znowu nie oświadczy.
— Wysoko cenię serce tak uprzejme dla mnie, pana, lecz...
— Lecz co? mów, pani.
— Lecz doprawdy — mówiła panna Marta — cóż to ma znaczyć?
— Mam rzec? no, to powiem, jestem w asindźce zakochany, jak młodzik i gdyby nie lata...
Panna Marta milcząc, odmawiała modlitwę na tę intencję, żeby raz przecie dobitnie się oświadczył, podczaszy przestraszył się milczenia i zawahał. Spojrzała nań.
— Panno Marto, królowo moja — dodał, chwytając za rękę, którą całować zaczął — jeśli masz odwagę, daj mi oto tę rączkę... włożę na nią obrączkę i niech świat gada, co chce, jeszcze mi szczęście błyśnie.
— Panie podczaszy, mogęż to wziąć za...
— Prawdę, prawdę, za wynurzenie uczuć mych — dodał podczaszy — poprę przysięgą, królowo moja.
Nie wiedząc jak dokończyć, Marta nie bez wzruszenia wyciągnęła mu dłoń, podczaszy aż przyklęknął chwytając, chociaż się zaraz porwał i zawołał stłumionym głosem.
— Bogu najwyższemu dzięki? spełnione najgorętsze życzenia moje, Marciu droga! gdyż odtąd mam prawo zwać cię tem słodkiem imieniem, o jedno teraz proszę, niech to, co zaszło między nami, pozostanie tajemnicą, dopóki... dopóki... Widzisz, asindźka, boję się Ewuni... muszę ją przygotować.
— Zastosuję się do życzeń podczaszego — łagodnie odpowiedziała Marta.
— To nie potrwa długo, ja zaraz jutro pocznę ją przygotowywać, dziecko dobre... choć główka nieco twarda, ale mnie kocha, serce dobre.
Na te słowa Ewa nadeszła, która scenę całą, nie słysząc wyrazów, widziała dobrze i rada jej była, nadeszła smętna i zamyślona, wzięła Martę pod rękę, ojcu dała dobranoc i tak się wieczór ten dla podczaszego pamiętny ukończył.
Poszedł on zaraz do kancelarji aby z sobą samym pozostawszy, nad dalszem postępowaniem się zastanowić, Ewunia zaś pociągnęła Martę i ledwie odeszły w ulicę, uścisnęła ją.
— Rzecz skończona! prawda! widziałam jak ci się ojciec oświadczył.
— Tak! — rzekła Marta — przyznam ci się, że w tej chwili jeszcze jestem wzruszona, uczyniło to na mnie wrażenie wcale niespodziewane... Strach przejął tajemny...
— O! już po czasie lękać się i nie ma czego — zawołała Ewunia — teraz ratujże mnie.
— Ale odkryjże mi, w kim się ty kochasz, bo wiesz co, jakkolwiek dobre mam oczy, dotąd tego się nie domyśliłam.
— W rycerzu o lśniącej zbroi — zaśmiała się Ewunia — przecieżeś go razem ze mną admirowała.
— Któż to jest?
— Niestety! rozczarujesz się, gdy powiem, moim rycerzem — westchnęła Ewunia — Sykstus?
— Sykstus! Sykstus? — krzyknęła Marta — jakto? ten dependent Żółtkiewicza.
— Jeśli chcesz, nazwij go i tak, ale on mnie kocha, ja jego, i nie wyjdę, tylko za Sykstusa. W tem właśnie rzecz, iż ojciec czegoś się domyśla już, a jest mu jaknajmocniej przeciwny.
— Cóż poczniemy? — spytała Marta.
— No, nie wiem jeszcze — przebąknęło dziewczę — ale tegom pewna, że choćbym dwadzieścia lat na pozwolenie czekać miała, choćbym zestarzała panną, nie pójdę, tylko za niego.
