Czterech jeźdźców Apokalipsy/Część druga/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czterech jeźdźców Apokalipsy |
Wydawca | Księgarnia Biblioteki Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1924 |
Druk | drukarnia „Rola“ Jana Buriana |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Helena Janina Pajzderska |
Tytuł orygin. | Los cuatro jinetes del Apocalipsis |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
I
Pierwszem uczuciem starego Desnoyersa było zdziwienie, gdy przekonał się, że wojna jest nieunikniona. Ludzkość zwarjowała. Byłaż możliwą wojna przy tylu kolejach żelaznych, tylu okrętach handlowych, tylu maszynach, takiej działalności, rozwiniętej na powierzchni ziemi i w jej wnętrzu? Narody zrujnują się na zawsze. Były przyzwyczajone do potrzeb i wydatków, jakich nie znano jeszcze przed stu laty. Kapitał był władcą świata, a wojna miała go uśmiercić; ale z kolei ona sama zginie po paru miesiącach z braku pieniędzy na jej podtrzymanie. Dusza Desnoyers'a, dusza człowieka interesów, oburzała się na te setki tysięcy miljonów, jakie ta warjacka awantura miała puścić z dymem.
A ponieważ jego oburzenie musiało skupić się na czemś bezpośredniem, uczynił więc odpowiedzialnymi za to warjactwo swoich własnych rodaków. Tyle gadać o „odwecie!“ Tak się troszczyć przez dwadzieścia cztery lata o dwie utracone prowincje, kiedy naród był posiadaczem olbrzymich i nieużytecznych obszarów na innych lądach!... Okażą się wnet skutki takiej rozjątrzonej i hałaśliwej głupoty.
Wojna znaczyła dla niego klęskę natychmiastową. Nie miał wiary w swój własny kraj; epoka Francji minęła. Teraz triumfatorami były narody Północy; a przedewszystkiem te Niemcy, którym przyjrzał się zblizka, podziwiając z pewnym przestrachem ich karność, ich twardą organizację. W dawnym robotniku ozwał się samozachowawczy egoistyczny instynkt tych wszystkich, którym udało się zebrać miljony. Desnoyers lekceważył ideały polityczne, ale przez klasową łączność potakiwał w ostatnich latach wszystkim utyskiwaniom na skandale rządu. Jak sobie zdoła poradzić zepsuta i zedezorganizowana Republika z mocarstwem najsilniejszem i najlepiej urządzonem na ziemi?
— Idziemy na śmierć! — mówił sobie Desnoyers — pewniej niż w 70-ym roku! Przyjdzie nam patrzeć na rzeczy okropne!
Ład i zapał, z jakim Francuzi stawiali się na wezwanie Rządu, przeobrażając się w żołnierzy, wprawił go w ogromne zdumienie. Pod wpływem tego moralnego wstrząśnienia zaczynał w coś wierzyć. Ogół był dobry; lud, jak za dawnych czasów, waleczny. Przez czterdzieści cztery lat obaw i niepokojów zakwitły starożytne cnoty. Ale wodzowie? Gdzie byli wodzowie, aby poprowadzić na zwycięstwo?
Wielu powtarzało to pytanie. Bezwład demokratycznego rządu i pokój utrzymywały kraj w zupełnej nieświadomości na punkcie wodzów. Wszyscy widzieli, jak się tworzyły armje; mało kto znał generałów.
Wkrótce jednak jedno nazwisko zaczęło przechodzić z ust do ust: „Joffre! Joffre!...“ Przed pierwszymi jego portretami, jakie się ukazały, gromadziły się tłumy. Desnoyers przypatrywał mu się uważnie:
— Ma wygląd zacnego człowieka.
Poważne i pogodne oblicze generała Republiki wywarło dodatnie wrażenie na tym zwolenniku ładu i praworządności. Uczuł nagle wielką ufność, jaką budzą dyrektorowie banków, przedstawiający się pokaźnie. Takiemu panu można powierzyć swoje interesa bez obawy, aby palnął jakie głupstwo.
Powódź zapału i wrażeń zagarnęła wreszcie i Desnoyers'a. Jak wszyscy, co go otaczali, przeżywał minuty, które były godzinami i godziny, które wlokły się jak lata. Wypadki tłoczyły się jedne na drugie, w ciągu tygodnia cały świat otrząsł się z długiego odrętwienia pokoju. Stary spędzał dnie na ulicy, pociągany magnetycznie widokiem cywilnych, tłumów, witających nowe tłumy umundurowane, które szły na wojnę.
Wieczorami przypatrywał się na bulwarach manifestacyjnym pochodom. Trójkolorowa chorągiew powiewała w blasku elektrycznych latarni. Natłoczone publicznością kawiarnie wylewały przez usta swych oświetlonych drzwi i okien melodyjne fale patriotycznych piosenek. Nagle otwierał się tłum środkiem ulicy, brzmiały ogłuszające wiwaty i oklaski. To przechodziła cała Europa — cała Europa, oprócz dwóch mocarstw, pozdrawiająca zagrożoną Francję. Przeciągały sztandary różnych krajów, migając wszystkiemi barwami tęczy, a za niemi Rosjanie o jasnych mistycznych oczach; Anglicy z odkrytemi głowami, śpiewający religijne, poważne pieśni; Grecy i Rumuni o orlich profilach; biało-różowi Skandynawowie; Amerykanie Północny z hałaśliwością, nieco pustego zapału; Hebrajczycy bez ojczyzny, przyjaciele kraju rewolucyj równościowych; Włosi, zawadjaccy jak chór bohaterskich tenorów; Hiszpanie i Amerykanie Południa, niezmordowani w okrzykach. Byli to studenci i wyrobnicy, doskonalący swą wiedzę w szkołach i warsztatach; zbiegowie, którzy uczepili się gościnnej nawy Paryża jak rozbitki wojen i rewolucji.
Ich okrzyki nie miały urzędowego znaczenia. Wszyscy ci ludzie szli, ulegając samorzutnemu porywowi, pragnąc okazać Republice swą miłość. I Desnoyers, wzruszony tym widokiem mówił sobie, że Francja była jeszcze czemś na świecie; że wywierała wciąż moralny wpływ na narody i że jej radości i nieszczęścia obchodziły ludzkość.
— W Berlinie i Wiedniu — myślał — krzyczą również z zapału w tej chwili. Ale tylko miejscowi, nikt więcej... Żaden cudzoziemiec z pewnością nie bierze ostentacyjnie udziału w ich manifestacjach.
Naród Rewolucji, upominający się o Prawa Człowieka, zbierał teraz owoc wdzięczności tłumów. I Desnoyers zaczął doznawać jakby wyrzutów sumienia wobec zapału cudzoziemców, niosących swą krew w ofierze Francji. Wielu ubolewało, że Rząd opóźnił o dwadzieścia dni przyjęcie ochotników, dopóki nie skończą się czynności mobilizacyjne. A on, który urodził się Francuzem, wątpił przed kilku godzinami o własnym kraju!
Pewnego dnia prąd ogólny porwał go i zaniósł na Dworzec Wschodni. Niezliczone rzesze tłoczyły się przed żelaznem oparkanieniem, rozlewając się jak strumienie po najbliższych ulicach. Dworzec, który nabierał znaczenia historycznego miejsca wyglądał jak wązki tunel przez który miała werżnąć się cała rzeka, burząc się i rozbijając o jego ściany. Część uzbrojonej Francji rwała się tem wyjściem z Paryża ku polom walki na granicy.
Desnoyers był tu tylko w swojem życiu dwa razy; jadąc do Niemiec i wracając stamtąd. Teraz inni udawali się w tę samą drogę. Tłumy publiczności napływały z krańców miasta, by patrzeć jak znikają w głębi dworca masy ludzkie o geometrycznych konturach, jednakowo przybrane, wśród błyskawic stali i przy towarzyszeniu metalicznych szczęków. Środkowe szklane otwory, błyszczące w słońcu jak ogniste paszcze chłonęły i chłonęły ludzi. Nocą trwał ten przypływ przy świetle elektrycznych latarń. Bramami przechodziły tysiące i tysiące koni; ludzi zakutych w żelazo i z długiemi włosami, zwieszającemi się z pod hełmu, na podobieństwo błędnych rycerzy minionych wieków; olbrzymie skrzynie, służące za klatki kondorom powietrznej służby; różańce armat wązkich i długich, pomalowanych na szaro, opatrzonych stalowemi osłonami, podobniejszych do narzędzi astronomicznych niż do paszcz śmierci; nieprzebrane mnóstwo czerwonych kepi poruszających się w takt marszu i szeregi, nieskończone szeregi karabinów, jednych czarnych i tępych, podobnych do posępnych rzędów trzcin, innych najeżonych bagnetami, wyglądającymi jak błyszczące kłosy. A ponad temi ruchomemi łanami stalowych zbóż, chorągwie pułków, trzepotały się w powietrzu jak barwne ptaki o piersi białej, z przedniem skrzydłem czerwonem, drugiem niebieskiem ze złotą opaską na szyi; a w górze żelazo lanc, godzące w chmury.
Z wycieczek tych wracał do domu don Marceli, cały roztrzęsiony i zdenerwowany, jak człowiek, który patrzył na rzeczy głęboko wzruszające. Wbrew swemu upartemu charakterowi, sprzeciwiającemu się zawsze uznaniu własnych błędów stary zaczynał wstydzić się swych dawniejszych wątpliwości. Lud żył; Francja była wielkim narodem; pozory wprowadziły go w błąd jak wielu innych, — Być może, iż większość jego rodaków była lekkomyślną i niepamiętliwą, hołdującą zbytnio rozkoszom życia, ale kiedy wybiła godzina niebezpieczeństwa wszyscy spełniali swą powinność z prostotą, obywając się bez twardego nakazu, jakiemu ulegają niechętnie narody, ujęte w karby żelaznych organizacji.
Rankiem czwartego dnia mobilizacji, wyszedłszy z domu, zamiast skierować się ku śródmieściu, poszedł w kierunku ulicy de la Pompe. Parę nierozważnych słów Cziczi, zaniepokojone spojrzenie żony i szwagierki nasunęły mu podejrzenie, że Juljan już wrócił z podróży. Uczuł potrzebę zobaczyć zdaleka okna pracowni, jak gdyby to mogło mu zastąpić wiadomość o synu. I aby usprawiedliwić przed samym sobą tę wyprawę, sprzeciwiającą się jego postanowieniu zapomnienia, przypomniał sobie, że jego stolarz mieszkał na tej samej ulicy.
— Chodźmy zobaczyć Roberta. Już mija tydzień, jak mi obiecał przyjść.
Ten Robert, był to chłopak, który według własnych słów „wyzwolił się z pod tyranji majstra“ i pracował na własną rękę. Izba w suterynie służyła mu za mieszkanie i warsztat. Towarzyszka, którą nazywał swoją „spólniczką“, zajmowała się gospodarstwem i jego osobą; a mały dzieciak, rosnący jak na drożdżach biegał za nią, uczepiwszy się fałd jej spódnicy Desnoyers puszczał płazem Robertowi jego „pomstowania“ na burżujów, ponieważ sprytny chłopak poddawał się wszystkim jego zachciankom niezmordowanego przestawiacza mebli. We wspaniałych apartamentach przy Avenue Victor Hugo, stolarz śpiewał Międzynarodówkę. Desnoyers przebaczał mu to, jak również wielką zuchwałość jego sposobu wyrażania się, na rachunek taniości roboty.
Przyszedłszy do małego warsztaciku, zobaczył Roberta w czapce zsuniętej na ucho, w szerokich welwetowych pantalonach à la mameluque, ciżmach nabijanych gwoździkami i z mnóstwem chorągiewek i kokardek trójkolorowych, poprzypinanych na klapach marynarki.
— Spóźnił się jegomość — rzekł wesoło. — Zamknie się fabryka. Właściciel został zmobilizowany i za parę godzin maszeruje do swego pułku. I pokazał kawałek papieru ręcznie zapisany i przybity na drzwiach jego warsztaciku, na podobieństwo drukowanych kartek, powystawianych we wszystkich zakładach Paryża, jako dowód, że właściciele i pracownicy usłuchali rozkazu mobilizacji.
Nigdy nie było by przyszło na myśl Desnoyersowi, że jego stolarz może się przedzierzgnąć w żołnierza. Wszak buntował się przeciwko wszystkim rozporządzeniom władzy. Nienawidził flic'ów (policjantów) z którymi kułakował się i okładał kijami we wszystkich rozruchach. Militaryzm był jego zmorą. Na wiecach przeciw tyranji Rządu występował jako jeden z najgorliwszych krzykaczy. I ten rewolucjonista szedł na wojnę z największą ochotą, bez żadnego przymusu.
Robert mówił z uniesieniem o pułku, o życiu z kolegami, ze śmiercią o cztery kroki.
— Mam te same przekonania co dawniej, proszę pana — ciągnął dalej, jakgdyby odgadując, co myślał tamten — ale wojna jest wojną i uczy wielu rzeczy; a pomiędzy innemi, że wolności powinien towarzyszyć ład i władza. Trzeba, żeby jeden rozkazywał, a inni słuchali... dobrowolnie, z przekonania... ale niechaj słuchają. Gdy wojna przychodzi, na wszystko człowiek patrzy inaczej, niż kiedy siedzi w domu i robi, co mu się podoba.
Tego wieczora, kiedy zamordowano Jaurés'a, Robert ryczał ze złości, wołając, że następny dzień będzie dniem zemsty. Poleciał do towarzyszy ze swojej sekcji, żeby się dowiedzieć, co zamierzają przeciwko burżujom. Ale wojna miała wybuchnąć. Coś było w powietrzu, co sprzeciwiało się wojnie domowej, co pogrążało w niepamięć osobiste krzywdy, ogniskując wszystkie dusze w jednem dążeniu.
— Przed tygodniem — mówił dalej — byłem antimilitarystą... Jak mi się to wydaje dalekiem!... Jak gdyby upłynął rok. Myślę tak samo jak dawniej: kocham pokój, nienawidzę wojny i podobnie wszyscy towarzysze. Ale my Francuzi nie zaczepialiśmy nikogo, a oto nam grożą; chcą nas ujarzmić... Bądźmy jak dzikie zwierzęta, skoro nas do tego zmuszają, ażeby się dobrze bronić, niechaj nikt nie wychodzi z szeregu; niech wszyscy słuchają... Rewolucja nie wyłącza karności. Przypominam sobie wojska pierwszej Republiki: wszyscy obywatelami, zarówno generałowie, jak prości żołnierze; ale Kleber i inni mieli twardą rękę; umieli dzierżyć władzę i nakazywać posłuszeństwo.
Ten stolarz posiadał pewne wykształcenie. Oprócz dzienników i broszur „ideowych“ czytał wydania zeszytowe Micheleta i innych artystów Historji.
— Wydawszy wojnę wojnie — dodał — będziemy się bili, żeby ta wojna była ostatnią.
To zapewnienie wydało mu się nie dość jasnem, więc mówił dalej:
— Będziemy się bili o przyszłość; umrzemy, aby nasze wnuki nie zaznały tych klęsk. Gdyby zatriumfowali nasi wrogowie, zatriumfuje dalsze trwanie wojny i podbój jako jedyny sposób zwiększenia swej potęgi... Naprzód owładnęliby Europą, a potem resztą świata. Pogromieni, krzywdzeni zbuntowaliby się potem; nowe wojny! My nie chcemy zdobywać! Pragniemy tylko odzyskać Alzację i Lotaryngję dlatego, że były nasze; że ich mieszkańcy chcą wrócić do nas... Nic więcej. Nie będziemy naśladować naszych wrogów, przywłaszczających sobie cudze ziemie i mącąc spokój świata. Mieliśmy dosyć Napoleona, nie potrzeba wznawiać tej awantury. Będziemy się bili za nasze bezpieczeństwo, a jednocześnie za bezpieczeństwo świata, za życie narodów uciśnionych. Gdyby to była wojna zaczepna, przypomnielibyśmy sobie nasz antimilitaryzm. Ale to jest wojna obronna i Rząd nie ponosi za nią winy. Napadnięto nas i wszyscy musimy iść społem i bronić się do upadłego.
Tu stolarz, który był antiklerykałem, okazał szlachetną tolerancję, rozległość pojęć, obejmującą wszystkich ludzi. Poprzedniego dnia spotkał w biurze swego obwodu, rezerwistę, który miał jechać z nim, udając się do tego samego pułku. Od pierwszego rzutu oka poznał, że to był ksiądz.
— Ja jestem stolarzem — rzekł przedstawiając mu się — a wy, kolego, pracujecie w kościołach?
Użył tego omówienia, aby kapłan, nie mógł podejrzewać go o jakiś obraźliwy zamiar. Obaj uścisnęli sobie ręce.
— Ja tam nie jestem za sutanną — mówił dalej, zwracając się do Desnoyers'a — Oddawna już pokłóciłem się z Panem Bogiem. Ale we wszystkich stronnictwach są dobrzy ludzie; a dobrzy ludzie powinni jednoczyć się w takich chwilach. Nieprawdaż, proszę pana? wojna służyła jego równościowym poglądom. Przedtem, mówiąc o przyszłej rewolucji, znajdował złośliwą przyjemność w wyobrażaniu sobie, że wszyscy bogacze, pozbawieni majątków, będą musieli pracować, aby istnieć! Teraz zachwycała go myśl, że wszyscy Francuzi podzielą jednaki los bez różnicy klas.
— Wszyscy z tornistrem na plecach i jedzący z jednego kotła.
I stosował tę wojskową wstrzemięźliwość do wszystkich, którzy zostaną na tyłach armji. Wojna przyniesie wielkie braki; wszyscy pokosztują powszedniego chleba.
— A jegomość co jest za stary, aby iść na wojnę, będzie musiał jeść to, co ja przy wszystkich swoich miljonach. Przyzna pan, że to jest piękne.
Desnoyers nie obraził się za to złośliwe zadowolenie, jakiem napełniały stolarza jego przyszłe niedostatki. Zadumał się. Oto taki człowiek, przeciwnik wszystkiego co istniało i który nie miał żadnej materjalnej własności, by jej bronić, szedł na wojnę, na śmierć, dla szlachetnego ideału, dla uchronienia przyszłych pokoleń od teraźniejszych niedoli. Czyniąc to, nie wahał się poświęcić swych dawniejszych wierzeń, wszystkich swoich przekonań, miłowanych do wczoraj... A on, Desnoyers, jeden z wybrańców losu, on, który posiadał tyle rzeczy ponętnych, potrzebujących obrony, on wątpił i krytykował.
W kilka godzin potem spotkał znów swego stolarza w pobliżu Triumfalnego Łuku. Szedł z gromadą innych robotników podobnego jak on wyglądu, a z tą gromadą łączyły się inne i inne, będące jakby wyobrażeniem wszystkich klas społecznych: burżuje dostatnio ubrani; wytworni i anemiczni panicze, licencjaci o bladych, zawadjackich twarzach; młodzi klerycy, uśmiechający się z pewną figlarnością, jak gdyby brali udział w jakimś wybryku. Na czele tego ludzkiego stada szedł sierżant, a w awangardzie różni żołnierze z karabinami na ramieniu. Naprzód rezerwiści!
