Strona:PL JI Kraszewski Ewunia.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kłym śniegu się przywlokły, gospodarz oknem wyjrzał i odezwał się.
— Jeśli się nie mylę to rejent. Musiało mu się chyba co koło sań lub w uprzęży popsuć, inaczejby nie wstąpił do mnie.
Na te słowa w szubie ogromnej wtoczył się w istocie wymieniony, który, jak oni, powracał od podkomorstwa. Płozy połamał i od progu wołał: — gospodarzu, dobrodzieju, jeśli w Boga wierzysz, pożycz sań, bo dalej nie pociągnę.
— Dobrze, ależ choć odetchnijcie!
Rejent się na krzesło rzucił, aż zaskrzypiało pod nim, i począł się wyciągać.
— Ha! — zawołał — przecież karnawałowi koniec, skończyła się nasza pańszczyzna, czas spocząć.
Spojrzał po nich.
— Coś wy obaj nosy na kwinty! cha! cha! bieda? nieprawdaż. Ewunia