— Szczęśliwy chłopiec! — westchnęła Marta — masz moją rękę, pomogę, uczynię co tylko każesz, jestem twoją, ach! będę twą razem siostrą i matką! — Uścisnęły się milcząco.
Następnego dnia, nie wiem jak się to stało, wszyscy we dworze powstawali raniej niż zazwyczaj. Pierwszy obudził się podczaszy, gdy jeszcze chłopiec w kredensie na sienniku spał i musiał go sam pójść obudzić, nazywając negusem. W kawiarni dziewczęta ledwie rozpoczynały toaletę, w potłuczonych zwierciadłach, gdy Ewunia posłała Julkę po kawę dla siebie i Marty. Były tam jakieś tajemnicze konszachty między Ewą i Julją, potem ta poszła do pisarza prowentowego, który był przy gumnach, potem ten znowu zbudził chłopaka w stajni i chłopiec konia chwyciwszy, gdzieś zginął...
Przy mszy modlili się wszyscy goręcej, niż kiedykolwiek, a gdy księdzu Guli miano kawę wedle zwyczaju podawać w jego izdebce, zaprosił go z sobą podczaszy do kancelarji, żeby się u niego napił. Tu, gdy byli, wyjrzał jegomość do drzwi, stanął przed księdzem i z głębokiem westchnieniem, rzekł do niego.
— Patrzajże ojcze na mnie, oto masz przed sobą starego bałamuta, któremu się zachciało na szósty krzyżyk wziąć nowe jarzmo. Wszak to ja, ojcze kochany, wczorajszego wieczora, ni z tego, ni z owego, pannie Ciwunównie się oświadczyłem formalnie, i zostałem przyjęty.
Reformat o mało nie wywróciwszy filiżanki, coby go pozbawiło kożuszka, rzucił się ku podczaszemu.
— Niechże pierwszy powinszuję i złożę życzenia moje.
— Cyt! ojcze, cyt! nie śpiesz się, ja tu jeszcze między Scyllą a Charybdą przepływać muszę, nim do tej Italji zawitam — smutnie ozwał się stary. — Jakto Ewunia przyjmie! Co ona powie! Rumienię się, myśląc! Co ludzie dalej osądzą, może mnie wyśmieją! O nich to już mniejsza, mój ojcze, ale z dzieckiem, co począć z dzieckiem... Jak do tego przystąpić! Radź i benedykuj!
— Panie podczaszy dobrodzieju, nie potrzebnie zdaje mi się kłopoczesz się zbytnio, dziecko dobre, posłuszne, łagodne...
— Dobre, złote, ale co łagodne, ojcze! tego nie można powiedzieć, uporek jest! o! jest! jak na kiełki weźmie! Z jakiej ja tu beczki z nią pocznę! co powiedzieć? jak przystąpić?
— E! tyleby biedy było — szepnął Reformat popijając kawę — ojciec... czyż nie będzie wiedział, jak przemówić do dziecka?
Podczaszy zamilkł, widocznie był niespokojny.
— Bądź co bądź — dodał — darmo to godzić, bez krzywdy dziecka stać się to nie może, z majątku coś odejdzie. Wdowiec, żeniąc się z panienką, muszę zapis uczynić. I zwyczaj tego chce, i sprawiedliwość, i serce. Zawsze się jej posagu uszczupli, a choćby dziś o to nie stała, kiedyś mi to wyrzucać będzie.
— Czyż majątek wszystkiem — rzekł ksiądz.
— Prawdać to, ale i on znaczy w życiu. Samolubem się stałem, ale jak tę się oprzeć tym oczom kobiecym, kiedy poczną świdrować aż do głębi. Panna Marta, jakoś też się do mnie przywiązała, bo to tak prawie, jak sierota, siostrę ma, ale co z tej siostry. Rozczuliła mnie swym afektem i położyłem łapki przed nią. Słowo się rzekło, dziś cofać nie czas.
Chodził i wzdychał, aż się Reformat ulitował, przystąpił doń, uściskał, uspokoił i tak go zostawił myślom gorzkim, których pozbyć się nie mógł.