I jakiś pomruk muzyczny, jakaś melodja poważna, groźna i monotonna unosiła się nad tem mnóstwem ust otwartych, rąk, poruszających się wahadłowo, i nóg, które otwierały się i zamykały do taktu.
Robert intonował z zapałem wojenną zwrotkę. Drżały mu oczy i opuszczone w dół wąsy galijczyka. Pomimo welwetowej odzieży i wypchanej, płóciennej torby miał ten sam bohaterski i wspaniały wygląd, co postacie Rude'a na Łuku Triumfalnym „Spólniczka“ z dzieckiem dreptała chodnikiem, by odprowadzić go na dworzec. On odwracał od nich oczy i rozmawiał z towarzyszem w szeregu o poważnym wyglądzie, niewątpliwie księdzem, którego poznał poprzedniego dnia.
Może mówili już sobie po imieniu w poczuciu tego braterstwa, jakie budzi w ludziach zetknięcie ze śmiercią.
Miljoner spoglądał z szacunkiem na swego stolarza, który dziwnie urósł w jego oczach, jako cząstka tej ludzkiej lawiny. A w tym szacunku było coś z zazdrości, zazdrości, wypływającej z niepewnego sumienia.
Gdy don Marceli miewał czasem złe noce, pewien powód trwogi, zawsze ten sam, zakłócał spokój jego wyobraźni. Rzadko kiedy śnił o śmiertelnych niebezpieczeństwach, grożących jemu lub jego najbliższym. Owo przerażające widzenie polegało na tem, że przedstawiano mu do pokrycia weksle z jego podpisem; a on, Marceli Desnoyers, człowiek wierny swoim zobowiązaniom, z całą swą nieskazitelną przeszłością, nie był w stanie zapłacić ich. Ta możliwość napełniała go taką trwogą, że budził się z niewysłowionym ciężarem na piersiach, zlany zimnym potem. Dla niego była to największa hańba, jaka może spaść na człowieka.
Gdy zawierucha wojenna wstrząsnęła jego życiem, powróciły te same udręki. Całkowicie rozbudzony, przytomny cierpiał mękę, równą tej, jakiej doznawał we śnie, widząc swe shańbione nazwisko pod nie mającem pokrycia zobowiązaniem.
Cała przeszłość stawała mu przed oczami z nadzwyczajną dokładnością, jak gdyby dotychczas żył w jakiejś mętnej półjawie.
Zagrożona ziemia Francji była jego ojczyzną. Piętnaście wieków Historji pracowało dla niego, aby, otwarłszy oczy, korzystał z udogodnień i postępów, jakich nie znali jego przodkowie. Liczne pokolenia Desnoyers'ów przygotowały jego przyjście na świat, walcząc w obronie tej ziemi przeciw nieprzyjaciołom, by przy urodzeniu dać mu rodzinę i wolne ognisko domowe.
A gdy przyszła na niego kolej spełnić ten trud, zająć swe miejsce w różańcu pokoleń, on uciekł jak człowiek, który chce uniknąć spłaty długu.... Przychodząc na świat, zaciągnął zobowiązania względem ziemi swoich ojców. To zobowiązanie trzeba było spłacić własnemi rękoma, ofiarą w razie potrzeby, krwi własnej. A on uchylił się od zrealizowania swego podpisu, ucieczką i zdradą swych przodków. Ach! nieszczęsny! I nic tu nie znaczy, jego osobiste, materjalne powodzenie, nic nie znaczył majątek, zdobyty w dalekim kraju. Są winy, których się nie zmazuje miljonami. Niepokój jego sumienia był tego dowodem. A także ta zazdrość i ten szacunek, jakim go napełniał ten blady rzemieślnik, idący na spotkanie śmierci z innymi również maluczkimi jak on, których rozpłomieniło poczucie spełnionego obowiązku, poniesionej ofiary.
Tu przypomniał mu się Madariaga.
— Gdzie się zbogacimy i założymy rodzinę, tam jest nasza ojczyzna.
Nie, nie było słusznem to twierdzenie Centaura. W czasach zwykłych — być może. Zdala od ojczystego kraju i gdy temu nie grozi żadne niebezpieczeństwo, można o nim zapomnieć na pewien szereg lat. Ale on teraz żył we Francji, a Francja musiała się bronić przeciw wrogom, którzy pragnęli ją zniszczyć. Widok wszystkich jej mieszkańców, podnoszących się jak jeden mąż, stał się dla Desnoyers'a niewysłowioną torturą. Patrzył ciągle na to, co powinien był uczynić w młodości i czego nie uczynił.
Weterani z 70-go roku szli ulicami, mając na klapie surduta swą czarno zieloną wstążeczkę, pamiątkę niedostatków oblężenia Paryża i walk bohaterskich i daremnych. Desnoyers bladł na widok tych ludzi, zadowolonych ze swojej przeszłości. Nikt nie pamiętał jaką była jego przeszłość, ale on ją znał; to wystarczało. Napróżno chciał uśmierzyć rozumem tę wewnętrzną burzę. Tamte czasy były inne: nie istniała ta łączność obecnej chwili; Cesarstwo było niepopularne, wszystko było straszne. Ale wspomnienie jednego sławnego powodzenia prześladowało go jak zmora: „Pozostawała Francja!“ Wielu myślało podobnie jak on w młodości; a jednakże nie uciekli, by uniknąć służby wojskowej, zostali i postanowili walczyć do ostatka.
Próżno szukał usprawiedliwienia w rozumowaniu, wielkie uczucia są poza argumentami. Dla zrozumienia ideałów politycznych i religijnych niezbędne są objaśnienia i dowody; patrjotyzm nie potrzebuje nic z tego. Ojczyzna... jest ojczyzną. I robotnik miejski niewierzący i samolubny chłop i samotny pasterz, wszyscy spieszyli na zaklęcie tego wyrazu, rozumiejąc go natychmiast bez poprzednich objaśnień.
— Trzeba płacić! — powtarzał w duchu don Marceli — Muszę spłacić mój dług.
I ogarniała go, jak w owych snach, męka człowieka uczciwego i zrozpaczonego, który pragnie wypełnić swe zobowiązania.
Spłacić!... Ale jak? Było już zapóźno. Przez chwilę zdjęło go bohaterskie postanowienie zaciągnąć się jako ochotnik, pomaszerować z torbą u boku w jednej z tych gromad przyszłych wojowników, podobnie jak jego stolarz. Ale na co by się to zdało?... Wyglądał czerstwo, trzymał się dzielnie na swój wiek, ale miał już z okładem sześćdziesiąt lat, a tylko młodzi mogą być dobrymi żołnierzami. Bić potrafi się każdy. Odwagi mu też nie brakło, aby chwycić za karabin. Ale bitwa, to tylko przypadkowe zdarzenie na wojnie. Naprawdę uciążliwe i wyczerpujące to są wszystkie trudy i przygotowania, które poprzedzają walkę; marsze nieskończone, zmiany temperatury, noce pod gołem niebem, kopanie transzeji, ładowanie wozów, głód... Nie, to już było zapóźno. Nie miał przecież jakiegoś wybitnego nazwiska, żeby ofiara jego mogła posłużyć za przykład.
Instynktownie obejrzał się za siebie. Nie był sam na świecie, miał syna, który mógł odpowiadać za dług ojca... Ale ta nadzieja trwała tylko chwilę. Syn jego nie był Francuzem, należał do innego narodu; połowa jego krwi była obcego pochodzenia. A przytem, czy mógłby doznawać tych samych uczuć, co on? Czy mógłby je rozumieć, gdyby mu je ojciec wyłuszczył? Czego można było się spodziewać po tym zręcznym tancerzu, za którym przepadały kobiety; po tym zawadjackim lekkoduchu, który narażał życie w pojedynkach dla błahych powodów?
Ach! jakie się czuł małym i skruszonym arbitralny pan Desnoyers po takich rozmyślaniach! Rodzina zdumiewała się, widząc nieśmiałość i słodycz z jaką postępował w domu. Obaj służący o wspaniałych postawach udali się do swoich pułków, a największą niespodzianką, jaką im przyniosła wojna, była nagła dobroć chlebodawcy; obfitość podarunków, ojcowska troskliwość, z jaką czuwał nad ich przygotowaniami do drogi. Straszliwy don Marceli uściskał ich ze łzami w oczach. Zaledwie mogli mu wyperswadować, by ich nie odprowadzał na kolej.
Wyszedłszy na ulicę, przemykał się pokornie, jak gdyby przepraszał tych ludzi, którzy go otaczali. Wszyscy mu się wydawali wyższymi od niego. Czasy były krytyczne pod względem ekonomicznym; bogacze poznali nagle biedę i troski; banki zawiesiły czynności i wypłacały zaledwie drobną cząstkę depozytów. Miljoner ujrzał się pozbawiony na szereg tygodni swoich bogactw. A prócz tego, kłopotał się, myśląc o niepewnej przyszłości. Ileż czasu minie, zanim mu przyślą pieniądze z Ameryki? Może wojna unicestwi tak samo majątki jak życia? A mimo to, nigdy Desnoyers nie cenił mniej pieniędzy i nie szafował niemi hojniej.
Wielu ze zmobilizowanych, o pospolitym wyglądzie, maszerujących samotnie na kolej spotykało jakiegoś pana, który ich zatrzymywał nieśmiało, macał się po kieszeni i wsuwał im w rękę bilet dwudziestofrankowy, uciekając pospiesznie z przed ich zdumionych oczu. Płaczące żony robotników, które wracały po odprowadzeniu mężów na dworzec, widywały tego samego pana, uśmiechającego się do drepcących obok nich dzieci, głaszczącego ich po twarzyczkach i odchodzącego po wciśnięciu im w łapięta pięciofrankowej sztuki.
Don Marceli, który nigdy nie palił, nawiedzał teraz ciągle sklepy tabaczne. Wychodził z nich z rękami i kieszeniami pełnemi i oszałamiał hojnością paczek pierwszego lepszego spotkanego żołnierza. Czasem obdarzony uśmiechał się grzecznie, dziękując słowami zdradzającemi wyższe pochodzenie i oddawał podarunek kolegom, przybranym w równie grube i źle skrojone płaszcze, jak on. Obowiązkowa służba narażała często don Marcelego na tego rodzaju pomyłki.
Szorstkie ręce, ściskające dziękczynnie jego dłoń, dawały mu krótką chwilę zadowolenia. Ach! nie móc uczynić nic więcej!... Rząd, mobilizując powozy, zabrał mu trzy z jego monumentalnych samochodów. Desnoyers zasmucił się, że mu nie wzięto jego czwartego mastodonta. Cóż mu było z niego!... Pasterze tej potwornej trzody: szofer i jego pomocnicy pojechali także do wojska. Wszyscy szli... Wkońcu zostanie tylko on, Desnoyers i jego syn: dwóch nieużytków!
Dowiedziawszy się o wejściu nieprzyjaciół do Belgii, ryczał poprostu z wściekłości, uważając ten postępek za niesłychaną dotąd w Historji nikczemność. Wstyd go ogarniał na wspomnienie, że w pierwszych chwilach czynił odpowiedzialnymi za wojnę najzagorzalszych patrjotów swego kraju. Co za potworność, systematycznie przygotowywana od szeregu lat!... Słuchając o grabieżach, pożarach i mordach bladł i zgrzytał zębami. Jemu, Marcelemu Desnoyers'owi, mogło się wydarzyć to samo, co nieszczęsnym Belgom, jeżeli ci barbarzyńcy wtargną do kraju. Miał dom w mieście zamek na wsi, rodzinę. Przez skojarzenie wyobrażeń kobiety, ofiary żołdactwa przywodziły mu na myśl jego Cziczi i dobrą donję Luizę. Gmachy w płomieniach wywoływały wspomnienie rzadkich i kosztownych ruchomości, nagromadzonych w jego dwóch siedzibach, będących niby herbowymi tarczami jego współczesnego wywyższenia. Rozstrzeliwani starcy, matki o rozdartych łonach, dzieci z poucinanemi rączynami, wszystkie te sadyzmy wojny, budziły wrodzoną gwałtowność jego charakteru.
— I to może się dziać bezkarnie w naszych czasach!
Aby upewnić się, że kara była bliską, że zemsta szła na spotkanie winnych, odczuwał potrzebę wmieszania się w mrowie ludzkie, nagromadzone dokoła Dworca Wschodniego.
Główne siły wojska działały już na granicach, ale mimo to ruch nie zmniejszał się w tem miejscu. Nie odjeżdżały już całe bataljony, ale dniem i nocą płynęli na stację wojownicy pojedyńczo lub gromadnie. Byli to rezerwiści bez mundurów, spieszący do swoich pułków, oficerowie, których zatrzymywały dotychczas prace mobilizacyjne, zbrojne oddziały, przeznaczone na zapełnienie luk, poczynionych przez wojnę.
Tłum, skupiający się przy kratach, żegnał odjeżdżających, towarzysząc im oczami, gdy przechodzili wielki dziedziniec. Obwieszczano hałaśliwie ostatnie wydania dzienników. Tysiące rąk rozchwytywało drukowane świstki. Dobra wiadomości „Niech żyje Francja!“ Jakaś niejasna depesza, pozwalająca przeczuwać niepowodzenie: „Mniejsza z tem. Trzeba się trzymać na wszelki sposób. Rosjanie już im następują na tyły“. A podczas gdy krzyżowały się rozmowy, wywołane temi wiadomościami, a dziewczęta krążyły pomiędzy gromadkami sprzedając chorągiewki i kokardki trójkolorowe, tamci, idący na wojnę, szli i szli samotnym dziedzińcem, by zniknąć za szklanemi wrotami. Jakiś podporucznik rezerwy z torbą na plecach dotarł w towarzystwie ojca aż do szeregu policjantów, zamykających dostęp tłumowi. Desnoyers dopatrzył się w młodym oficerze pewnego podobieństwa ze swoim synem. Stary miał w klapie zielono-czarną wstążeczkę z 1870 roku; dekorację, której widok budził zawsze w Desnoyers'ie wyrzuty sumienia. Ten stary był wysoki, kościsty i nadrabiał sierdzistą miną, by ukryć wzruszenie.
— Do widzenia, chłopcze! Bądź zdrów.
— Do widzenia, ojcze.
Nie podali sobie ręki, unikając, aby się nie spotkały ich spojrzenia: Oficer uśmiechał się jak automat. Ojciec odwrócił się szybko i, minąwszy tłum, wszedł do kawiarni. Wyszukał najciemniejszy kącik, by na kilka minut pozostać sam ze swoim bólem.
I Desnoyers pozazdrościł mu tego bólu.
Kilku rezerwistów szło śpiewając ze sztandarem. Popychali się i żartowali i łatwo było zgadnąć po ich podnieceniu, że musieli zatrzymywać się we wszystkich tawernach spotykanych po drodze. Jeden z nich nie przestając śpiewać ściskał rękę staruszki, która szła obok niego pogodna i z suchemi oczyma. Matka zbierała wszystkie siły, aby towarzyszyć swemu chłopcu z udaną wesołością aż do ostatniej chwili.
Inni nadchodzili pojedyńczo zdala od kolegów, ale mimoto nie szli sami. Karabin sterczał im na jednem ramieniu, plecy obciążał tornister, czerwone spodnie migały wśród fałd błękitnego płaszcza, fajka dymiła pod daszkiem kepi. Przed jednym z nich postępowało czworo dzieci zszeregowanych podług wzrostu. Odwracały główki, by z zachwytem spoglądać na ojca, który nagle jakby urósł wśród tych wojskowych przyborów. U jego boku postępowała żona słodka i uległa jak w pierwszych tygodniach po ślubie, czując w swej prostej duszy jakby nowy rozkwit miłości, spóźnioną wiosnę, zrodzoną pod wpływem niebezpieczeństwa.
Mąż, robotnik paryski, który może przed miesiącem śpiewał Międzynarodówkę, domagając się zniknięcia wojsk i braterstwa wszystkich ludów, szedł teraz na spotkanie śmierci. Żona połykała łzy i patrzyła na niego z uwielbieniem. Miłość i żal cisnęły jej na usta coraz nowe przestrogi. Włożyła do tornistra najlepsze chustki, trochę żywności jaką miała w domu, wszystkie pieniądze. Mąż niech się nie troszczy o nią i o dzieci. Poradzą sobie jak się da. Rząd i dobrzy ludzie zajmą się ich losem.
Żołnierz podżartowywał sobie ze zniekształconej trochę postaci, swojej kobiety, żegnając przyszłego obywatela, przepowiadając mu narodziny w pełni zwycięstwa. Pocałował żonę, pogłaskał po głowinach dziatwę i połączył się z kolegami... Żadnych łez! Męstwo! Niech żyje Francja!
I te polecenia odjeżdżających znajdowały posłuch. Nikt nie płakał. Ale gdy już zniknęły ostatnie czerwone spodnie, wiele rąk uczepiło się konwulsyjnie żelaznych prętów, wiele chustek przyciskało się do kąsających je zębów, wiele twarzy kryło się w dłoniach z najwyższą rozpaczą.
I pan Desnoyers pozazdrościł tych łez.
Stara, gdy ręka jej syna wysunęła się z jej pomarszczonej dłoni, zwróciła się w stronę, gdzie, jak sądziła, znajdował się wrogi kraj, wygrażając pięściami z wściekłości.
— Ach ty rozbójniku!... Ty rozbójniku!
Ujrzała oczami wyobraźni twarz tyle razy oglądaną na kartach illustrowanych pism: zuchwale sterczące w górę wąsy; usta o wilczem uzębieniu, które śmiały się... śmiały, jak się musieli śmiać ludzie z epoki jaskiniowej.
II
Gdy Margarita mogła nareszcie powrócić do pracowni przy ulicy de la Pompe Juljan, który wciąż był w złym humorze i widział wszystko w czarnych kolorach ożywił się pod wpływem nagłego optymizmu.
Wojna nie będzie tak okrutną, jak sobie wszyscy wyobrażali z początku.
Dziesięć dni minęło i ruch wojsk stawał się mniej widocznym. Ale ze zmniejszeniem się liczby mężczyzn na ulicach, ludność żeńska jakby wzrosła. Ludzie utyskwali na brak pieniędzy; banki odmawiały wypłat. A tu jak na przekorę wszyscy czuli potrzebę nadzwyczajnych wydatków dla nagromadzenia żywności. Wspomnienie 70-go roku ze srogim niedostatkiem oblężenia, udręczało wyobraźnie. Wybuchła wojna z tym samym nieprzyjacielem i powtórzenie się tych samych okoliczności wydało się wszystkim rzeczą logiczną. Kobiety przypuszczały szturm do sklepów spożywczych, skupując wybrakowane produkty po cenach nieprawdopodobnych i zabierając je na dalsze przechowywanie do domu. Przyszły głód przerażał bardziej niż bieżące niebezpieczeństwo.
To były dla Juljana wszystkie przeobrażenia, jakie wojna sprowadziła dokoła niego. Ale to drobnostka. Ludzie przyzwyczajają się do nowego życia. Ludzkość posiada siłę przystosowywania się, która pozwala jej naginać się do wszystkiego, by dalej istnieć. Spodziewał się wciąż żyć w dalszym ciągu, jak gdyby nic nie zaszło. Byle tylko Margarita pozostała mu wierną. Oboje spoglądać będą na rozwój zdarzeń z okrutną rozkoszą tego, który patrzy na powódź z niedostępnej wyżyny.
Tym spokojem samolubnego świadka natchnął go Argensola.
— Jesteśmy neutralni — twierdził. — Neutralność nie jest obojętnością. Przyglądamy się wspaniałemu widowisku, jakiego nie ujrzymy już nigdy w życiu.
Szkoda tylko, że wojna wyzuwała ich tak z pieniędzy. Argensola nienawidził banków bardziej jeszcze niż Mocarstw Centralnych, wyróżniając specjalną antypatją tą instytucję kredytową, która odmawiała zapłaty czeku Juljana. Jakżeby to ślicznie było przypatrywać się biegowi wypadków, opływając we wszystkie wygody dzięki tej olbrzymiej sumie!... Tymczasem, aby zaradzić gospodarskim brakom, uciekał się do pomocy donji Luizy. Wojna rozluźniła domowy rygor don Marcelego i rodzina żyła w błogosławionej nieopatrzności. Matka, na wzór innych pań domu, gromadziła zapasy na całe miesiące, skupując co się tylko dało. Argensola skorzystał z tego, powtarzając jak mógł najczęściej odwiedziny na Avenue Victor Hugo i powracał stamtąd objuczony pakunkami, któremi zasilał zaimprowizowaną w kuchni pracowni spiżarnię.
Zaznał wszystkich rozkoszy skrzętnej gospodyni, podziwiając nagromadzone tą drogą skarby: wielkie puszki konserw mięsnych, piramidy butów, worki suszonych jarzyn. Było tam dosyć na utrzymanie licznej rodziny. A prócz tego wojna dostarczyła mu nowego pozoru do nocnych odwiedzin piwnicy Don Marcelego.
— Mogą przyjść — mawiał z bohaterskim gestem, czyniąc przegląd swojego składu — mogą przyjść kiedy zechcą. Jesteśmy przygotowani, by im stawić czoło.
Powiększanie zapasów i doglądanie ich, by się przypadkiem nie zepsuły, oraz gromadzenie nowin, były to dwie czynności, które mu wypełniały życie. Musiał koniecznie nabyć dziesięć, dwanaście, piętnaście pism, każdego dnia; jedne dla tego, że były reakcyjne, a on rozpływał się w zachwycie nad zjednoczeniem wszystkich Francuzów; inne dla tego, że będąc radykalnemi musiały być lepiej powiadomione o nowinach, jakie otrzymywał Rząd. Dzienniki te ukazywały się w południe, o trzeciej, o czwartej i o piątej przed wieczorem. Półgodzinne opóźnienie w pojawieniu się jakiegoś świstka, budziło ogromne nadzieje w publiczności, która wyobrażała sobie, że przyczyną tego są jakieś nadzwyczajne nowiny. Wydzierano sobie ostatnie dodatki; wszyscy chodzili z kieszeniami wypchanemi papierem, wyczekując z niepokojem nowych wieści. A wszystkie pisma mówiły mniej więcej to samo.
Argensola zdawał sobie sprawę, że w głębi jego jestestwa tworzyła się jakaś nowa dusza, naiwna, zapalona i łatwowierna, zdolna przyjmować za dobrą monetę najnieprawdopodobniejsze rzeczy. A tę duszę odgadywał we wszystkich, którzy go otaczali. Czasami jego dawny, krytyczny zmysł zaczynał się buntować, ale powątpiewanie uchodziło za coś wprost nieuczciwego. Żył w zgoła nowym świecie, nic więc dziwnego, że działy się rzeczy nadzwyczajne, którym nie można było zapobiedz, ani ich wytłumaczyć drogą dawnego rozumowania. Z dziecinną radością rozpływał się nad cudownemi sprawozdaniami dzienników: tu utarczki jednego oddziału Francuzów lub Belgów z całemi pułkami nieprzyjaciół i ucieczka ich w popłochu; to strach Niemców przed atakami na bagnety i jak to umykali niby zające, zaledwie dała się słyszeć szarża; to nieudolność germańskiej artylerii, której pociski wybuchały wadliwie.
Dla niego było rzeczą zwykłą i logiczną, żeby mała Belgja zwyciężyła kolosalne Niemcy: poprostu powtórzenie walki Dawida z Goljatem; ze wszystkiemi metaforami i upiększeniami, jakich to starcie nierówne dostarczyło w ciągu wieków. Jak większość narodu podzielał nastrój czytelnika rycerskich przygód, który czuje się skrzywdzonym, gdy bohater sam jeden nie położy trupem tysiąca wrogów od jednego zamachu. Z upodobaniem wyszukiwał te dzienniki, które z niezrównaną przesadą opisywały jakieś pojedyńcze wypadki, jakieś czyny jednostek, co do których nikt nie wiedział gdzie się zdarzyły.
Dowiedziawszy się o morskiej interwencji Anglji, wyobrażał sobie głód przerażający, opatrznościowy, na śmierć zadręczający wrogów. Był przekonany w dobrej wierze, że dziesięć dni morskiej blokady wystarczy, aby w Niemczech ludność żyła jak rozbitkowie na gołej trawie. I wskutek tego zachodził coraz częściej do kuchni, podziwiając ze wzruszeniem swoje zapasy żywności.
— Coby dali w Berlinie za mój skarb!
Nigdy w życiu lepiej nie jadał Argensola. Myśl o dojmującym niedostatku, jaki cierpiał nieprzyjaciel zaostrzała jego apetyt w potworny sposób. Widok białego chleba o złocistej, chrupiącej skórce pogrążał go w religijną ekstazę.
— Gdyby przyjaciel Wilhelm mógł to zrabować! — mówił do towarzysza.
I pożerał i połykał z chciwością. Jadło i napitki, przechodząc mu przez usta, nabierały nowego, boskiego smaku. Daleki głód był dla niego przyprawą, sosem niewysłowionej dobroci.
Francja budziła w nim zapał; ale miał więcej zaufania do Rosji. Ach! Kozacy!... Mówił o nich, jak o osobistych przyjaciołach. Opisywał straszliwych jeźdźców w zawrotnym galopie, niedosięgnionych jak widma i tak okropnych w gniewie, że przeciwnik niemógł im spojrzeć w oczy. W loży odźwiernej i w różnych zakładach ulicznych słuchano go z całem uszanowaniem, na jakie zasługuje taki pan, który, będąc cudzoziemcem, może lepiej niż inni rozumieć się na rzeczach zagranicznych.
— Kozacy nauczą rozumu tych bandytów — mówił z całą pewnością. — Nim minie miesiąc wejdą do Berlina.
A jego słuchacze, składający się przeważnie z kobiet, matek i żon tych, którzy poszli na wojnę, potakiwali skromnie z tem nieprzepartem pragnieniem, jakiego doświadczamy wszyscy, by złożyć nasze nadzieje w czemś dalekiem i tajemniczem. Francuzi obronią kraj, odzyskają utracone ziemie, ale ostatni cios zadadzą kozacy, ci kozacy, o których mówili wszyscy, a których mało kto widział.
Jedynym, który ich znał był Czernow i ku wielkiemu zgorszeniu Argensoli słuchał jego słów nie okazując zapału. Kozacy byli dla niego jedynie częścią wojsk rosyjskich. Dobrzy żołnierze, bez wątpienia; ale zgoła niezdolni dokonywać tych cudów, jakie im wszyscy przypisywali.
— Ten Czernow! — wykrzykiwał Argensola — ponieważ nienawidzi cara, więc wszystko wydaje mu się złem w jego kraju. To fanatyczny rewolucjonista... a ja jestem nieprzyjacielem wszystkich fanatyków.
Juljan słuchał z roztargnieniem wieści, jakie mu znosił towarzysz; wstrząsających artykułów, odczytywanych deklamatorskim tonem, planów kampanji, jakie tamten rozwijał przed olbrzymią mapą, zawieszoną na ścianie pracowni i najeżoną chorągiewkami, oznaczającemi stanowiska wojsk walczących. Każdy dziennik zmuszał Hiszpana do wpięcia nowej porcji szpilek w mapę do całego szeregu komentarzy, tchnących optymizmem, którym żadne bomby zachwiać nie mogły.
— Weszliśmy do Alzacji: bardzo dobrze!... Zdaje się, że teraz opuszczamy Alzację: Doskonale! Zgaduję przyczynę... To dla tego, by wejść lepszą stroną, następując na nieprzyjaciela z tyłu. Powiadają, że Liège upadło. Kłamstwo!... A jeżeli upadnie, mniejsza z tem... Szczegół... nic więcej... Pozostają inni!... inni!.. którzy zbierają się od Wschodu i tylko patrzeć wejdą do Berlina.
Przekładał też nad wszystkie inne, wieści z rosyjskiego frontu; chociaż mozolił się w pocie czoła, wyszukując na mapie poprzekręcane nazwy tych miejsc, gdzie dokonywali swych sławetnych czynów uwielbiani kozacy.
A w trakcie tego Juljan szedł za biegiem swoich myśli. Margarita!... Wróciła nareszcie, a mimo to zdawała się żyć w coraz większem oddaleniu od niego.
W pierwszych dniach mobilizacji krążył w pobliżu jej domu, pragnąc oszukać swą żądzę tem złudnem zbliżeniem. Margarita napisała do niego, zalecając mu spokój. Szczęśliwy on! że, będąc cudzoziemcem, nie zazna skutków wojny. Jej brat, rezerwowy oficer artylerji miał jechać lada chwila. Matka, która dotąd mieszkała z tym synem bezżennym, okazała w ostatniej godzinie zdumiewającą pogodę ducha, ona, która tonęła od rana do nocy we łzach, kiedy wojna była jeszcze wątpliwą, sama przygotowała i spakowała mu rzeczy, by mała walizka mogła pomieścić wszystko, co było niezbędnem w życiu na wojnie. Ale Margarita odgadywała wewnętrzną mękę biednej kobiety i wysiłki aby się ta nie ujawniła w wilgoci jej oczu, w drżeniu rąk. Niepodobieństwem jej było opuścić matkę bodaj na chwilę. A potem nastąpiło rozstanie:
— Bądź zdrów! synu mój! Spełnij swoją powinność, ale bądź roztropnym.
Ani jednej łzy; ani jednej oznaki słabości. Cała rodzina sprzeciwiła się stanowczo, żeby go odprowadzała na kolej... Siostra mu będzie towarzyszyć! A wróciwszy do domu, Margarita zastała ją siedzącą sztywno w fotelu, spokojną na pozór jak głaz. Nie wspominała imienia syna; mówiła tylko o przyjaciółkach, które także posyłały swoich na wojnę, jak gdyby one jedne tylko mogły znać ten ból.
„Biedna mama!“ pisała Margarita. „Muszę być przy niej, teraz bardziej niż kiedykolwiek. Jutro, jeżeli będę mogła, przyjdę do ciebie“.
Nareszcie przyszła. Przedewszystkiem wytłumaczyła Juljanowi prostotę swego kostjumu tailleur; brak wszelkich klejnotów i ozdób.
— Wojna, mój drogi. Teraz cały szyk polega na tem, by przystosowywać się do okoliczności; naśladować wstrzemięźliwość i skromność żołnierzy. Kto wie, co nas czeka.
Troska o ubiór towarzyszyła jej we wszystkich chwilach życia.
Juljan zauważył w niej stałe roztargnienie. Zdawało się, że duch jej opuszcza powłokę ciała, błądząc po dalekich przestrzeniach. Oczy jej patrzyły na niego, ale może go nie widziały, mówiła wolnym głosem, jak gdyby ważąc każde słowo w obawie, by nie zdradziło jakiejś tajemnicy.
To duchowe oddalenie nie przeszkadzało jednak fizycznemu zbliżeniu. Zespolili się z nieprzepartą siłą materjalnego pociągu. Ona oddała mu się dobrowolnie, ulegając jakby bezwiednie słodkiemu przyzwyczajeniu, ale potem doznała pewnego wyrzutu sumienia.
— Czy to dobrze, co robimy?... Może nie przystoi pędzić takie same życie, gdy tyle klęsk ma spaść na świat cały?
Juljan odtrącił te skrupuły.
— Ależ mamy się pobrać, skoro to tylko będzie możliwem!... Jesteśmy już przecież jakby mężem i żoną.
Ona odpowiedziała mu ruchem zdziwienia, w którym przebijało się zniechęcenie. Pobrać się! Przed dwoma tygodniami nie pragnęła niczego więcej. Teraz tylko zrzadka przychodziła jej na pamięć możliwość małżeństwa. Po co myśleć o rzeczach dalekich i niepewnych? Inne, bliższe, zaprzątały jej myśli.
Pożegnanie z bratem wryło się głęboko w jej pamięć. Idąc do pracowni, postanowiła nie wspominać o tem, przeczuwając, że to mogło by sprawić przykrość kochankowi. Ale wystarczyło, żeby przysięgła sobie milczenie a już ogarnęła ją nieprzeparta chęć opowiedzenia mu wszystkiego.
Nie sądziła nigdy, że tak bardzo kocha brata. Z jej siostrzanem przywiązaniem łączyła się pewna zazdrość, bo „mama“ wolała od niej starszego brata. A przytem, to on wprowadził Laurier'a do domu; obaj mieli dyplomy inżynierów przemysłowych i szli razem od szkolnej ławy... Ale w chwili rozstania, Margarita przekonała się nagle, że ten brat, o którego troszczyła się dotąd drugorzędnie, zajmował w jej sercu uprzywilejowane miejsce.
— Był tak śliczny, tak interesujący w swoim mundurze porucznika! Wydawał się przeobrażonym. Przyznam ci się, że szłam z dumą obok niego, oparta na jego ramieniu. Brano nas za małżeństwo. Widząc mnie płaczącą, jakieś poczciwe kobiety chciały mnie pocieszać: „niech pani nie rozpacza. Mąż pani wróci!“ A on śmiał się z tych omyłek. Smutniał tylko, gdy sobie przypominał naszą matkę.
Rozstali się u bram Dworca. Straże nie pozwoliły iść ani kroku dalej. Wręczyła mu jego szablę, którą chciała nieść aż do ostatniej chwili.
— To pięknie być mężczyzną — rzekła z zapałem. — Jabym chciała włożyć mundur, iść na wojnę, przydać się na coś.
Umilkła, jak gdyby zdawszy sobie nagle sprawę z niewłaściwości swych ostatnich słów. A może dostrzegła lekkie drgnięcie w twarzy Juljana.
Ale była podniecona wspomnieniem tego rozstania i po pewnej chwili nie mogła oprzeć się chęci snucia dalej głośno wątku swych myśli.
U wejścia na stację, gdy poraz ostatni całowała brata, spotkała ją niespodzianka. Nadszedł on, również w mundurze oficera artylerji, ale sam, zmuszony powierzyć swą walizkę człowiekowi dobrej woli, który wyszedł z tłumu.
Juljan uczynił pytający ruch. Kto był ów on? Domyślał się, ale udał nieświadomość, jak gdyby się lękał dowiedzieć prawdy.
— Laurier — odpowiedziała lakonicznie. — Mój dawny mąż.
Kochanek zaśmiał się z okrutną ironją. Był to czyn nieszlachetny drwić z człowieka, który poszedł spełniać swoją powinność. Sam to czuł, ale, ulegając duchowi przekory, żarcikował w dalszym ciągu, by go poniżyć w oczach Margarity. Laurier wojskowym!... Musiał wyglądać śmiesznie w mundurze.
— Laurier rycerzem! — ciągnął dalej sarkastycznym głosem, który jemu samemu wydawał się jakby cudzym. — Biedaczysko!
Ona nie chciała odpowiedzieć, by nie sprzeciwiać się Juljanowi. Ale prawda odniosła zwycięstwo w jej duszy; więc rzekła tylko:
— Nie — nie wyglądał źle... Był jakiś inny... Może to sprawił mundur, może smutek, że odjeżdża sam, tak zupełnie sam, bez żadnej ręki, któraby jego rękę uścisnęła... Zaledwie go poznałam. Zobaczywszy mego brata, zbliżył się, ale gdy mnie ujrzał, poszedł dalej. Biedny!... Tak mi go żal!
Kobiecy instynkt musiał ostrzedz ją, że powiedziała za wiele i znowu umilkła raptownie. Ten sam instynkt uwiadomił ją również, dlaczego twarz Juljana zachmurzyła się, a usta wykrzywił gorzki uśmiech. Chciała go pocieszyć i dodała:
— Szczęściem jesteś cudzoziemcem i nie pójdziesz
na wojnę. Co za okropność, gdybym cię miała stracić!
Powiedziała to szczerze. Przed niedawną chwilą zazdrościła mężczyznom, podziwiając tężyznę, z jaką narażali życie, a teraz drżała na myśl, że jej kochanek mógłby być jednym z nich.
Ale on nie był jej wdzięcznym za ten miłosny egoizm, który go stawiał zdala od innych, jak istotę wątłą i kruchą, stworzoną jedynie dla kobiecych zachwytów. Byłby wolał wzbudzić zazdrość, jaką doznawała ona, widząc swego brata ubranego po wojskowemu. Wydało mu się, że pomiędzy nim a Margaritą wsuwało się coś, co nie ustąpi nigdy, co będzie rosło, rozdzielając ich w kierunkach przeciwnych, coraz dalej... dalej... aż nie będą się mogli poznać, gdy się ich spojrzenia skrzyżują.
I ta zapora zjawiała się przy dalszych ich spotkaniach. Margarita obsypywała go tkliwemi słowy, patrząc na niego wilgotnemi oczyma. Jej ręce miały dla niego pieszczotę raczej matki niż kochanki; miłości jej towarzyszyła nadzwyczajna wstydliwość. Przebywała uporczywie w pracowni, nie chcąc iść do dalszych pokoi.
— Dobrze nam tu... Nie chcę; to niepotrzebne... Miałabym wyrzuty sumienia... Myśleć o tych rzeczach w takich chwilach!...
Powietrze wydawało jej się przesycone miłością, ale to była miłość nowa, miłość dla człowieka, który cierpi; chęć zaparcia się siebie, poświęcenia. Ta miłość wywoływała w niej obraz biały kwefów, rąk drżących, opatrujących zakrwawione rany.
Każdy namiętny objaw ze strony Juljana budził w niej gwałtowny i wstydliwy opór, jak gdyby się spotykali po raz pierwszy.
— To niemożliwe — mawiała — myślę o moim bracie, o tylu innych, których znam, a którzy już może w tej chwili nie żyją.
Tymczasem nadchodziły wiadomości z pola walki; krew zaczynała płynąć obficie.
— Nie; nie mogę — powtarzała Margarita.
A gdy Juljanowi powiodło się dopiąć celu, dzięki błaganiom i namiętnej przemocy, trzymał w objęciach istotę bezwolną, która oddawała mu się ciałem biernie, podczas gdy myślą i duchem była daleko.
Pewnego wieczoru oznajmiła mu, że na przyszłość będą się widywali rzadziej. Musiała chodzić na kursa; pozostawało jej tylko dwa dni wolne.