Do obiadu samego razy kilka już, już miał po córkę posyłać i wstrzymał się... odłożył. Właśnie pora nadchodziła, gdy podczaszy, chodząc po sypialni, jak miał zwyczaj, gdy na rozum brał, ujrzał oknem toczący się wózek, ku dworowi wprost. Poznał po koniach i w ręce uderzył.
— Dosyć, że to jest dokuka jakiej świat nie widział — rzekł w sobie — i znowu po radę jedzie! Już mu radziłem przecie, żeby sobie czynił co chciał, a mnie pokój dać raczył — nie. Ot! chłopiec natrętny.
Tu stanął i coś pomyślał i wstrząsnął się, jakby nieprzyjemnego co połykał. A tuż i drzwi się zlekka otworzyły. Sykstus wszedł.
— Do nóg upadam pana podczaszego dobrodzieja.
— Cóż znowu?
— No, mała rzecz... chciałem podać pod światły sąd mego dobroczyńcy...
— Dajże mi pokój z tym dobroczyńcą — ofuknął podczaszy — com ja ci kiedy uczynił dobrego.
— A! nad wyraz wiele...
Stary ramionami ruszył.
— Cóż tam znowu? co?
Wyjął z za kontusika papier Sykstus i położył go na stole.
— Cóż to jest?
— Kontrakt od cioci Żylińskiej na lat dwanaście, i proszę pana podczaszego, ułożyliśmy się tak, że sześćset talarów w gotowiźnie płacić będę, a resztę w naturze, leguminami, zbożem.
— Jakto? więc za 900 puściła?
— Sto mi darowała sama.
— Toś się w czepku urodził, mosanie — zawołał podczaszy. — Tylko że z babą, sekutnicą, kontrakt choćby najmocniejszy, zagryzie cię, gdy zechce, wyrzeczesz się i jego dzierżawy i cioci Dołhowoli.
Patrzał na kontrakt podczaszy, wziął go do okna, czytał i położył na stole.
— Winszuję — rzekł — gracz z asana, tylko bieda, że widzę gospodarstwa nie pilnujesz, jeździsz a jeździsz.
— Ja natychmiast do domu powracam.
Właśnie ruch się zrobił we dworze, bo podawano do stołu, podczaszy słyszał niosących wazę i nawołujących chłopców z kredensu i kuchni — odprawić w tej chwili choćby najbardziej natrętnego człowieka, było przeciwko obyczajom, bo i ubogi nie odchodził głodnym od progu, zamruczał więc pod nosem.
— Zostań już na obiad, zostań!
Z mowy znać było, że to czynił niechętnie. Sykstus wszakże przyjął to zaproszenie półgłębkiem z wielką pokorą. Służący właśnie otwierał drzwi i prosił do stołu.
Poszli więc. W sali, na widok Warki idącego za podczaszym, zarumieniła się Ewunia, ale pozdrowiła go zdaleka tylko. Natomiast panna Marta bardzo grzecznie się przywitała i posadziła przy sobie, okazując mu szczególne względy.
— Bardzo to szczęśliwie, że pan tu przyjechałeś — rzekła głośno — ja, za pozwoleniem gospodarza, który mi tego nie zabroni, położę na waćpana areszt i dziś go zatrzymam. Mam bardzo pilnych kilka rzeczy do napisania i przepisania, a mówiono mi, że masz pan piękny charakter i przepisujesz prędko.
Podczaszy się skrzywił widocznie, lecz jak było odmówić bohdance. Sykstus naturalnie zaofiarował się bardzo chętnie. Przez kilka minut potem trwało kłopotliwe jakieś milczenie.