Juljan słuchał z osłupieniem. Na kursa?... Czegoż się uczyła? Ją podrażnił jego żartobliwy ton. Tak; uczyła się. Od tygodnia już chodziła na kursa. Teraz lekcje będą odbywały się częściej, znalazło się więcej profesorów.
— Chcę zostać sanitarjuszką. Cierpię ogromnie nad moją bezużytecznością... Na cóż się przydałam dotychczas?
Umilkła na chwilę; jak gdyby obejmowała wyobraźnią całą swą przeszłość.
— Myślę czasem — ciągnęła dalej — że wojna ze wszystkiemi swemi okropnościami ma w sobie coś dobrego. Sprawia, że stajemy się użytecznymi naszym bliźnim. Spoglądamy na życie poważniej; nieszczęście uczy nas, że przyszliśmy na świat w jakimś celu... I myślę, że trzeba kochać życie nie tylko dla jego radości... Musi tkwić wielkie zadowolenie w ofiarności, w poświęceniu się dla drugich i to zadowolenie, nie wiem dlaczego, może dlatego, że jest nowem, wydaje mi się wyższem od innych,
Juljan patrzył na nią ze zdumieniem, zastanawiając się co może mieścić się w tej główce ukochanej a pustej? Co się wytworzyło za tem czołem, ściągniętem wysiłkiem myśli, które dotychczas bujały tam swobodne i płochliwe jak ptaszki? Ale dawna Margarita żyła również. Ukazywała mu się ze swą uroczą minką wśród trosk, jakie wojna niosła duszom, niby posępny powiew.
— Trzeba dużo pracować, aby zdobyć dyplom sanitarjuszki. Wyobrażasz mnie sobie w tym stroju? Jest bardzo dystyngowany i biały kolor odpowiada również dobrze blondynkom jak brunetkom. A potem kwef, który nie przeszkadza, modnemu uczesaniu i loczkom na uszach i niebieski płaszcz na mundurze, co tworzy ładny kontrast. Kobieta elegancka może podnieść to wszystko jakimś skromnym klejnocikiem i szykownem obuwiem. To taka mieszanina mniszki i wielkiej damy; całość wcale niezła.
I Margarita uczęszczała na kursa z prawdziwym zapałem, by stać się użyteczną bliźnim i co najprędzej przywdziać upragniony mundur.
Biedny Juljan! Tęsknota za nią i brak tego najmilszego zajęcia, które dotychczas wypełniało mu nieskończenie długie teraz wieczory, skłoniły go krążyć w pobliżu zdawna niezamieszkałego pałacu, w którym ostatecznie Rząd umieścił szkołę sanitarjuszek. I gdy tak wystawał gdzieś na rogu ulicy, czekając na ukazanie się kobiecej sukni i łowiąc uchem tupot drobnych nóżek, doznawał wrażenia, że czas cofał się, a on ma ośmnaście lat, jak ongi, gdy odbywał wartę w pobliżu magazynu jakiejś słynnej modystki. Gromadki kobiet wychodzących w pewnych, oznaczonych godzinach z owego pałacu, czyniło to podobieństwo jeszcze prawdopodobniejszem. Szły ubrane z wyszukaną prostotą; wygląd wielu z nich był jeszcze uboższy niż pracownic igły. Ale to były wielkie damy. Niektóre z nich wsiadały do automobilów, prowadzonych przez szoferów w żołnierskich mundurach, jako że były to powozy ministerjalne.
W trakcie tych długich wyczekiwań spotykał się z wchodzącemi i wychodzącemi eleganckiemi uczennicami.
— Desnoyers! — wykrzykiwały za nim kobiece głosy. — Czyżby to był Desnoyers?
I Juljan musiał rozpraszać wątpliwości, witając owe panie, które patrzyły na niego, jak gdyby był widziadłem. One zaś były to znajome z odległej epoki z przed jakichś sześciu miesięcy; panie, które go uwielbiały i prześladowały, powierzając się jego mądrości mistrza, by przejść siedm kręgów nauki tańca. Teraz patrzyły na niego, jak gdyby pomiędzy ostatniem spotkaniem na sali tanecznej, a obecną chwilą zaszedł jakiś wielki kataklizm, przekształcający wszystkie prawa życia, a on był jedynym i cudownym zabytkiem całkowicie zaginionej ludzkości.
I wszystkie zadawały mu te same pytania:
— Pan nie idzie na wojnę? Jakże to jest, że pan nie nosi munduru?
Chciał się tłumaczyć, ale przy pierwszych słowach przerywały mu:
— To prawda. Pan jest cudzoziemcem.
Mówiły to z pewną zazdrością. Myślały niewątpliwie o tych swoich ukochanych i dalekich, którzy w tej chwili znosili niedostatki i niebezpieczeństwa wojny. Ale jego położenie cudzoziemca wytwarzało natychmiast pewną odrębność duchową, pewną obcość, jakich Juljan nie znał w owych, dobrych czasach, kiedy ludzie poszukiwali się, nie dbając o pochodzenie, nie odczuwając wpływu niebezpieczeństwa, które rozluźnia lub zacieśnia ludzkie związki.
A damy żegnały go z figlarną podejrzliwością. Na kogo tu czekał? Jakaś nowa romantyczna przygoda, jaką mu łaskawy los gotował. I uśmiechy tych wszystkich pań miały w sobie coś poważnego: uśmiechy osób dorosłych, które znają prawdziwe znaczenie życia i patrzą z politowaniem na pustaków, zaprzątających sobie jeszcze głowy drobnostkami
Juljanowi sprawiało to przykrość, jak gdyby to był objaw lekceważenia. Te panie wyobrażały go sobie jako spełniającego jedyną czynność, do jakiej był zdolny, na co innego przydać się przecież nie mógł. Natomiast one, te niegdyś wietrznice, zachowujące jeszcze coś ze swego dawnego wyglądu, zdawały się być wszystkie ożywione wzniosłem uczuciem macierzyństwa, oderwanego, obejmującego wszystkich współbraci pragnieniem poświęcenia się, poznania zblizka nędzy maluczkich, zetknięcia się ze wszystkiemi niedolami chorego ciała.
Tych samych uczuć doznawała Margarita, wychodząc ze swoich lekcji. Wpadała ze zdumienia w zdumienie, poczytując jako wielkie cuda nauki pierwsze zasady chirurgji. Podziwiała sama siebie za chciwość, z jaką chłonęła te tajemnice, których istnienia nie przypuszczała nawet dotąd. Chwilami zdawało jej się, że trafiła na prawdziwe swe powołanie.
— Kto wie, czy nie urodziłam się, żeby zostać wielką doktorką.
Lękała się jednak ogromnie, aby jej nie zabrakło hartu przy wprowadzaniu w czyn jej nowych uzdolnień. Patrzeć na płynącą krew, dotykając się cuchnących ran, było czemś straszliwem dla niej, którą niskie potrzeby życia napełniały zawsze nieprzezwyciężonym wstrętem! Ale to trwało krótko; iście męska odwaga krzepiła ją natychmiast. Czasy wymagały ofiar. Alboż nie wyrzekli się mężczyźni wszystkich wygód życia, dla twardej doli żołnierza? Ona będzie żołnierzem w spódnicy; będzie patrzeć zblizka na ból, będzie walczyć z nim, nurzając ręce w zgniliźnie zepsutej materji, wstępując jak uśmiech światła tam, gdzie jęczą żołnierze, oczekujący śmierci.
Opowiadała z dumą Juljanowi o postępach, jakie czyniła w szkole, o skomplikowanych bandażach, jakie już umiała nakładać, czasem na członki manekina, czasem na ciele pomocnika chirurga, udającego rzekomo rannego żołnierza. Ona tak wątła, niezdolna w domu do najlżejszego fizycznego wysiłku, uczyła się teraz w jaki sposób podnosić najzręczniej z ziemi bezwładne ciało ludzkie i dźwigać je na plecach. Kto wie, czy nie przyjdzie jej nieść pomoc na polu bitwy! Okazywała gotowość do najniebezpieczniejszych czynów z nieświadomem zuchwalstwem kobiet, kiedy je ogarnie poryw bohaterstwa. Zachwycały ją angielskie nurses, chude damy, o nerwach ze stali, których wizerunki widywała w pismach ilustrowanych, przybrane w spodnie, buty do konnej jazdy i białe hełmy.
Juljan słuchał ją ze zdumieniem. Czyż ta kobieta była naprawdę Margaritą? Wojna starła z niej puszek wdzięcznej płochości. Nie stąpała już jak ptaszek. Stopy jej deptały ziemię z męską pewnością siebie. Była pogodna i spokojna w poczuciu tej nowej siły, jaka się w niej rozwijała. Gdy pieszczota Juljana przypomniała jej, że jednak jest kobietą, mówiła zawsze to samo:
— Jakie szczęście, że jesteś cudzoziemcem! Jakie szczęście, że jesteś zabezpieczony od wojny!
W zapale poświęcenia pragnęła znaleźć się na polu bitwy, a jednocześnie radowała się, że jej kochanek wolnym jest od powinności wojskowej. Juljan nie przyjmował z wdzięcznością tego braku logiki; owszem drażniło go to czasem, jak bezwiedna obraza.
— Rzekłby kto, że się mną opiekuje — myślał — ona jest mężczyzną i cieszy się, że słaba towarzyszka, którą jestem ja, znajduje się poza obrębem niebezpieczeństwa. — Jakie śmieszne położenie!
Na szczęście bywały wieczory, że Margarita przychodziła do pracowni, jakby ta dawna, przy której jak w owych czasach tak i teraz zapominał natychmiast o wszystkiem. Wbiegała z radością uczniaka wypuszczonego na wakacje.
— Dziś niema lekcji — wołała już we drzwiach.
I rzucając kapelusz na sofę, zaczynała tańczyć, wymykając się z dziecinną przekorą z objęć kochanka.
Ale wkrótce poważniała z tym wyrazem skupienia na swej wdzięcznej twarzyczce, jaki się tam jawił od początku wojny. Mówiła o matce, zawsze smutnej, tłumiącej w sobie ból, i żyjącej nadzieją listu od syna; mówiła o wojnie, wyjaśniając ostatnie posunięcia wojsk zgodnie z optymizmem sfer urzędowych. Opisywała szczegółowo pierwszą chorągiew zdobytą na nieprzyjacielu, jak gdyby to była jakaś elegancka suknia najświeższej mody. Widziała ją w oknie ministerjum Wojny. Rozrzewniała się, powtarzając opowiadania zbiegów belgijskich, przybyłych do jej szpitala. Byli to jedyni chorzy, którym dotąd mogła nieść pomoc. Paryż nie przyjmował jeszcze rannych z pola bitwy; z rozkazu Rządu posyłano ich z frontu wprost na Południe.
Nie stawiała już oporu namiętnym porywom Juliana, jak to miało miejsce w pierwszych dniach. Zajęcia sanitarjuszki wyrobiły w niej pewną bierność. Zdawała się lekceważyć powaby materji, odmawiając im tego duchowego znaczenia, jakie im jeszcze do niedawna przypisywała. Oddawała się bez oporu, bez pragnienia, z uśmiechem pobłażliwym, rada, że może dać trochę szczęścia, w którem sama nie brała udziału. Myśl jej krążyła gdzieindziej.
Jednego wieczoru, będąc w sypialni Juljana, uczuła konieczną potrzebę podzielenia się z nim pewnemi nowinami, które od poprzedniego dnia zaprzątały jej umysł. Wyskoczyła z łóżka i zaczęła szukać wśród porozrzucanych rzeczy ręcznej torebki, a w niej listu. Chciała odczytać go jeszcze raz, uprzytomnić sobie jego treść tu właśnie, sama nie wiedząc dlaczego.
List był od brata, przysłany z Wogezów. Młody porucznik artylerji mówił w nim więcej o Laurierze, niż o sobie samym. Należeli do różnych baterji, ale do tej samej dywizji i brali udział w tych samych walkach. Brat Margarity unosił się nad swoim dawnym szwagrem. Kto byłby odgadł przyszłego bohatera w tym spokojnym, milczącym inżynierze!... A jednak to był prawdziwy bohater! Mówili to wszyscy oficerowie, którzy go widzieli pełniącego swoją powinność i stawiającego czoło śmierci z taką samą zimną krwią, jak gdyby się znajdował w swojej fabryce pod Paryżem.
Wyprosił sobie niebezpieczne stanowisko obserwatora, możliwie najbliżej wroga, by czuwać nad dokładnością strzałów artylerji i kierować niemi podług swych telefonicznych wskazówek. Niemiecki pocisk zburzył dom, w dachu którego był ukryty. Laurier wyszedłszy nietknięty ze zwalisk, naprawił telefon i w dalszym ciągu pracował przy nim w pobliskich zaroślach. Nieprzyjacielskie aeroplany wyśledziły jego baterję i niemiecka artylerja otworzyła na nią wściekły ogień z frontu. W ciągu kilku minut padła na ziemię cała obsługa; Kapitan zginął, wszyscy oficerowie i żołnierze odnieśli rany. Pozostał tylko jako dowódca Laurier „Niewzruszony“, jak go przezwali koledzy, i przy pomocy garstki artylerzystów, którzy jako tako trzymali się na nogach, strzelał w dalszym ciągu pod ulewą żelaza i ognia, osłaniając odwrót jednego batalionu.
„Wymieniony był dwa razy w rozkazie dziennym“ — czytała Margarita. — „Myślę, że wkrótce otrzyma krzyż. To nieustraszony bojownik. Kto by to był przypuszczał przed kilku tygodniami“.
Margarita nie dzieliła tego zdumienia. Żyjąc z Laurier'em, miała sposobność poznać niejednokrotnie siłę jego charakteru, szaloną odwagę, ukrytą pod pozornym spokojem. Nie napróżno tak się lękała gniewu męża w pierwszych czasach swej niewierności. Pamiętała wyraz twarzy tego człowieka, gdy spotkał ją pewnego późnego wieczoru, wychodzącą z domu Juljana. Należał do tych gwałtowników, którzy zabijają. A jednak nie dopuścił się względem niej najlżejszego objawu uniesienia. Wspomnienie tego poszanowania budziło w Margaricie poczucie wdzięczności. Kto wie; może kochał ją bardziej, niż ktokolwiek inny.
Oczy jej z nieprzepartą żądzą porównania utonęły w Juljanie, podziwiając jego wdzięk młodzieńczy. Przypomniała sobie ociężałą, pospolitą postać Laurier'a i to podziałało na nią ochładzająco.
Zapewne oficer, którego spotkała żegnającego się z bratem, nie był wcale podobnym do jej dawnego męża. Ale Margarita chciała zapomnieć tego bladego i smutnego porucznika, jaki mignął jej wtedy przed oczami, by pamiętać tylko o przemysłowcu, zajętym wyłącznie zyskami i niezdolnym pojąć to, co ona nazywała „subtelnościami szykownej kobiety“. Stanowczo Juljan był bardziej pociągającym. Nie; nie żałowała przeszłości; nie chciała jej żałować.
I z egoizmem rozkochanej kobiety powtórzyła znowu:
— Co za szczęście, że jesteś cuzoziemcem! Jakie szczęście, że jesteś zabezpieczony od wojny!
Juljana porywała zawsze złość, gdy to słyszał. Mało brakowało, żeby nie zamknął ręką ust kochance. Czy drwiła sobie z niego? Toż to była obelga wyłączać go tak z pomiędzy mężczyzn.
A ona, z całą niekonsekwencją swej wrażliwej natury, powracała znowu do Laurier'a.
— Nie kocham go; nie kochałam go nigdy. Nie rób tak smutnej miny. Jakże on, biedak, może porównywać się z tobą?... Chociaż trzeba przyznać, że jest dosyć interesującym w tem swojem nowem życiu. Cieszę się jego powodzeniem, jak gdyby to chodziło o jakiegoś starego przyjaciela. Biedak wart był lepszego losu; powinien był spotkać kobietę, któraby nie była mną; towarzyszkę równego mu poziomu dążeń... Powiadam ci, że mi go żal.
I żal ten był tak głęboki, że wilgocił łzami jej oczy, zadając kochankowi męki zazdrości.
— Mówię ci, że jesteśmy w fałszywem położeniu — rzekł Juljan pewnego dnia do Argensoli — i życie będzie stawało się dla nas coraz cięższem. Trudno zaznać spokoju wśród narodu, który się bije.
Towarzysz był tego samego zdania. Uważał również swoją egzystencję młodego cudzoziemca za coś nie do zniesienia, w tym Paryżu, którym wstrząsała wojna.
— Trzeba co chwila pokazywać papiery, żeby policja przekonała się, że niema do czynienia z dezerterem: Wczoraj w wagonie Metro, musiałem się tłumaczyć, że jestem Hiszpanem jakimś dzierlatkom, które się wydziwiały, że nie jestem na froncie... Jedna z nich, dowiedziawszy się o mojej narodowości zapytała naiwnie, czemu się nie zaciągnąłem jako ochotnik... Słowo daję, że mi się już sprzykrzyła ta moja młodość, która wszystkich kłuje w oczy.
I nagły przypływ bohaterstwa zalał jego wrażliwą duszę. Niech i tak będzie! Skoro wszyscy idą na wojnę, pójdzie i on. Nie bał się śmierci, jedno go tylko przerażało: to ta wojskowa służbistość, mundur, ślepe posłuszeństwo... Bić się i owszem, ale niezależnie, albo rozkazując innym, bo charakter jego buntował się przeciw wszelkiej karności. Poszczególne grupy cudzoziemców w Paryżu zamierzały zorganizować każda swoją legję ochotników i on miał to w projekcie; oddział Hiszpanów i południowych Amerykanów, zachowując oczywiście dla siebie stanowisko prezesa organizacyjnego komitetu, a potem Komendanta Korpusu.
Podał nawet ogłoszenia do pism: miejsce zaciągu pracownia przy ulicy de la Pompe. W ciągu dziesięciu dni zjawiło się dwóch ochotników: rzemieślnik, który zaziębił się latem i chciał zostać oficerem, żeby nosić khaki i hiszpański tawernista, który przy pierwszych słowach oświadczył, że jemu właściwie należeć się będzie dowództwo, a to dlatego, że w młodości służył wojskowo, a Argensola był tylko malarzem. Dwadzieścia oddziałów hiszpańskich utworzyło się z równem powodzeniem w różnych dzielnicach Paryża. Każdy zapaleniec chciał zostać dowódcą innych z tą pychą indywidualną i wstrętem do karności, właściwym rasie... Ostatecznie, przyszli wodzowie z braku żołnierzy postanowili zaciągnąć się jako prości ochotnicy... ale w szeregi francuskie,
— Czekam, aby zobaczyć, co zrobią Garibaldziści — mówił Argensola skromnie. — Może pójdę z nimi.
To sławne nazwisko czyniło mu wojskową służbistość znośniejszą. Ale potem zaczął się wahać. Tak czy inaczej trzeba będzie zawsze kogoś słuchać w tym oddziale ochotników, a on buntował się przeciw wszelkiemu posłuszeństwu, którego nie poprzedzały długie rozprawy... Więc co czynić?
— Życie zmieniło się przez pół miesiąca nie do poznania — mówił dalej. — Rzec można, że spadliśmy na jakąś inną planetę; nasze dawniejsze uzdolnienia nie mają żadnego sensu. Inni przechodzą do pierwszych rzędów; najlichsi, najciemniejsi, ci, którzy zajmowali poprzednio ostatnie miejsca. Człowiek wytworny i duchowo złożony znikł z horyzontu Bóg wie, na jak długo. Teraz wydostał się na powierzchnię człowiek prosty, o pojęciach ciasnych, ale stanowczych i który umie słuchać. My, wyszliśmy z mody.
Juljan przytaknął. Tak było: wyszli z mody. On wiedział coś o tem, on, który zaznał sławy, przechodził teraz niepostrzeżenie wśród tych samych, którzy go przed niedawnym czasem podziwiali.
— Panowanie twoje skończone — rzekł śmiejąc się Argensola. — Na nic ci się nie zdało być ładnym chłopcem. Ja w mundurze i z krzyżem na piersiach zwyciężyłbym cię teraz w miłosnem współzawodnictwie. O oficerze w czasie pokoju marzą tylko panienki z prowincji. Ale teraz żyjemy w atmosferze wojennej i w każdej kobiecie budzi się pierwotny pociąg, jaki czuły jej prababki do silnych, zaborczych samców. Wielkie damy, które przed paru miesiącami nurzały swe pożądania w subtelnościach psychologicznych, wielbią teraz oficerów z taką samą naiwnością, z jaką kucharka wzdycha do szeregowca. Źle, mistrzu! Niema rady; trzeba iść z nowym prądem czasu albo zginąć w nędzy zapomnienia. Gwiazda tanga zgasła.
III
Wojna dosięgła jedną ze swych macek i domu przy Avenue Victor Hugo. Była to wojna głucha, w której wróg łagodny, bezkształtny, galaretowaty, zdawał się wyślizgiwać z rąk, by w innem miejscu rozpoczynać nieprzyjacielskie kroki.
„Niemcami“ była donja Helena, małżonka von Hartrotta. Dlaczego nie zabrał jej ten miły synalek, profesor niewyczerpanej głupoty, którego on teraz miał za szpiega. Albo i ona; przez jakie sentymentalne widzimisię uparła się zostać u siostry i straciła możność powrotu do Berlina przed zamknięciem granic?
Obecność tej kobiety była dla niego powodem ciągłych wyrzutów sumienia i obaw. Na szczęście wszystka męzka służba poszła na wojnę. Dwie Chinki otrzymały rozkaz, wypowiedziany groźnym tonem. Zachowanie nadzwyczajnej ostrożności w rozmowach z innemi francuskiemi sługami; najlżejszej wzmianki o narodowości męża donji Heleny i miejscu zamieszkania jej rodziny. Donja Helena była Argentynką... Ale pomimo milczenia tych dziewczyn Don Marceli lękał się jakiej demonstracji ze strony egzaltownego patrjotyzmu, polującego na szpiegów, dzięki czemu siostra jego żony mogła się znaleźć w koncentracyjnym obozie, jako podejrzana o konszachty z wrogiem.
Pani von Hartrott nie nadawała się zgoła do uśmierzania tych obaw. Zamiast zachowywać roztropne milczenie, wprowadzała w dom niezgodę swemi poglądami.
W pierwszych dniach wojny przebywała zamknięta w swoim pokoju, pokazując się w rodzinnem gronie tylko, gdy ją wezwano do sali jadalnej. Z zaciśniętemi ustami i roztargnionym wzrokiem siadała do stołu, udając, że nie słyszy słownych wylewów zapału Don Marcelego. On zaś opisywał wymarsze wojsk, wzruszające sceny na ulicach i na dworcach, rozwodził się nad pierwszemi wiadomościami z pola wojny z optymizmem niezdolnym do najlżejszego powątpiewania. Dwie rzeczy zwłaszcza były dla niego ponad krytykę: bagnet był talizmanem Francuza i Niemcy czuli niezwalczony strach przed jego błyskiem; natychmiast szli w rozsypkę. A działo 75-cio calowe było poprostu nieoszacowanym klejnotem. Tylko jego pociski trafiały. Artylerja nieprzyjacielska budziła w nim politowanie, bo jeżeli przypadkiem udało jej się dobrze wycelować, to jej obusy nie eksplodowały. A w dodatku wojska francuskie wkroczyły zwycięsko do Alzacji i różne narody szły z nami.
— Teraz nie jest tak, jak w 70-tym — mówił, wymachując widelcem lub serwetą. — Przerzucimy ich kopnięciem na tamtą stronę Renu. Tak! Kopnięciem!
Cziczi potakiwała z zapałem, a donja Helena wznosiła oczy do sufitu, jak gdyby odwoływała się w milczeniu do kogoś tam ukrytego, biorąc go za świadka tylu niedorzeczności i bluźnierstw.
Donja Luiza szła do niej potem, poczytując sobie za obowiązek nieść jej jakowąś pociechę w tej okrutnej rozłące z najbliższymi. „Romantyczka“ nie zachowywała pełnego godności milczenia wobec siostry, która zawsze chyliła głowę przed jej wyższem wykształceniem. I biedna pani Desnoyers drętwiała, słuchając jak tamta rozwodziła się nad nieprzebraną potęgą Niemiec, z całą, nakazującą powagą małżonki wielkiego, germańskiego patrjoty i matki profesora prawie sławnego. Miljony ludzi płynęły jak fale z jej ust, a potem armaty, potwory śmiercionośne, wielkie jak wieże, A ponad temi bezmiernemi siłami zniszczenia ukazywał się człowiek, który sam przez siebie wart był tyle, co cała armja, który wszystko umiał i wszystko mógł, piękny, mądry, nieomylny jak Bóg: Cesarz.
— Francuzi nie wiedzą, co mają przed sobą — ciągnęła dalej donja Helena. — Zmiażdżą ich niechybnie. To kwestja paru tygodni. Nim się skończy sierpień Cesarz wejdzie do Paryża.
Pani Desnoyers, zatrwożona temi przepowiedniami, nie mogła ich zataić wobec rodziny. Cziczi oburzała się na łatwowierność matki i germanizm ciotki. Wojenna krewkość ogarnęła dawnego „łobuziaka“. Ach! Gdyby kobiety mogły iść na wojnę! Widziała się ubrana po męsku w pułku dragonów, szarżującą na nieprzyjaciela wraz z innemi amazonkami, równie zadzierzystemi i ładnemi jak ona. Ale upodobanie w łyżwiarstwie wzięło górę nad kawaleryjskiemi zachciankami; zapragnęła zostać strzelcem alpejskim „błękitnym djabłem“, jednym z tych, którzy się ześlizgują z karabinem na ramieniu i alpenstock'iem w ręku z zaśnieżonych pochyłości Wogezów.
Ale Rząd lekceważył kobiety i jedyny udział, jaki mogła brać w wojnie, był zachwyt nad mundurem jej narzeczonego Rene Latour'a, przedzierzgniętego w żołnierza. Syn senatora wyglądał w istocie pięknie. Wysoki, złotowłosy, o rysach nieco kobiecych, przypominającym jego matkę, René był „żołnierzykiem z cukru“ według określenia jego narzeczonej. Cziczi doznawała pewnej dumy, wychodząc na ulicę z tym wojownikiem i widząc, że mundur wielce podnosi powaby jego osoby. Jedna przecież chmurka zasępiała potrosze niebo jej uradowania. Młody senatorowicz był tylko prostym szeregowcem. Jego znamienity ojciec w obawie, aby wojna nie unicestwiła na zawsze dynastii Latour'ów, zapisał go do pomocniczej służby wojskowej. Z tego powodu René nie wyjdzie z Paryża. Ale w takiem położeniu był żołnierzem równym tym, którzy rozwożą chleb lub łatają płaszcze. Tylko wymarsz na front i jego stopień ucznia Szkoły Centralnej mógł uczynić z niego podporucznika, przydzielonego do artylerji rezerwy.
— Jakie to szczęście, że zostajesz w Paryżu! Jak się cieszę, że jesteś prostym żołnierzem.
A mówiąc to Cziczi myślała z zazdrością o przyjaciółkach, których narzeczeni i bracia byli oficerami. One mogły wychodzić na ulicę, mając przy sobie ugalonowane kepi, które ściągały spojrzenia przechodniów i ukłony niższych.
Ilekroć donja Luiza, wystraszona przechwałkami siostry, chciała udzielić córce swoich obaw, ta przerywała jej zaperzona:
— Kłamie ciotka! Ponieważ jej mąż jest Niemcem, więc patrzy na wszystko jego oczyma. Tatko wie więcej; ojciec Renégo, jest lepiej obznajmiony z temi rzeczami. Sprawimy im cięgi, co się zowie. Jakże się będą cieszyć, gdy wygarbują skórą mojemu wujowi z Berlina i moim pretensjonalnym kuzynom!
— Cicho bądź! — jęknęła matka. — Nie gadaj głupstw! Wojna ci przewróciła w głowie jak twemu ojcu.
Poczciwa kobieta gorszyła się, słuchając krwiożerczych wybuchów córki, ilekroć była mowa o Cesarzu. W czasie pokoju Cziczi była poniekąd jego wielbicielką. „Jest przystojny“ mawiała „tylko ma bardzo nieprzyjemny i ordynarny uśmiech“. Teraz cała jej nienawiść, skupiła się na nim. Tyle kobiet płakało w owych chwilach z jego przyczyny! Matki pozbawione synów, żony mężów, biedne osierocone dzieci! Ach! niegodziwiec. Wyciągnęła z pośród pamiątek lat dziecinnych swój dawny nóż „łobuziaka“, sztylet z rękojeścią srebrną i cyzelowaną pochwą, dar dziadka. Pierwszy Niemiec, który się do niej zbliży padnie trupem. Donja Luiza truchlała, widząc ją wymachującą tą bronią przed lustrem w sypialni. Już nie chciała służyć w kawalerii ani w „błękitnych djabłach“. Niechby ją tylko zostawili w jakiem zamknietem miejscu oko w oko z tamtym wstrętnym potworem. W ciągu pięciu minut rozstrzygnie ona, Cziczi, wszechświatowy zatarg.
— Broń się, nędzniku! wołała nacierając walecznie.
I jednem pchnięciem sztyletu z dołu do góry wyrzucała w powietrze cesarskie wnętrzności. I już słyszała uszami wyobraźni dziękczynny okrzyk miljonów kobiet, oswobodzonych od najbardziej krwiożerczej hjeny ludzkiej, przez nią, która była Judytą, Carlotą Corday, uosobieniem wszystkich bohaterek, co zabijały, aby czynić dobrze. I w zbawczym zapale szerzyła dalej rzekomą rzeź z puginałem w ręku. Drugi cios: następca tronu pada trupem. Cała ulewa ciosów i wszyscy ci niezwyciężeni generałowie, o których mówiła jej ciotka zmykają, trzymając oburącz poprute żołądki, a tuż za nimi jak uwielbiający służka, który także swoją część otrzymał, wuj z Berlina!...
Ach! gdyby się tylko nadarzyła sposobność.
— Zwarjowałaś — powtarzała jej matka. — Zwarjowałaś z kretesem. Jak może mówić takie rzeczy przyzwoita panienka!
Donja Helena, zasłyszawszy przypadkiem jakiś urywek bredzeń siostrzenicy, wznosiła oczy w niebo i wstrzymywała się na przyszłość od udzielania jej swoich poglądów, zachowując je w zupełności dla jej matki.
Oburzenie don Marcelego przybierało inne kształty, gdy żona powtarzała mu wiadomości, zaczerpnięte od siostry... Wszystko kłamstwo! Wojna szła doskonale!.. Na granicy Wschodniej wojska francuskie posunęły się w głąb Alzacji i Lotaryngii.
— Ale Belgja? pytała Donja Luiza. — A nieszczęśliwi Belgowie!
Desnoyers odpowiadał oburzony.
— Co się tycze Belgji to podła zdrada. A zdrada nikomu jeszcze na dobre nie wyszła.
Mówił to w dobrej wierze, jak gdyby wojna była pojedynkiem, w którym zdrajca zostaje ubezwładniony i nie może w dalszym ciągu uprawiać swoich matactw. A przy tem bohaterski opór Belgji napełnił go najniedorzeczniejszemi złudzeniami. Belgowie wydawali mu się ludźmi nadprzyrodzonymi, przeznaczonymi do najbardziej zdumiewających czynów. A on nie przywiązywał dotychczas żadnej wagi do tego narodu! Przez kilka dni widział w Liège miasto święte, przed murami którego załamie się cała germańska potęga. Po upadku Liège jego niczem nie zachwiana wiara znalazła sobie nową podnietę. Pozostało wiele innych Liège; Niemcy mogą wejść dalej w głąb; da się widzieć, ilu ich będzie mogło wyjść. Poddanie się Brukseli nie sprawiło mu żadnego niepokoju. Miasto otwarte!... To było do przewidzenia, zato Belgowie lepiej się będą bronić w Antwerpji. Zbliżanie się wojsk niemieckich do granicy francuskiej nie trwożyło go również. Napróżno szwagierka ze złośliwą zwięzłością wspominała w jadalni o postępach najazdu, mętnie omawianych w dziennikach: Niemcy byli już na granicy.
— I cóż stąd? — krzyczał don Marceli. — Wkrótce tam pogadają z nimi. Joffre idzie im na spotkanie. Nasze wojska są na Wschodzie, gdzie im należy być; na prawdziwej granicy, u wrót domu, Ale to jest nieprzyjaciel zdradziecki i tchórzliwy, który zamiast pokazać twarz, wkrada się chyłkiem, przeskakując parkan od podwórza jak złodziej... Ale na nic im się to nie przyda, Francuzi już są w Belgji i załatwiają rachunki z Niemcami. Zmiażdżymy ich, żeby im się odechciało raz na zawsze mącić pokój świata. A tego przeklętego chłystka o sterczących wąsach wystawimy w klatce na Placu Zgody.
Cziczi, podniecona zapewnieniami ojca, zaczynała wnet wyobrażać sobie cały szereg męczarni i mściwych drwin, jako uzupełnienie takiej wystawy.
A co się tyczy pani von Hartrott to najbardziej drażniły ją wszelkie przytyki do Cesarza. W pierwszych dniach wojny siostra zastała ją płaczącą przed karykaturami w dziennikach i różnymi świstkami sprzedawanymi na ulicach.
— Człowiek tak nadzwyczajny... taki rycerski... tak dobry ojciec rodziny. On niczemu nie winien. To nieprzyjaciele go zaczepili.
I w swojej czci dla wielkich tego świata czuła się bardziej dotkniętą zniewagami, skierowanemi przeciwko uwielbianemu Cesarzowi, niż gdyby się odnosiły do jej własnej rodziny.
Pewnego wieczora, będąc w jadalni, wyszła ze swego tragicznego milczenia. Desnoyers swem natrząsaniem się z ubóstwianego bohatera doprowadził ją do łez. Przypominało jej to bowiem synów, którzy niewątpliwie znajdowali się na froncie.
Szwagier jej życzył sobie, wytępienia wszystkich wrogów. Niech nie zostanie ani jeden z tych barbarzyńców w spiczastych kaskach; którzy spalili Louvain i inne miasta, rozstrzeliwali bezbronnych wieśniaków, kobiety, starców, dzieci.
— Zapominasz, że jestem matką — jęknęła pani von Hartrott. — Zapominasz, że wśród tych, których wytępienia pragniesz, znajdują się moi synowie!
I wybuchnęła płaczem. Desnoyers ujrzał w tej chwili przepaść pomiędzy sobą a tą kobietą, zamieszkałą w jego własnym domu. Względy rodzinne wzięły jednak do pewnego stopnia górę nad oburzeniem. Niechże sobie płacze nad swoimi synami, ile zechce; jest w swojem prawie. Ale ci synowie byli najeźdźcami i świadomie szerzyli spustoszenia. On, Desnoyers, litował się nad temi innemi matkami, które żyły sobie spokojnie w uśmiechniętych, belgijskich wioskach i raptem musiały patrzeć na rozstrzeliwanych synów, gwałcone córki i domy w płomieniach.
Donja Helena rozpłakała się jeszcze bardziej, jak gdyby opis tych okropności był dla niej nową zniewagą. Wszystko kłamstwo! Kajzer był najzacniejszym człowiekiem; jego żołnierze szlachetnymi rycerzami, wojsko niemieckie wzorem cywilizacji i dobroci.. Jej mąż należał do tego wojska; jej synowie szli w jego szeregach. A ona znała swoich synów; młodzieńców tak starannie wychowanych, niezdolnych do żadnego złego czynu. Wszystko potwarze belgijskie, których nie mogła słuchać spokojnie... I osunęła się dramatycznie w objęcia siostry.
Pan Desnoyers złorzeczył przeznaczeniu, które go zmuszało gościć u siebie tę kobietę. Jakie kajdany dla rodziny!... A granice były zamknięte; nie sposób pozbyć się jej.
— Niech i tak będzie — rzekł — nie mówmy więcej o tem. Nie porozumiemy się nigdy. Należymy do dwóch odrębnych światów. Szkoda, że nie możesz dostać się do swoich.
I nadal powstrzymywał się od mówienia o wojnie w obecności szwagierki. Jedna tylko Cziczi trwała w swej hałaśliwej zapalczywości. Czytając w dziennikach opisy gwałtów, grabieży, miast obróconych w perzynę, ludzi uciekających z tych zgliszcz, byle tylko zachować życie, czuła znów dojmującą potrzebę szermowania swym sztyletem na prawo i na lewo. A! gdyby jej się nawinął który z tych bandytów! Co myśleli uczciwi ludzie, że ich nie wytępili wszystkich dotychczas?
A patrząc na Renè'go, jak obnosił po ulicach swój nowy mundur, słodki w obejściu, uśmiechnięty, jak gdyby wszystko, co się działo, znaczyło tylko dla niego zmianę ubioru, wykrzykiwała z zagadkowym akcentem:
— Jakie szczęście, że nie jesteś na froncie!... Jakże się cieszę, że ci nie grozi niebezpieczeństwo!
Pewnego dnia don Marceli mógł, nie opuszczając Paryża, przypatrzeć się okropnościom wojny. Trzy tysiące zbiegów belgijskich znalazło tymczasowy przytułek w jakimś cyrku, zanim ich rozesłano po prowincji. Desnoyers wszedł do tego budynku, w którym przed paru miesiącami bywał z rodziną. W przedsionku wisiały jeszcze afisze widowisk, na jakich się tak dobrze bawił.
Teraz ujrzał całe wnętrze zapchane ludzkiem mrowiem, chorem i cuchnącem. Ujrzał ludzi jakby nieprzytomnych lub ogłupionych bólem. Nie wiedzieli dobrze, gdzie się znajdują i jak się tu dostali. Straszliwy obraz najazdu pozostał im w pamięci, nie zostawiając miejsca dla następnych wrażeń. Widzieli tylko wtargnięcie zbrojnych hord do ich cichych wiosek: domy w płomieniach, żołdactwo strzelające do tych, którzy uciekali, kobiety konające w mękach cielesnego pastwienia się nad niemi, starców palonych żywcem, niemowlęta rozsiekiwane szablami w kołyskach, cały sadyzm bestji ludzkiej rozpętanej alkoholem i bezkarnością.