Ewunia oczyma dodawała otuchy chłopcu, który był spokojny, ale dosyć smutny. Rozmowa toczyła się o Dołhowoli, Rozdołkach, o cioci Żylińskiej i o rywalizacji OO. Dominikanów i Ks. Bernardynów, którzy zarówno starali się o łaski pobożnej wdowy. Ksiądz Gula bronił swoich, a wogóle, co do ostatniego przedmiotu, rozpraw dłuższych nie dopuszczał. Pan Taszła, który doskonale znał okolicę, bardzo wychwalał Dołhowolę, i prorokował dzierżawcy, że przy dobrem gospodarstwie po leciech dwunastu kupić będzie mógł obie wioski.
— Tak! tak! wbijacie mu to w głowę — zamruczał podczaszy — chłopcu się będzie zdawało, że już posiadł złote góry i gospodarstwa zaniedba.
Ewunia drobiła chleb, słuchając i nie podnosząc głowy nawet.
Po obiedzie Sykstus prosił o robotę, dostał coś od panny Marty do przepisywania, ksiądz Gula mu pozwolił swojej izdebki i poszedł zaraz nie tracąc czasu. Nim podczaszy się zdrzemnął, już go nie było. Marta z Ewunią odeszły trochę na bok, bo gorąca miłość nie mogła powstrzymać podczaszego od snu poobiedniego, choćby na pięć minut i stary trochę się w swem krześle przespał. Wprędce jednak przetarłszy oczy, poszukał niemi panny Marty, wstał i poszedł za nią. Ewunię właśnie powołała z kluczykami pani Kropiwnicka, ksiądz Gula grał z Taszłą w warcaby, zostali więc w końcu długiej sali tak, jak sam na sam.
Panna Marta nie opierając się wcale, dozwoliła rączkę uścisnąć i ucałować spragnionemu adoratorowi, i pochylając mu się do ucha, spytała:
— Proszę cię, kochany panie podczaszy, czy też nie uważałeś, że Ewunia coś bardzo czule spogląda na tego Sykstusika.
— Ah! niestety! — westchnął ojciec — taż to moja troska i niedola właśnie, iż się już od niemałego czasu tego dorozumiewam.
— Czy pan co ma przeciwko niemu? — spytała panna Marta.
— Jakto? wszystko! wszystko przeciw niemu, goły jak święty turecki, bo ta dzierżawa to jakiś blichtr, młokos... dependencik biedny od mecenasa Żółtkiewicza i żeby śmiał mi, aby pomyśleć o Ewuni! a...
— Zmiłuj się pan — przerwała Ciwunówna — chłopiec młody, ładny, rozgarnięty, dobrej familji, mnie się nie zdaje, żeby to miało być coś tak strasznego i dziwnego? A jeżeli Ewunia go kocha?
Podczaszy ręką machnął gniewnie.
— Jeżeli go kocha, to niech się przekocha, bo z tego nic nie będzie. Ewunia może sobie lepszego znaleźć męża.
— Tak, panie podczaszy, ale cóż jej przyjdzie ze świetniejszego małżeństwa, jeśli będzie nieszczęśliwą.
— To imaginacja — zawołał stary — młodej dziewczynie jeśli się uroiło...
— To pan w miłość stałą nie wierzysz? — zapytała Ciwunówna.
Podczaszy się splątał.
— Ale tam, bo miłości nie ma! to bajki! gdzie? zkąd?
— A ja panu powiadam, że jest! — odezwała się Marta. — Mam prawo dziś mówić z wami otwarcie. Ewunia mi się przyznała.
Podskoczył aż na siedzeniu stary.
— Przyznała się? jakto?
— Pod przysięgą, że dochowam tajemnicy, ale ja dla was, dla mojego narzeczonego nie mogę mieć tajemnic. Przyznała mi się, że go kocha i zaklęła, że jeśli nie pójdzie za niego, to do klasztoru wstąpi.
Załamawszy ręce, siedział biedny podczaszy jak przybity.
— Wygnam tego łotra natychmiast z mojego domu — zawołał — niech mi się więcej na oczy nie pokazuje.