Osiemdziesięcioletni starcy opowiadali płacząc, jak żołnierze cywilizowanego narodu obrzynali piersi kobietom i przybijali je na drzwiach; jak obnosili niby trofea nowonarodzone dziecko, zatknięte na bagnet, jak strzelali do niedołężnych kalek, nie mogących się ruszyć z miejsca, znęcając się nad niemi poprzednio w najwymyślniejszy sposób.
Uciekali, nie wiedząc dokąd, ścigani ogniem i żelazem, obłąkani trwogą, jak uciekały ludy średniowiecza przed hordami Hanów i Mongołów. I działo się to na tle rozkwieconej przyrody, w najbogatszym ze wszystkich miesięcy, kiedy ziemia szumiała kłosami, kiedy niebo sierpniowe tonęło w powodzi słonecznych promieni, a ptaki radosnym świergotem witały bogactwo żniw.
Obraz bezmiernej zbrodni zmartwychwstał w owym, przepełnionym ludzkiem mrowiem, cyrku. Dzieci pobekiwały żałośnie jak zarzynane jagnięta; mężczyźni rozglądali się dokoła wystraszonemi oczyma; niektóre kobiety wyły jak opętane. W grozie ucieczki rodziny potraciły się z oczu. Jakiejś matce z pięciorga dzieci pozostało tylko jedno. Ojcowie, widząc się sami, myśleli z rozpaczą o zaginionych. Czy spotkają ich kiedy? Może już gdzie pomarli?
Don Marceli wrócił do domu, zgrzytając zębami i wywijając groźnie laską. A! bandyci! I przyszło mu na myśl, że byłoby lepiej, gdyby pani von Hartrott mogła przemienić się w swego męża! Wtedy pogadał by ze szwagrem!
Wojna rozbudziła religijne uczucia mężczyzn i spotęgowała pobożność kobiet. Wszystkie świątynie były przepełnione. Donja Luiza nie poprzestawała już na kościołach swojej dzielnicy. Z odwagą, jaką rodzą wyjątkowe okoliczności, chodziła pieszo po Paryżu wstępując to do Madeley, to do Przenajświętszego Serca, aż het na Montmartrze. Uroczystości religijne nabierały charakteru publicznych zgromadzeń. Kaznodzieje przedzieżgnęli się w trybunów. Zapał patrjotyczny przerywał częstokroć oklaskami kazania. Każdego dnia zrana, pani Desnoyers otwierając dzienniki, szukała przed telegramami wojennymi innych wiadomości: „Gdzie też pójdzie dziś wielebny ojciec Amette?“ A potem, klęcząc pod sklepieniem świątyni, łączyła swój głos z pobożnym chórem, wzywającym nadprzyrodzonej pomocy: „Boże zbaw Francję“. Szczególnem nabożeństwem płonęły serca do Świętej Genowefy. Błagano patronkę Paryża o cud podobny do tego, jakim odżegnała hordy Atylli.
Donja Helena odwiedzała również kościoły, ale najbliższe domu. Desnoyers zobaczył ją raz wchodzącą do Świętego Honorjusza o'Eylau. Świątynia była przepełniona, nad ołtarzem ustawiono pęki chorągwi Francji i państw sprzymierzonych. Rozmodlony tłum nie składał się wyłącznie z kobiet. Desnoyers ujrzał mężczyzn w jego wieku, poważnych, skupionych, poruszających wargami, ze wzniesionemi ku ołtarzowi oczyma, w których szklannym wzroku odbijały się niby zabłąkane gwiazdy płomyki gromnic. I znowu ogarnęła go zazdrość. Byli to ojcowie, którzy przypomnieli sobie pacierz swego dzieciństwa, myśląc o walczących synach. Don Marceli, odnosząc się zawsze dotąd obojętnie do religji, zrozumiał w tej chwili konieczność wiary. Chciał modlić się jak inni za tych wszystkich, co walczyli i umierali za tę ziemię, której on bronić nie umiał.
Ze zgorszeniem zobaczył jak pani von Hartrott klęczała wśród innych, wznosząc błagalnie oczy ku rozpiętemu na krzyżu Chrystusowi. Modliła się za swego męża Niemca, który w tej chwili może wytężał wszystkie swoje władze, by jak najskuteczniej unicestwiać słabych; modliła się za swoich synów, oficerów, króla pruskiego, którzy z rewolwerem w ręku wchodzili do wiosek i osad, pędząc przed sobą oszalałą z trwogi ludność, zostawiając za sobą zgliszcza i śmierć. A te jej modły miary połączyć się z modłami matek, które błagały Boga o opiekę nad tą młodzieżą, co miała powstrzymać barbarzyńców, z modłami tych ojców, jakby skamieniałych w swoim tragicznym bólu!
Don Marceli musiał hamować się, by nie krzyczeć i wyszedł z kościoła. Jego szwagierka nie miała prawa klękać pomiędzy tymi ludźmi.
— Powinniby ją wypędzić — mruczał oburzony — Kusi Boga swemi głupiemi modlitwami.
Ale pomimo całej swej wściekłości musiał ją cierpieć w swoim domu, musiał się przymuszać, aby nie przedostała się nazewnątrz sprawa tej drugiej narodowości, w jaką się przez małżeństwo wplątał.
Największą udręką dla don Marcelego była konieczność liczenia się ze słowami, gdy rodzina zgromadzała się w jadalni. Chciał uniknąć nadczułości szwagierki, która za najmniejszą wzmianką o jej bohaterze wybuchała płaczem, lękał się również i narzekań żony gotowej zawsze bronić siostry, jak gdyby ta była ofiarą. Żeby człowiek jego charakteru musiał w swojem własnem mieszkaniu pilnować języka i mówić z ogródka!... Jedyną pociechą, na jaką mógł sobie pozwolić, były wiadomości z placu wojny. Francuzi wkroczyli do Belgji. „Zdaje się, że Niemcom dostało się porządne lanie“. Lada starcie kawalerji, proste spotkanie przednich straży nabierało w jego ustach doniosłości rozstrzygającego faktu: „Przepędziliśmy ich także z Lotaryngji“.
Ale nagle jakby wyschło źródło optymizmu. Sądząc z dzienników, w świecie nie działo się nic nadzwyczajnego. Zamieszczano różne opowieści wojenne dla podtrzymania zapału, ale żadnej wiadomości pewnej. Rząd ogłaszał komunikaty szumnie brzmiące, ale beztreściwe. Desnoyers zaniepokoił się. Instynkt ostrzegł go o niebezpieczeństwie.
— Jakoś nie idzie — myślał. — Coś się tam musiało popsuć.
A ten brak wiadomości szedł w parze z nagłem ożywieniem się donji Heleny. Z kim spotykała się ta kobieta wyszedłszy na ulicę? Nie tracąc miny ofiary, z boleściwem spojrzeniem i skrzywionemi ustami mówiła i mówiła podstępnie. Poprostu usta jej się nie zamykały. A don Marceli musiał tego słuchać! Musiał słuchać przechwałek wroga pod swoim własnym dachem. Co za męka! Francuzów wyparto jednocześnie z Lotaryngji i Belgji. Część wojska poszła w rozsypkę. Dużo jeńców! Dużo armat straconych!
— Kłamstwo! Przesada! Niemieckie brednie! — krzyczał Desnoyers.
A Cziczi przyjmowała wybuchami urągliwego śmiechu wiadomości cioci z Berlina.
— Ja nie wiem — mówiła ta ostatnia z udaną skromnością. — Może to nie jest pewne. Ale tak mi mówiono.
Szwagier oburzał się. Gdzie jej to mówiono? Kto jej udzielał takich wiadomości?
I aby módz na czemś spędzić złość, jął napadać na szpiegostwo nieprzyjacielskie, na niedbalstwo policji które tolerowało przybywanie tylu ukrytych Niemców w Paryżu. Ale wnet musiał się ugryść w język, pomyślawszy o własnem postępowaniu. On również przyczynił się mimowoli do przechowywania wroga.
Upadek kabinetu i utworzenie Rządu obrony narodowej były wskazówką, że coś ważnego się stało. Łzy i narzekania wystraszonej donji Luizy zwiększały jeszcze jego niepokój. Poczciwa kobieta nie wracała już pełna otuchy i bohaterstwa z kościołów. Poufne rozmowy z siostrą napełniały ją trwogą, z którą nie próbowała nawet kryć się przed mężem:
— Wszystko stracone! Jedna Helena wie prawdę.
Desnoyers poszedł do Senatora Latour'a. Ten znał wszystkich ministrów; nikt nie mógł mieć pewniejszych wiadomości.
— Tak, mój przyjacielu — powiedział mu dygnitarz ze smutkiem — dwa wielkie niepowodzenia w Morhange i w Charleroi, na Wschodzie i na Północy. Nieprzyjaciel wkroczy na ziemię Francji. Ale nasze wojska są nietknięte i cofają się w porządku. Losy mogą się jeszcze odwrócić. Wielkie nieszczęście; ale jeszcze nie wszystko stracone.
Przygotowania do obrony Paryża były w pełnym biegu... Trochę późno zaciągano nowe armaty na forty: domostwa zbudowane podczas pokoju w obrębie strzału burzono z rozkazu Rządu; drzewa zewnętrznych bulwarów padły, ścięte dla rozszerzenia widnokręgu; barykady worów z ziemią i pni zatkały wejścia w dawnych murach. Ciekawi przebiegali okolice, podziwiając świeżo pootwierane okopy i sieci kolczastych drutów. Lasek Buloński napełnił się bydłem. Woły i owce pasły się na ślicznych trawnikach przy stogach suchej lucerny. Troska o pożywienie zaprzątała całą ludność, mającą jeszcze świeżo w pamięci niedole głodu przecierpiane w r. 1870. Oświetlanie ulic było z każdą nocą skąpsze. Natomiast niebo błyszczało bezustannemi snopami promieni reflektorów. Obawa powietrznego napadu przyczyniała też udręki mieszkańcom. Ludzie bojaźliwi mówili o Zeppelinach, przypisując im moc niezwyciężoną z tą przesadą, jaka towarzyszyć zwykła tajemniczym niebezpieczeństwom.
Donja Luiza zatruwała życie mężowi przewidywaniami najstraszniejszych okropności.
— Wejdą, Marceli, wejdą. Serce mi to mówi.. Ja nie wytrzymam!... Nasza córka!... nasza córka!...
Przyjmowała ślepo wszystkie zapewnienia siostry, ale w jedno uwierzyć jakoś nie mogła, to jest w rycerskość i karność tych wojsk, w których służyli jej siostrzeńcy. Wieści o gwałtach, popełnianych w Belgji na kobietach, napełniały ją bezgraniczną trwogą:
— Nasza córka, Marceli, nasza córka!
A nasza córka przedmiot takich obaw śmiała się z całem zuchwalstwem swej zdrowej i silnej młodości, słuchając lamentów matki.
— Niech przyjdą ci bezwstydnicy! Rada ich będę zobaczyć.
I ściskała swą drobną pięść, jak gdyby dzierżąc w niej mścicielski nóż.
Wreszcie Desnoyers miał tego dosyć. Pozostał mu jeden z jego monumentalnych automobili. Mógł go poprowadzić szofer cudzoziemiec. Senator Latour postarał się o papiery potrzebne do podróży dla całej rodziny i Desnoyers wydał rozporządzenie małżonce tonem nie znoszącym oporu. Mają pojechać do Biaritz lub jakiej innej stacji klimatycznej w północnej Hiszpanji. Prawie wszystkie rodziny Południowo-Amerykańskie wyjechały w tę samą stronę. Donja Luiza chciała się zrazu sprzeciwiać, niepodobieństwem jej było jechać bez męża. Przez tyle lat pożycia nie rozdzielali się ani razu. Ale don Marceli nie dał sobie nawet wspomnieć o tem. On zostanie. Wtedy biedna kobieta pobiegła na ulicę de la Pompe. Juljan zaledwie wysłuchał, co mu prawiła matka. Ach! i on zostawał także!
I wkońcu majestatyczny automobil ruszył w drogę na Południe, unosząc donję Luizę i jej siostrę, która chętnie przyjęła to oddalenie się od tak podziwianych wojsk cesarza, i Cziczi, uszczęśliwioną, że wojna sprowadza jej wycieczkę na modne plaże, uczęszczane przez jej przyjaciółki.
Don Marceli pozostał sam. Obie Chinki pojechały koleją za paniami. Z początku był jak oszołomiony tą pustką, jaka się dokoła niego wytworzyła; nie mógł się oswoić z obiadami po restauracjach i z powrotem do tych olbrzymich komnat, w których zdawały się błąkać echa rodzinnego życia. Inne piętra domu były również puste; wszyscy mieszkańcy innych pięter byli to cudzoziemcy, którzy zdążyli wymknąć się cichaczem lub Francuzi, zaskoczeni przez wojnę w swych wiejskich posiadłościach.
Don Marceli wychodząc codziennie na przechadzkę, instynktownie kierował się na ulicę de la Pompe i patrzył zdaleka na oszkloną ścianę pracowni Co uczyni syn? Z pewnością pędzić będzie w dalszym ciągu, wesołe, próżniacze życie. Dla takich jak on ludzi nic zgoła nie istniało prócz błahostek ich egoizmu.
Desnoyers był zadowolony ze swego postanowienia. Wyjechać z rodziną wydawało mu się występkiem. Dość go już udręczało wspomnienie ucieczki do Ameryki.
— Nie, nie wejdą — powtarzał sobie ciągle z optymizmem zapału.
— Mam przeczucie, że nie wejdą. A jeżeli wejdą!
Nieobecność rodziny napełniła go wesołą, nieopatrzną odwagą młodośd. Wiek i złączone z nim dolegliwości uniemożliwiały mu wojnę w otwartem polu, ale mógł jeszcze strzelać z karabinu nieruchomy w okopie. Niech by przyszli!... Pragnął tego z gorliwością dobrego płatnika, który chciałby się uiścić, choćby późno, z dawnego długu.
Na ulicach spotykał liczne gromady zbiegów. Byli z Północy i ze Wschodu Francji i zdołali uciec przed wejściem Niemców. Ze wszystkich opowiadań tej zbolałej rzeszy, która nie wiedziała gdzie iść i liczyła tylko na miłosierdzie ludzkie, największe wrażenie czyniły na nim zamachy na własność prywatną. Zaciskał pięście, słysząc o mordach i gwałtach, ale grabieże z upoważnienia dowódców, masowe pustoszenie z wyższego rozkazu i następujące po nich pożary, wydawały mu się czemś tak niesłychanem, że milczał, jak gdyby zdumienie sparaliżowało mu umysł. I to naród praworządny wojował w ten sposob, niczem horda dzikich Indjan, która napada tylko dla łupu! Jego poszanowanie prawa własności tak silnie w nim zakorzenione buntowało się przeciw tym świętokradztwom.
Zaczął troszczyć się o swój zamek w Villeblanche. Wszystko, co posiadał w Paryżu, wydało mu się nagle błahostką w porównaniu z tem, co zawierała „siedziba historyczna“. Były tam najcenniejsze obrazy, zdobiące ściany ponurych salonów; tam również starożytne meble, zdobywane w pocie czoła na licytacjach i pełne kosztownych drobiazgów serwantki, dywany, srebra.
Wyliczał sobie w pamięci wszystkie te przedmioty z taką dokładnością, że żaden nie uszedł tego myślowego inwentarza. Rzeczy, o których zapomniał, przypominały mu się teraz, a obawa utracenia ich dodawała im nowego blasku, podnosząc ich wartość. Ale wszystkie bogactwa Villeblanche gasły wobec jednego nabytku, będącego jakby świadectwem jego olbrzymiego majątku; zbytkownym sprzętem, na jaki tylko „miljoner“ mógł sobie pozwolić.
— Złota wanna — myślał — Tam mam mego złotego mola.
Wannę tę nabył na jakiejś licytacji, nie znając na pewno jej pochodzenia; może był to sprzęt książęcy, a może zawdzięczał swe istnienie kaprysowi kokoty, żądnej jak największego zbytku. On i jego rodzina usnuli legendę dokoła tego złotego naczynia, ozdobionego szponami lwów, delfinami i popiersiami najad. Niewątpliwie posiadali je niegdyś królowie. Cziczi zapewniała z powagą, że była to wanna Marji Antoniny. I cała rodzina, uważając dom przy Avenue Victor Hugo jako zbyt skromny i mieszczański na przechowywanie tego przedmiotu, zgodziła się żeby go przenieść do zamku, gdzie trwałby szacowny, niepotrzebny i uroczysty, jako zabytek muzealny. I to by miał przywłaszczyć sobie nieprzyjaciel, jeżeli dotarłby tam, posuwając się ku Marnie, to i wszystkie inne bogactwa, nagromadzone z taką cierpliwością?... Ach! nigdy! Jego dusza zbieracza była zdolną do największych bohaterstw, żeby tego uniknąć.
Każdy dzień przynosił nową falę złych wieści. Dzienniki powiadały mało, Rząd przemawiał językiem zawiłym, pogrążającym duszę w niepewnościach. Mimo to prawda torowała sobie drogę w tajemniczy sposób, podniecana pesymizmem tchórzliwych jednostek i machinacjami szpiegów nieprzyjacielskich, ukrywających się w Paryżu. Ludzie udzielali sobie złowrogich wieści, zasłyszanych tu i owdzie. „Już przeszli granicę“. „Już są w Lille“. „Posuwając się z szybkością pięćdziesięciu kilometrów na dzień“. Nazwisko von Kluka zaczynało być znanem. Anglicy i Francuzi cofali się przed okrążającemu posunięciami najeźdźców. Niektórzy oczekiwali nowego Sedanu. Desnoyers śledził za zbliżeniem się wroga, chodząc codziennie na Dworzec Północny.
Co dwadzieścia cztery godzin zmniejszał się ruch pasażerski. Plakaty kolejowe obwieszczały, że nie sprzedaje się biletów do takich to a takich miejscowości Północnych, kolejno wpadających w ręce wroga. Zmniejszanie się narodowego terytorjum odbywało się z systematyczną regularnością w stosunku pięćdziesięciu kilometrów dziennie. Z zegarkiem w ręku można było oznaczyć godzinę, kiedy pierwsi ułani powitają swemi lancami ukazanie się wieży Eiffel na widnokręgu. Pociągi przychodziły przepełnione, wyrzucając z wagonów niezliczone tłumy podróżnych.
I w takich to chwilach ogólnej trwogi don Marceli zgłosił się do swego przyjaciela senatora Latour i wprawił go w osłupienie najbardziej nieoczekiwanem żądaniem. Chciał jechać natychmiast do swego zamku Villeblanche. Kiedy wszyscy uciekali w stronę Paryża, on właśnie potrzebował wybierać się w przeciwnym kierunku. Senator nie dowierzał własnym uszom.