Ciwunówna pochwyciła go za rękę. — Waćpan mnie zdradzisz! na miłość Boską, a w takim razie ja słowo cofam i wyjeżdżam natychmiast.
— Ale cóż tu robić? powiedzże asindźka sama, co tu poczynać? Ja jej za niego wydać nie mogę.
— Zmiłuj się, kochany panie podczaszy, powoli, powoli pocóżeś młodego chłopca przez tyle lat do domu sprowadzał, trzymał go po dni kilka, dawał mu się zbliżyć do Ewuni, sam temu winien jesteś.
— A któż mógł aby pomyśleć o podobnem zuchwalstwie? — przerwał podczaszy — mógłżem przypuszczać, że on się ośmieli, że ona takiego hołysza... tfu!
— Ależ bo to i krewny wasz pono?
— Dziesiąta woda po kisielu, panno Ciwunówno, co za pokrewieństwo, moja babka a jego matka były sobie cioteczne siostry.
— I dobrego rodu.
— Co mi z tego rodu! — fukał stary — ja go nie chcę!
Milczenie przerwało rozmowę.
— Wiesz pan, kochany podczaszy — odezwała się Marta po namyśle — jeśli ja mam wnijść w wasz dom, niechże na ten smutek i nieszczęście Ewuni nie patrzę. Nie zniosłabym obok mojego szczęścia, cierpień biednej dzieweczki, którą kocham miłością siostry i matki. Jeżeli tak, to odłóżmy nasze projekta, ja panu podczaszemu słowo jego powracam, i cofam moje, nie mogę.
Wstała panna Marta nagle, stary siedział osłupiały, jak rażony nagle piorunem, wyciągnął tylko nagle rękę.
— Panno Ciwunówno! na miłość Boga, proszę się zreflektować, pogadajmy, to tak być nie może, ja trzymam za słowo.
— Panie podczaszy — odparła Marta — wczoraj jeszcze, gdyś mi się waćpan dobrodziej był łaskaw oświadczyć, wcale o tem nie wiedziałam, okoliczności inne były wcale. Zdawało się, że w domu tym znajdę pokój i szczęście. Pojmuje pan, że dziś wobec grożących następstw tej nieszczęśliwej inklinacji Ewuni a pańskiego wstrętu, byłoby z mojej strony szaleństwem, wchodzić do domu, do którego szczęścia wnieść nie mogę. Obcej przypisywanoby wszystko. A! nie! nie! przebacz mi pan — dodała gwałtownie — nie mogę! nie mogę!
— Panno Ciwunówno! królowo moja! — podchwycił, biorąc ją za rękę podczaszy — na miłość Bożą! zaklinam, siadaj pani i pomówimy spokojnie, z refleksją. Ja pierścień zaręczynowy przyniosłem! Ja się już zwierzyłem Reformatowi, to nie może być...
— Jeśli Ewa ma być nieszczęśliwą — powtórzyła Marta — to ja się wyrzekam tego szczęścia, jakiegobym z panem podczaszym kosztować mogła.
Stary spojrzał jej w oczy, zburzony, osowiały, niepewien co miał czynić, wahając się widocznie, gdy klask z bata dał się słyszeć i kolebka staroświecka zatoczyła się przed ganek. Podczaszy wstał, aby rozpoznać lepiej kto przyjeżdża, gdy tuż drugi, a za nim trzeci i czwarty i piąty powóz wjeżdżał już w dziedziniec.
— Daruj, asindźka — rzekł pośpiesznie, wkładając gwałtem pierścień na palec Ciwunównie — pomówimy o tem potem, goście! muszę iść.
A tu już i nie czas było wychodzić naprzeciw, bo podkomorzy ubrany odświętnie, przy szabli, za nim rejent, Machcewicz, Walek, Szczepek, mecenas Żółtkiewicz, Bołtuszewski i osób sześć lub siedem jeszcze ze szlachty wtoczyli się uroczyście na salę.
Podczaszy był pomieszany, gdyż najazd ten bez oznajmienia, zwiastował coś nadzwyczajnego. Wszyscy byli poubierani, strojni, poważni i szli gromadą, jakby w jakim poselstwie. Gubił się w domysłach, co to mogło być, gdy podkomorzy, wiekiem najstarszy, postąpił ku niemu wielce uroczyście i po zwykłych pocałunkach i powitaniach, odstąpiwszy kroków trzy, chrząknął donośnie i począł.
— Szanowny panie podczaszy dobrodzieju, panie a bracie! Staję oto przed waszmością panem a bratem nie we własnem imieniu, przyodziany niejako funkcją wielką w imieniu obywatelstwa, w imię szlachty, umocowany przytem przez osobę sprawie, o której zaraz powiem, przez krew i kolligację najbliższą.
— Nie tajne są waszmości panu a bratu, losy pospolite familij naszych szlacheckich, które fortuna raz ku najwyższym podnosi szczytom, to znowu, jakby na igraszkę strąca w niedolę, by na nich siły swej a potęgi wypróbowała. Cóż więc trzyma nobilitatem, jeśli nie owa solidarność w złych i dobrych losach, która nie daje zapomnieć o braciach, choćby nieunikniony palec niedoli dotknął. Winniśmy pamięć na zasługi przodków, opiekę nad potomkami. Tem uczuciem powodowana jaśnie wielmożna sędzina Lucyna z Brzeskich Żylińska, jedynemu siostrzeńcowi swemu panu Sykstusowi Warce Warczyńskiemu, wypuszczając swe dziedziczne Dołhowolę i Rozdołki w dwunastoletnią dzierżawę, a zarazem testamentem w grodzie oblatowanym czyniącego, po najdłuższem życiu onych włości dziedzicem, podniosła znowu do najpierwszej świetności godne Warczyńskich imię, zasłużone w powiecie, w ziemi naszej, w województwie, w ojczyźnie. W imieniu tej oto chwilowo złożonej słabością, jaśnie wielmożnej sędziny Lucyny z Brzeskich Żylińskiej, tandem i w całego naszego obywatelstwa imieniu, przychodzimy w dziewosłąby do was, panie podczaszy. Sierocie bez ojca i matki, powiat służy za opiekuna, za ojca, za poręczyciela, i całe obywatelstwo ziemi naszej, przezemnie do was zanosi prośbę, abyś pan Sykstusowi Warczyńskiemu rękę córki swej, szanownej panny podczaszanki, nie odmawiał. Sercami kieruje Pan Bóg, miłość wielką powziął ten młodzieniec ku jaśnie wielmożnej pannie podczaszance, lecz sierota, a wczoraj ubogi, ani śmiał, ani mógł paść do nóg Waszych, my to dziś wszyscy jak nas widzisz za niego czynimy! W imieniu starej przyjaźni, w imię pokrewieństwa, zaklinam cię...
Podczaszy już płakał, wystąpienie całej szlachty in gremio, przemowa podkomorzego, wreszcie poprzednia z panną Martą rozmowa, złamały go.
— Mój mości dobrodzieju! — zawołał, rzucając się na szyję podkomorzemu — a któżby nie uległ takim słowom i takim prośbom i takim dowodom łaski jakiemi młodzieńca zaszczycacie. Fiat voluntas vestra, jeśli Ewunia za tem. Obejrzał się, a tuż stał Sykstus i Ewa, którzy mu do nóg się skłaniali, więc płakał stary, a błogosławił, a wołał — Wina! wina!
A w tejże chwili, gdy do piersi narzeczonych przyciskał, którzy go po rękach całowali, jakby mu błyskawica pogłowie przeleciała.
— Proszę o głos! — zawołał ocierając łzy — panowie a bracia, proszę o głos.
Cisza się stała wielka.