— Czyś pan zwarjował! wykrzyknął. — Trzeba zmykać z Paryża, ale ja Panu to jednemu mówię i zatrzymaj przy sobie, bo to tajemnica. Wyjeżdżamy wszyscy lada chwila, wszyscy: Prezydent, Rząd, Dwie Izby. Osiądziemy w Bordeaux jak w 1870-ym. Nieprzyjaciel nadejdzie, to kwestja dni... może godzin. Mało wiemy z tego, co się dzieje, ale wszystkie nowiny są złe... Wojsko trzyma się dzielnie, jest dotychczas nietknięte, ale cofa się... cofa się ustępując placu. Wierzaj mi, przyjacielu; najlepiej opuścić Paryż. Gallieni będzie go bronił; ale obrona będzie ciężka i dotkliwa. Choćby nawet Paryż upadł, to przez to nie upadnie Francja. Będziemy prowadzili dalej wojnę, choćby do granicy Hiszpańskiej... Ale to smutne!... bardzo smutne!...
I ofiarował się przyjacielowi, że zabierze go ze sobą do Bordeaux, o którym to odwrocie mało kto wiedział w owej chwili. Desnoyers potrząsnął głową. Nie; chciał jechać do swego zamku Villeblanche. Jego meble... jego zbiory... jego park.
— Ależ wezmą pana do niewoli — zawołał senator. — A może i zabiją.
Obojętne machnięcie ręki było odpowiedzią. Desnoyers czuł się na siłach walczyć ze wszystkiemi wojskami Niemiec w obronie swojej własności. Chodziło o to głównie, aby się tam dostać, a potem, niech się kto waży tknąć jego mienia. Senator patrzył ze zdumieniem na tego burżuja, rozwścieczonego poczuciem posiadania. Przypomniał sobie handlarzy arabskich, zazwyczaj pokornych i spokojnych, którzy walczą i padają trupem jak dzikie zwierzęta, gdy beduini chcą przywłaszczyć sobie ich towary.
Nie była to jednak chwila do rozpraw; każdy powinien był myśleć o własnym losie. Więc senator przychylił się wkońcu do życzenia przyjaciela. Skoro tego chce niech i tak będzie. I dokazał tego swemi wpływami, że Don Marceli wyjechał pociągiem wojskowym, idącym na spotkanie armji.
Podróż ta zaznajomiła Desnoyers'a z nadzwyczajnym ruchem, jaki wojna wywołała na kolejach. Pociąg jego potrzebował czternastu godzin by pokryć odległość, przebywaną normalnie w ciągu dwóch. Składał się z wagonów towarowych, naładowanych żywnością i amunicją z drzwiami zamkniętemi i opieczętowanemi. Wagonem trzeciej klasy jechała eskorta: oddział straży ziemskiej. Desnoyers umieścił się w drugiej, wraz z porucznikiem dowodzącym tym oddziałem i oficerami, śpieszącymi do swych pułków po ukończeniu czynności mobilizacyjnych w miejscowościach, gdzie przed wojną stały garnizony.
Konie tych oficerów jechały węglarkami.
Pociąg zatrzymywał się często, aby przepuścić inne, napełnione żołnierzami lub wracające do Paryża z tłumem zbiegów. Ci, jechali stłoczeni na towarowych platformach: kobiety, dzieci, starcy obładowani tłumoczkami, węzełkami i ręcznemi wózkami, które im posłużyły do przewiezienia na stację wszystkiego co im pozostało z ich ruchomości. Sprawiało to wrażenie wędrownego obozowiska, które zatrzymywało się całemi godzinami a czasem dniami na bocznych szynach, ustępując z drogi pociągom, spieszącym na niecierpiące zwłoki wezwanie wojny. Ludzie, przyzwyczajeni do tych postojów, wysypywali się z wagonów i rozpraszali się po przydrożnych polach.
Na ważniejszych stacjach wszystkie linie bywały zajęte całemi różańcami wagonów. Lokomotywy gwizdały niecierpliwie, jak gdyby rwąc się do odjazdu. Gromady żołnierzy snuły się przed pociągami niepewne, wsiadając do jednych wagonów, by przesiąść się do drugich, urzędnicy spokojni i widocznie przemęczeni chodzili z miejsca na miejsce, udzielając wskazówek, dyrygując ładowaniem piętrzących się do góry pakunków.
W pociągu, wiozącym Desnoyers'a, straż spała, przyzwyczajona do monotonnego obowiązku eskortowania. Dozorcy koni, pootwierawszy drzwiczki wagonów, siadali na brzegu ze zwieszonemi nogami. Pociąg szedł powoli nocą przez mroczne, uśpione pola, zatrzymując się przed czerwonemi latarniami, i oznajmiał przeciągłym gwizdem swoją obecność. Na niektórych stacjach zjawiały się dziewczęta biało ubrane z kokardami i chorągiewkami na piersiach. Dniem i nocą przebywały tam, zmieniając się, by żaden pociąg nie przeszedł bez ich odwiedzin. Przynosiły w koszykach i węzełkach podarunki żołnierzom: chleb, czekoladę, owoce. Wielu przez hardość chciało odmawiać, ale musieli ustąpić wobec smutnego spojrzenia dziewcząt. Nawet Desnoyers nie uniknął tych darów patriotycznego zapału.
Większą część nocy spędzał, rozważając z towarzyszami podróży. Oficerowie mieli tylko mętne wskazówki, gdzie mogliby spotkać swoje pułki. Posunięcia wojenne zmieniały codziennie ich położenie. Ale, wierni powinności, jechali dalej z nadzieją, że zdążą na czas, by wziąć udział w stanowczej bitwie. Dowódca eskorty odbył już kilka takich podróży i on jeden zdawał sobie ściśle sprawę z odwrotu. Za każdym razem pociąg przebywał krótszą przestrzeń. Wszyscy byli stropieni. Po co ten odwrót? Wojsko doznało przeciwności niewątpliwie, ale było nietknięte i, według jego zdania, powinno było szukać odwetu w tem miejscu, gdzie poniosło klęskę. Odwrót zostawiał wolną drogę najeźdźcy. Jak daleko mieli się cofać? Oni, którzy przed dwoma tygodniami sprzeczali się po garnizonach o ten punkt w Belgji, gdzie przeciwnik otrzyma cios śmiertelny, i którędy wkroczą do Niemiec zwycięzkie wojska!
Rozczarowanie tego oficera nie zdradzało zniechęcenia. Nieokreślona, ale niezachwiana nadzieja brała górę nad zwątpieniem. Generalissimus był jedynym, który posiadał tajemnicę wydarzeń. I Desnoyers przytakiwał mu, ze ślepem uznaniem, jakiem napełniali go zawsze ci, którym zaufał, Joffre! Wódz poważny i spokojny, upora się wkońcu ze wszystkiem. Nikt nie powinien wątpić w jego szczęśliwą gwiazdę. Był z tych, do których należy zawsze ostatnie słowo.
O świcie Desnoyers wysiadł z wagonu. „Powodzenia“. I ściskał ręce tych dzielnych młodzieńców, którzy wkrótce może mieli umrzeć. Przypadkowo linja była wolną, więc pociąg mógł wyruszyć zaraz w dalszą drogę, i Don Marceli pozostał sam na stacji. W czasach normalnych szła stamtąd kolejka, przechodząc przez Villeblanche, ale teraz kursowanie jej uległo zawieszeniu z braku obsługi. Urzędników zabrano na wielkie linje, zawalone wojennymi transportami.
Napróżno, za najhojniejszą zapłatę chciał nająć konia lub chociaż wózek zaprzężony w jakiekolwiek pociągowe bydle, by odbyć dalszą drogę. Mobilizacja zabrała co było najlepszego, a inne środki lokomocji zniknęły wraz z uciekinierami. Trzeba było iść piechotą piętnaście kilometrów.
Stary nie zawahał się: dalej, marsz! I zaczął postępować białą, prostą, zakurzoną drogą wskroś płaskich, równych pól, ciągnących się w nieskończoność. Kępy drzew porozrzucane gdzieniegdzie, trochę zielonych zagród i dachy kilku stodół urozmaicały jednostajność krajobrazu. Pola pokryte były rżyskiem świeżo ukończonych żniw, stogi żyta złociły się na nich, przybierając już odcień oksydującego się złota. W dolinkach fruwały ptaki, otrząsając z piór nocną rosę.
Pierwsze promienie słońca zapowiadały dzień gorący. Dokoła stogów Desnoyers zobaczył gromady ludzi wstających, porządkujących odzież i budzących tych, którzy jeszcze spali. Byli to uciekinierzy, obozujący w pobliżu stacji, w oczekiwaniu pociągu, który by ich zawiózł, sami nie wiedzieli dokąd. Jedni pochodzili z dalekich departamentów; słyszeli huk armat; widzeli zbliżającą się wojnę i mieli już za sobą kilka dni ucieczki na traf. Inni, zarażeni trwogą, uciekali również, lękając się zaznać tych samych okropności Desnoyers ujrzał matki z niemowlętami u piersi zniedołężniałych starców, którzy mogli posuwać się z trudem z kijem w ręku i prowadzeni przez kogoś z rodziny; staruszki pomarszczone i nieruchome jak mumje, śpiące na wózkach, jakie ciągnęły dziewczęta i wyrostki. Po wschodzie słońca te nieszczęsne gromady, rozprószone w nocy, szukały się wzajemnie, skupiając się do dalszej drogi. Wielu szło na stację w nadziei, że jakiś pociąg zabierze ich przecież. Inni dążyli wzdłuż relsów, myśląc że los posłuży im lepiej w innem miejscu.
Desnoyers maszerował cały ranek. Biała i prosta wstążka drogi pstrzyła się gromadami ludzi, idących z przeciwnej strony i podobnych z daleka do ruszających się mrówek. Nikt nie szedł w tym samym kierunku co on. Wszyscy uciekali na Południe i spotkawszy tego miejskiego pana dostatnio obutego z laseczką w ręku i w słomianym kapeluszu, wytrzeszczali oczy ze zdziwienia. Poczytywali go może za jakiego rządowego funkcjonariusza, widząc, że idzie samotnie tam, skąd oni pod wpływem strachu uciekali.
Około południa udało mu się zdobyć kawałek chleba, trochę sera i butelkę białego wina w przydrożnej karczmie. Właściciel był na wojnie, żona leżała chora w łóżku. Matka, przygłuchła staruszka, otoczona wnuczętami przyglądała się, siedząc na przyzbie, temu pochodowi uciekinierów, trwającemu już trzy dni.
— Dlaczego oni uciekają, proszę pana? — spytała Desnoyersa. — Wojna przecież czepia się tylko żołnierzy. My ludzie wsiowi, nie czynimy nic złego nikomu i nikogo nie powinniśmy się obawiać.
W cztery godziny potem Desnoyers, zstępując z jednej z tych pochyłości, jakie tworzą dolinę Marny, zobaczył w oddali dachy Villeblanche, otaczające kościół, i wynurzające się z pomiędzy zarośli łupkowe szczyty wieżyczek jego zamku.
Ulice miasteczka były puste. Tylko w pobliżu rynku zobaczył kilka kobiet siedzących na przyzbach, jak w spokojne, letnie wieczory dawnych czasów. Połowa mieszkańców uciekła, druga połowa została w swoich sadybach z przyzwyczajenia i łudząc się ślepym optymizmem. Jeżeli przyjdą Prusacy, cóż im mogą zrobić? Nie stawią żadnego oporu, będą posłuszni ich rozkazom, a któż by się znęcał nad posłusznym narodem? Zresztą wszystko lepsze, niż porzucić domostwa, które pobudowali ich przodkowie i z których oni nigdy się nie ruszali.
Na rynku Desnoyers zobaczył mera i gromadkę głównych mieszkańców. Wszyscy oni podobnie jak kobiety ze zdumieniem spoglądali na właściciela zamku. Było to najbardziej nieoczekiwane zjawisko. Kiedy tylu uciekało do Paryża, ten Paryżanin przybywał do nich podzielić ich los. Życzliwy uśmiech, przyjazne spojrzenie pojawiły się na twarzach tych podejrzliwych wieśniaków. Do tej pory Desnoyers żył w złych stosunkach z całem miasteczkiem. Pilnował srogo swoich praw, nie uznając żadnej tolerancji w sprawach własności. Odgrażał się często, że sprocesuje mera i wpakuje do więzienia połowę sąsiadów; oni zaś odwzajemniali mu się, wypasając mu łąki, tępiąc zwierzynę i wytaczając mu ustawicznie sądowe skargi i niedorzeczne pretensje. Przez wstręt do municypalności Desnoyers zbliżył się do proboszcza, ten bowiem żył w otwartej wojnie z merem. Ale stosunki właściciela zamku z Kościołem były równie bezowocne jak walki z Państwem. Proboszcz, dobroduszny człeczyna, z powierzchowności przypominający mu trochę Renana, myślał tylko o tem, jakby wyciągać od niego pieniądze dla biednych, a dobrotliwość posuwał aż do stawania w obronie i usprawiedliwiania grabieżców jego mienia. Jakże dalekiemi wydały się Desnoyers'owi te utarczki z przed miesiąca!... Zdziwił się też ogromnie zobaczywszy, że ksiądz, przechodząc z domu do kościoła pozdrowił mera przyjaznym uśmiechem.
Po wielu latach głuchej niechęci spotkali się wieczorem 1-ego Sierpnia u stóp wieży kościelnej. Dzwoniono na niej na gwałt, aby oznajmić mobilizację ludziom, pracującym w polu. I dwaj wrogowie instynktownie podali sobie ręce. Wszyscy Francuzi! Ta ogólna życzliwość objawiła się również w stosunku do znienawidzonego właściciela zamku. Musiał kłaniać się na wszystkie strony, ściskając twarde dłonie. A za jego plecami udzielano sobie przyjacielskich uwag:
— Dobry człowiek, tylko trochę gwałtowny!
I panu Desnoyers'owi zapachniała na kilka minut słodka woń popularności.
Znalazłszy się w zamku, za nic sobie poczytał całodzienny trud, chociaż nogi pod nim drżały. Nigdy nie wydał mu się tak okazałym i majestatycznym jego park jak w ten letni wieczór; nigdy tak białemi łabędzie, których wdzięczne sylwety dwoiły się przez odbicie w martwej tafli stawu; nigdy tak pańską rezydencja, przeglądająca się w zielonem zwierciadle nawodnionych rowów. Zapragnął zobaczyć natychmiast obory pełne bydła, poczem rzucił okiem na puste stajnie. Mobilizacja zabrała mu najlepsze konie robocze. Zniknęła również służba. W całym zamku pozostał tylko odźwierny, człowiek przeszło pięćdziesięcioletni, chory na piersi i jego rodzina, złożona z żony i córki. Cała ta trójka oprzątała krowy, napełniając ich żłoby i od czasu do czasu obmywając im zaniedbane wymiona.
Wróciwszy do zamku, Desnoyers winszował sobie ponownie tego postanowienia, które go tu przywiodło. Jakże opuścić takie bogactwo!... Przyglądał się obrazom, serwantkom, meblom, firankom i portjerom skąpanym w złocie konającego dnia i piersi wezbrały mu dumą posiadania. Ta duma natchnęła go nadzwyczajnem, nieprawdopodobnem męstwem, jak gdyby był jakąś olbrzymią istotą z innej planety, a cała otaczająca go ludzkość mrowiskiem, które mógł rozdeptać nogami. Niech przyjdzie wróg! Czuł się na siłach walczyć ze wszystkimi. Później, gdy ochłonął z bohaterskiej gorączki, próbował uspokoić się pozbawionym również podstaw optymizmem... Nie przyjdą. Nie wiedział dlaczego, ale serce mówiło mu, że nieprzyjaciel nie dotrze aż dotąd.
Następny ranek spędził, obchodząc sztuczne łąki, jakie pozakładał za parkiem i ubolewając nad ich zaniedbaniem wskutek odejścia ludzi. Postanowił też otworzyć śluzy, by skropić pastwiska, które już zaczynały wysychać. Winnice pięły się po kratowinach, służących im za podporę. Dojrzewające, jasne grona zwieszały się wśród liści. Ach! Któż będzie zbierał te bogactwa?
Wieczorem zauważył jakiś nadzwyczajny ruch w miasteczku. Żorżetta, córka odźwiernego, przyniosła wiadomość, że zaczęły przejeżdżać główną ulicą ogromne automobile, mnóstwo automobili i żołnierze francuscy, mnóstwo żołnierzy. Wkrótce rozpoczął się pochód dróżką, przylegającą tuż do zamku, a prowadzącą do mostu na Marnie. Były to wozy zamknięte lub otwarte, zachowujące jeszcze swe dawne, handlowe napisy pod warstwą stwardniałego kurzu i ochlapań błotem. Wiele z nich opiewało na nazwy przedsiębiorstw paryskich, inne prowincjonalnych. A więc z temi przemysłowemi podwodami zarekwirowanemi przez mobilizację przechodziły inne, które wywarły na Desnoyers'ie wrażenie twarzy przyjaznych, dostrzeżonych w nieznajomym tłumie. Były to omnibusy paryskie, noszące w górze nazwy, wskazujące kierunek ich dawnych kursów : Madeleine - Bastylle, Pass - Bourse i t. d. Może on sam jeździł wiele razy w tych samych omnibusach, postarzałych, zniszczonych przez dwadzieścia dni nieustającej wędrówki, o powyginanych deskach, rozklekotanych żelastwach i dzwoniących przeraźliwie za każdem poruszeniem.
Na jednym z tych wozów widniały białe kręgi z czerwonym krzyżem po środku; inne poznaczone były literami i liczbami, jakie tylko wtajemniczeni w arkana administracji wojskowej zrozumieć mogli. A na wszystkich tych wozach, w których nerwami sprawnie działającymi były tylko motory, Desnoyers zobaczył mnóstwo żołnierzy, ale wszystko rannych, z obandażowaną głową i nogami, o twarzach wybladłych, którym dawno nie golona broda dodawała tragicznego wyrazu, rozgorączkowanych oczach i ustach nawpół otwartych, jak gdyby z zastygłym jękiem boleści. Lekarze i chorzy jechali oddzielnie. Parę oddziałów konnicy towarzyszyło temu pochodowi. A wśród posuwających się zwolna automobilów i jeźdźców szły gromady żołnierzy w podartych płaszczach, zwieszających się z ramion jak płachty. Byli to ranni, którzy mogli iść piechotą. Ci, dowcipkowali, śpiewali, jedni z ręką na temblaku, inni z głową obwiązaną, częstokroć krwawiącą poprzez płócienne bandaże.
Miljoner chciał coś dla nich uczynić, ale zaledwie zdążył rozdać parę butelek wina i trochę chleba, gdy wmięszał się w to lekarz i złajał go, jak gdyby biedny Desnoyers popełnił zbrodnię. Jego szczodrobliwość mogła się okazać fatalną w skutkach. Musiał więc stać nad brzegiem drogi bezsilny i smutny, przeprowadzając posępnemi oczyma żałosny orszak. Gdy zmrok zapadł, nadciągnęły setki wozów, jedne zamknięte hermetycznie z ostrożnością jaką nakazują materjały wybuchowe, inne naładowane worami i skrzyniami, z których wydzielała się stęchła woń zapasów żywnościowych. A dalej jeszcze pędzono wielkie stada wołów, które albo zbijały się w bezładne kupy, lub biegały jak oszalałe na wszystkie strony, póki bat i krzyk pastucha w kepi, nie zaprowadził pomiędzy niemi porządku.