— Spełniłem wolę waszą, niech Bóg ich błogosławi, lecz mam prośbę, wysłuchajcie mnie cierpliwie. Córkę mi z domu ten niedobry chłopiec zabiera, mamże ja zostać sierotą? Pozwoliłem na małżeństwo, które mnie okrada z jedynego skarbu, czyż zgrzeszę, gdy skarbu innego poszukam? A oczyma wiodąc, innego nie znajduję, nad przytomną tu pannę Ciwunównę Martę Żyrowską, przed którą poklęknąwszy, składam u nóg jej ofiarę serca mojego, prosząc, by nią nie wzgardziła.
Panna Marta chciała uciekać, Ewunia ją zatrzymała, obywatelstwo przytomne obstąpiło. Jedni się śmieli, przyklaskiwali drudzy, winszowali już inni, panna Ciwunówna podała rękę, którą Ewa położyła na dłoni ojca.
Podczaszemu, któremu łatwiej było poklęknąć niż powstać, podał rękę Sykstus, zerwał się rzeźwo, a tu już wołano: Vivat! vivat!
Podkomorzy jadąc, był już pewien, że mu się stary nie oprze, że szlachty prośby i zaklęcia złamią jego upór, a wreszcie cioci Żylińskiej wspaniałomyślność szalę przeważy, nikomu wszakże na myśl nie przyszło, iż stary podczaszy zwróci swe afekta do Ciwunówny i że panna Marta je przyjmie.
Radość tedy powszechna, ożywiona kielichami, nie mogła się rozejść bez uczty. Wysłano po kapelę do miasteczka, a że kilku sąsiadów brakło, więc i listy zapraszające bliższych, w których wszakże o niczem mowy nie było, prócz o wieczerzy i skrzypkach.
Zjawili się pod wieczór, chorąży Brdęski, niewiedzący wcale o zaręczynach Ewy i żywiony nadzieją, że hollenderska sukcesja, mimo niedowierzania podczaszego, opór jego przełamie; a za nim państwo Przyrowowie z Dydakiem, który właśnie tegoż dnia otrzymał pozwolenie oświadczenia się pannie Marcie. Sama jejmość znajdowała, że poczciwemu Dydakowi, osoba tak stateczna w życiu, wielką być może pomocą. Dydak, jak zawsze niedomyślny, zbliżył się do Ciwunówny, korzystając z powszechnego zaprzątnienia i po chwilce odezwał:
— Gdy panna Ciwunówna dobrodziejka pozwoli mi, to jabym coś powiedział.
— Bardzo proszę.
— Mama i papa pozwalają, żebym się pannie Ciwunównie oświadczył, otóż ja się oświadczam.
Marta mu się rozśmiała w nos.
— W poręś się namyślił — rzekła — a wszakżem ja zaręczona!
— Z kim? — okrzyknął zdziwiony Dydak.
— Z panem podczaszym.
— Jak mamę kocham, oto osobliwsza rzecz! — rzekł Dydak — Jakto? dziś? kiedy ja się namyśliłem?
— Niech to panu za naukę służy, żebyś się na drugi raz nie spóźniał i do jutra nie odkładał.
Biedny Dydaczysko westchnął, westchnęła i panna Marta patrząc na niego, bo chłopak był dobry, łagodny, głupawy, ale jakże go wygodnie za nos by było można prowadzić!
Tak samo chorąży dowiedział się, widząc Ewunię przy Sykstusie uśmiechniętą i szczęśliwą, że tu już hollenderska sukcesja nic nie pomoże. Zapił tę sprawę boleśnie.
Nikogo to nie dziwi, gdy powiemy, że zręczna rączka Ewuni i jej rady całą sprawą kierowały, chociaż skromne dziewczę do niczego się przyznać nie chciało.
Gdy wieczorem przyszedł bohdankę, przyklękając przed nią, pożegnać Sykstus, bursztynowa główka schyliła się do ucha i głosik wesoły szepnął:
— Ewa nie zdradziła!

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Wydaje się, że w zdaniu zbędnie powtórzony został wyraz już.