Desnoyers spędził noc bezsennie. Więc to był ów odwrót, o którym mówiono w Paryżu, ale w który mało kto chciał wierzyć, odwrót, który doszedł aż dotąd; trwał w dalszym ciągu, a nikt nie wiedział, gdzie będzie jego kres. Ale i teraz nieuleczalny optymizm podsunął upartemu człowiekowi nieprawdopodobną nadzieję. Może ten odwrót tyczył się tylko szpitali, zapasów, tego wszystkiego, co pozostaje zwykle na tyłach wojska. Zaś wojsko chciało uwolnić się od tych ciężarów, tamujących mu swobodę ruchów i posyłały je daleko koleją i podwodami. Tak być musiało. I w tych hałasach, trwających całą noc, odgadywał jedynie przejście wozów, napełnionych rannymi, amunicją, żywnością, jak to miało miejsce podczas dnia.
O świcie usnął znużony i obudził się późno. Pierwsze jego spojrzenie było na drogę. Ujrzał ją zalaną ludźmi i końmi, które ciągnęły toczące się przedmioty. Ale ludzie nieśli karabiny i tworzyli oddziały, pułki, a toczącemi się przedmiotami były armaty. To było wojsko... to był odwrót
Desnoyers wybiegł na brzeg drogi, by lepiej przekonać się o prawdzie.
Niestety! to były pułki, takie same, jakie widywał wyruszające z dworców Paryża, ale jakże inaczej wyglądały! Błękitne płaszcze przemieniły się w jakieś pożółkłe łachmany, czerwone spodnie nabrały koloru źle wypalonej cegły; obuwie wyglądało jak placki błota. Twarze miały wyraz dziki; okryte kurzem i potem, wychudzone i tchnące tak bezgranicznem znużeniem, jak gdyby ci ludzie chcieli stanąć, pozostać tu na zawsze, zabijając lub umierając, ale nie zrobiwszy już ani kroku więcej. A oni szli... szli... szli.. Niektóre marsze trwały trzydzieści godzin. Nieprzyjaciel następował im na pięty, a rozkaz był iść i nie dopuszczać do bitwy, jedynie szybkością pochodów unikając otoczenia, jak to było zamiarem najeźdźców. Wodzowie odgadywali stan duszy swoich ludzi. Mogli żądać od nich ofiary życia, ale kazać im iść dniem i nocą, wciąż uciekając przed nieprzyjacielem, kiedy nie uważali się za zwyciężonych, kiedy czuli w sobie rosnącą wściekłość, która jest matką bohaterstwa!... Rozpaczliwe spojrzenia zwracały się na najbliższych oficerów, na dowódców na samego pułkownika!... Już nie mogli dalej! Taki olbrzymi, wyczerpujący marsz w ciągu tak niewielu dni i poco? Zwierzchnicy, którzy wiedzieli tyle co i oni zdawali się odpowiadać wzrokiem, jak gdyby byli w posiadaniu jakiejś tajemnicy: „Odwagi!... Jeszcze jeden wysiłek!... To się prędko skończy“.
Konie, silne, ale pozbawione wyobraźni, okazywały mniej wytrzymałości niż ludzie. Wygląd ich był opłakany. Mogłyż to być te same rumaki, ogniste o połyskliwej sierści, które Desnoyers widywał w defiladach paryskich na początku zeszłego miesiąca? Dwudziestodniowa kampanja uczyniła z nich szkielety, ledwo trzymające się na nogach. Przygasły ich wzrok zdawał się błagać o litość. Za każdem poruszeniem ukazywała się z pod uprzęży poszerszeniała skóra, z krwawiącemi odparzeliznami. Ciągnęły swój ciężar z najwyższym wysiłkiem, jak gdyby rozum ludzki działał na ich ciemne instynkty. Niektóre, wyczerpawszy ostatek sił, waliły się nagle z nóg, opuszczając towarzyszy trudów. Desnoyers widział jak artylerzyści odprzęgali je szybko, biciem spędzając je zdrogi, by nie tamowały ruchu.
A one, nieszczęsne, pozostawały tam, ukazując swą szkieletowatą nagość ukrytą dotychczas pod uprzeżą i ze sztywnemi nogami i szklanym wzrokiem zdawały się oczekiwać jak ich obsiądą muchy, zwabione ich smutnem ścierwem.
A armaty pomalowane na popielato, łoża działowe, wszystko co don Marceli widział czyste i błyszczące tą miłosną pieczołowitością z jaką mężczyzna od najdawniejszych czasów chodził koło broni, staranniej nawet niż kobieta koło statków gospodarskich! Teraz wszystko to było brudne, zachlapane błotem, okopcone dymami wybuchów.
W przerwach wolnej przestrzeni pomiędzy każdą baterją a pułkiem biegły gromadki chłopów, wsie całe, które w obawie przed najściem wroga przyłączyły się do wojska w odwrocie. Gdy zbliżał się nowy kompleks, schodzili z drogi i szli dalej polami, ale za najmniejszą nową przerwą wracali skuszeni gładką i białą powierzchnią gościńca. Były tam matki, popychające wózki, naładowane sprzętami i dziećmi; chorzy, którzy się ledwo wlekli; starcy, dźwigali na plecach wnuków; babki, tulące do uczepionych u ich spódnic drobiazg.
Nikt teraz nie stawiał oporu hojności właściciela zamku. Cała jego piwnica zdawała się wylewać na gościniec. Toczyły się beczki z ostatniego zbioru, a żołnierze napełniali czerwonym płynem, wiszące im u pasa blaszanki. Potem wino butelkowane ukazywało się porządkiem dat i ginęło natychmiast w tej ludzkiej rzece, która płynęła i płynęła. Desnoyers z dumą spoglądał na skutki swej szczodrobliwości. Uśmiech pojawiał się na zdziczałych twarzach; francuska żartobliwość ożywiała szeregi; oddalając się, żołnierze zaczynali śpiewać.
Następnie Desnoyers znalazł się na rynku wśród oficerów, dających krótkie wytchnienie koniom, przed dopędzeniem kolumny. Ze ściągniętemi brwiami i posępnym wzrokiem mówili o tym niepojętym dla nich odwrocie. Przed kilku dniami odepchnęli dzielnie napastników. A mimo to cofali się, posłuszni naglącemu i surowemu rozkazowi.
— Nie rozumiemy — mówili — nie rozumiemy.
Systematyczne cofanie się w porządku doprowadzało do rozpaczy tych ludzi, którzy chcieli się bić, a musieli uchodzić. A wszystkich udręczała ta sama wątpliwość: „Nie rozumiemy“.
I ta wątpliwość czyniła tem cięższym ten marsz nieustający, marsz dniem i nocą z krótkimi odpoczynkami, które przerywała wciąż obawa, żeby nie być odciętymi od reszty wojska: „Jeszcze jeden wysiłek, moje dzieci! Odwagi. Odpoczniemy rychło“.
Kolumny w odwrocie pokrywały setki kilometrów. Desnoyers widział tylko jedną z nich. O tej samej porze inne i inne wykonywały ten sam odwrót, pokrywając połowę szerokości Francji. Wszystkie cofały się z tem samem zgnębionem posłuszeństwem, a ich ludzie powtarzali to samo co oficerowie: „Nie rozumiemy... Nie rozumiemy“.
Don Marceli doznał wnet tego samego smutku i zniechęcenia. On również nie rozumiał. Widział to, co wszyscy mogli widzieć: Niemców, posuwających się w głąb niemal bez sprzeciwu; całe departamenty, miasta, wsie, dostające się w moc nieprzyjaciela za plecami wojsk, które cofały się nieustannie. Zapał jego upadł raptownie, jak nadęta kula, którą przedziurawiono. Powrócił dawny pesymizm. Wojska były mężne i karne; ale nacóż się to mogło przydać, jeżeli cofały się bez walki, obezwładnione rozkazem, który im nie pozwalał bronić ojczyzny?
— To samo, co w 70-ym roku — myślał. — Na pozór więcej ładu, ale rezultat będzie ten sam.
Ale jakby w przeczącej odpowiedzi tym przypuszczeniom usłyszał żołnierza rozmawiającego z jakimś wieśniakiem.
— Cofamy się, ale aby skoczyć z większą siłą na boszów[1]. Dziadzio Joffre wsadzi ich sobie do kieszeni o tej porze i w tem miejscu, jakie sobie wybierze.
Desnoyers nabrał otuchy, usłyszawszy nazwisko generała. Może ten żołnierz, który wśród tych nieskończonych, demoralizujących marszów zachowywał niewzruszoną wiarę, przeczuwał lepiej prawdę, niż mędrkujący i oczytani oficerowie.
Resztę dnia spędził, rozdając upominki ostatnim szeregom kolumny. Piwnica jego opróżniła się. Koleją dat znikały tysiące butelek nagromadzonych w podziemiach zamku. Za zbliżeniem się nocy były to już butelki okryte pleśnią lat; te rozdawał tym, którzy mu się wydawali najsłabsi. Ale też w miarę, jak przeciągała kolumna wygląd jej stawał się coraz opłakańszy. Przechodzili maruderzy, ciągnąc z wysiłkiem nogi obtarte do żywego mięsa w obuwiu. Ale wszyscy, choć padający ze znużenia trzymali broń w porządku, myśląc o nieprzyjacielu, który był blizko.
Hojność Desnoyersa sprawiała na wielu z nich zdumiewające wrażenie. Byli przyzwyczajeni w pochodzie przez ziemię ojczystą walczyć z obojętnością rolnika. Nikt nic nie dawał. Strach przed niebezpieczeństwem sprawiał, że mieszkańcy wsi kryli się z zapasami żywności, odmawiając najmniejszej pomocy rodakom, którzy się za nich bili.
Miljoner spał źle tej drugiej nocy w swem obszernem łożu z kolumnami, które jakoby należało do Henryka IV, wedle słów antykwarjuszów. Nie było już ciągłego przemarszu wojsk. Raz po raz przechodził pojedyńczy oddział, baterja, batalion kawalerji, ostatnie siły odwrotu, które zapóźniły się w poblizkich wioskach, aby osłaniać ruch cofających się wojsk. Głębokie milczenie, jakie następowało po tych hałaśliwych przechodach, napełniało go wrażeniami wątpliwości i niepokoju. Co on tu robił, gdy całość armji była w odwrocie? Nie byłoż to szaleństwem zostawać tutaj? Ale natychmiast przypomniały mu się bogactwa nagromadzone w zamku. Ach! gdyby je mógł zabrać! Ale to było niepodobieństwem z braku czasu i środków. A w dodatku, jego wrodzona uporczywość poczytywała taką ucieczkę za coś hańbiącego.
— Trzeba kończyć, co się zaczęło — mówił sobie w duchu. On przyjechał tu, by pilnować swej własności i nie należało mu uciekać za zbliżeniem się niebezpieczeństwa.
Gdy następnego ranka, wyszedł do miasteczka, prawie że nie zobaczył żołnierzy. Tylko oddział dragonów pozostał w okolicy, by osłaniać resztki odwrotu. Jeźdźcy przebiegali lasy, zagarniając maruderów i szykując się stawić czoło zbliżającemu się nieprzyjacielowi. Desnoyers doszedł aż do końca miasteczka. Dragoni zatarasowali ulicę barykadą z wozów i sprzętów, spieszeni z karabinami w ręku śledzili z po za tej osłony białą wstęgę drogi, ciągnącą się samotnie pomiędzy dwoma zadrzewionemi wzgórzami. Raz po raz dawały się słyszeć pojedyńcze wystrzały, jak trzaśniecie z bata.
— To nasi — mówili dragoni. Były to ostatnie oddziały, które strzelały do przednich straży ułanów. Kawalerja miała rozkaz wstrzymywać, cofając się, ciągłe zetknięcie z nieprzyjacielem, stawiając mu nieustający opór i odrzucając oddziały niemieckie, które chciały wślizgnąć się pomiędzy kolumny.
Desnoyers ujrzał jak nadchodziły drogą ostatnie resztki piechoty. Nie szli, lecz wlekli się, popychani silnem postanowieniem posuwania się naprzód, lecz zesztywniałe, zakrwawione nogi odmawiały im posłuszeństwa. Przysiedli na chwilę na brzegu gościńca, by odetchnąć, bez ciężaru tornistra, by uwolnić nogi z kajdanów obuwia, by obetrzeć pot i, chcąc iść dalej, nie mogli wstać. Ciała ich były jak z kamienia. Potworne zmęczenie pogrążało ich w stan odrętwienia. Widzieli, niby fantastyczne majaki, przeciągające wojsko: bataljony i bataljony, baterje, oddziały jeźdźców. A potem cisza, noc, sen ciężki i nieprzerwany na kamieniach. O świcie zbudzili ich dragoni, przetrząsający okolice w poszukiwaniu maruderów. Ach! Niepodobieństwo wstać. Dragoni, z rewolwerem w ręku, musieli uciekać się do gróźb, żeby ich rozruszać. Tylko pewność, że wróg był blizko i mógł ich wziąć do niewoli dodawała im chwilowo sił. I wstawali drżący, powłócząc nogami, opierając się na karabinie jak na kiju.
Wielu z tych ludzi było młodzieńcami, którzy zestarzeli się w ciągu godziny i teraz wlekli się jak niedołężni kalecy. Nieszczęśni! Nie zajdą daleko. Pragnieniem ich było dogonić wojsko, złączyć się z niem, ale wszedłszy do miasteczka spoglądali na domy błagalnemi oczyma, zdjęci chęcią wejścia, chwilowego odpoczynku tak wielką, że zapominali o blizkości nieprzyjaciela.
Villeblanche opustoszało po przejściu wojsk. W nocy część mieszkańców uciekła, zarażona strachem tych tłumów, które ciągnęły za wojskiem. Mer i proboszcz pozostali. Pogodzony z właścicielem zamku dzięki jego niespodziewanemu przybyciu i zachwycony jego hojnością urzędnik municypalny zbliżył się do niego, by mu udzielić pewnej wiadomości. Inżynierowie oglądali most na Marnie. Czekali tylko na odejście dragonów, by go wysadzić w powietrze. Jeżeli pan Desnoyers chciał wracać do Paryża, to była ostatnia chwila.
I znowu wątpliwości ogarnęły Desnoyersa. Szaleństwem było pozostawać tu. Ale jeden rzut oka na zarośla, na których tle odcieniały się wieżyczki zamku wystarczył. Nie... nie... „Trzeba skończyć, co się zaczęło“.
Pojawiły się ostatnie gromadki dragonów, wynurzające się na gościniec z różnych stron lasu. Prowadzili konie za cugle, jak gdyby ich bolał ten odwrót. Oglądali się ciągle za siebie, z karabinem w ręku, gotowi przystanąć natychmiast i strzelać. Inni, pilnujący barykady, siedzieli już na siodłach. Szybko sformował się oddział, rozległy się głosy oficerów i żwawy kłus z towarzyszeniem szczękań broni jął oddalać się za plecami don Marcelego.
Ten pozostał przy barykadzie w samotności najgłębszego milczenia, jak gdyby świat wyludnił się nagle. Dwa psy, opuszczone przez ucieczkę swoich panów, krążyły dokoła niego, łasząc się, jak gdyby błagając jego opieki. Nie mogły znaleźć upragnionego schronienia na tej ziemi stratowanej i jakby przeobrażonej przejściem tysięcy ludzi. Zgłodniały kot czatował na ptaki, które zaczęły nadfruwać w to miejsce. Nieśmiałemi uderzeniami dzióbków wyjadały resztki żywności, pozostawionej przez konie. Jakaś kura bezpańska ukazała się także, by bronić swojej uczty przed skrzydlatą rzeszą, ukrywającą się dotychczas wśród drzew i krzaków. W tej głębokiej niszy odzywał się teraz wyraźnie szmer liści, brzęczenie owadów, letni oddech ziemi nagrzanej słońcem, wszystkie odgłosy przyrody, które umilkły trwożnie pod ciężarem zbrojnych ludzi.
Desnoyers nie zdawał sobie dokładnie sprawy z biegu czasu. Wszystko, co minęło, wydawało mu się złym snem. Otaczający go spokój czynił nieprawdopodobnem to, co go poprzedzało.
Nagle na samym końcu drogi na najwyższym skłonie wzgórza tam, gdzie biała jej wstęga dotykała widnokręgu, zobaczył coś poruszającego się. Byli to dwaj jeźdźcy; dwóch żołnierzyków ołowianych, jakby wypadłych z pudełka z zabawkami. Mieli ze sobą lunety, które im pomagały w rozpatrywaniu okolicy i patrzeli. Obaj przybrani w popielato-zielone barwy dzierżyli lance, a ich kaski zakończone były spiczastym szpicem... Oni! Nie mógł wątpić; miał przed oczyma pierwszych ułanów.
Czas jakiś stali nieruchomo, jak gdyby badając widnokrąg. A potem, z ciemnych zarośli brzeżących obie strony gościńca zaczęli wysuwać się inni i inni i skupiać w gromadę. Sylwetki ich odcinały się teraz na białem tle drogi. Posuwali się zwolna, jak ci, którzy się obawiają zasadzki i oglądają uważnie to, co ich otacza.
Konieczność cofnięcia się zmusiła don Marcelego, by przestał patrzeć. Niebezpiecznem było, aby go tu zastali. Ale gdy opuścił szkła, stało się coś nadzwyczajnego. W niewielkiej odległości tak, że rzec było można, że dotknął by się ich ręką zobaczył ludzi idących pod osłoną drzew po obu stronach drogi. Ogarnęło go jeszcze większe zdumienie, gdy przekonał się, że byli to Francuzi, bo wszyscy mieli kepi. Skąd się tu wzięli? Przypatrzył im się bliżej bez pomocy lornetki tuż przy barykadzie. Byli to maruderzy w opłakanym stanie i w najrozmaitszych mundurach, żołnierze linjowi, znani spieszeni dragoni. A razem z nimi strażnicy leśni i żandarmi miejscowi, którzy otrzymali również rozkaz odwrotu. Wszystkiego razem z pięćdziesięciu ludzi. Byli pomiędzy nimi zdrowi i silni, inni trzymali się na nogach z najwyższym wysiłkiem. Wszyscy byli pod bronią.
Doszli do barykady, oglądając się ciągle poza siebie i pod osłoną drzew śledząc powolne zbliżanie się ułanów. Na czele tej pstrej gromady szedł oficer żandarmerji stary i otyły z rewolwerem w prawicy, z wąsami najeżonemi wzruszeniem, z nienawistnym blaskiem w błękitnych oczach, przysłoniętych ciężkiemi powiekami. Wślizgnęli się na drugą stronę barykady nie dając baczenia na tego ciekawego świadka, gdy olbrzymi huk, od którego zadrżały domy, targnął powietrzem.
— Co to takiego? zapytał oficer, po raz pierwszy spoglądając na Desnoyersa.
Ten pośpieszył z odpowiedzią; był to zburzony w tej chwili most. Dowódca zaklął. Ale jego oddział pozostał obojętnym, jak gdyby zatracił wszelkie poczucie rzeczywistości.
— Wszystko jedno umrzeć tu czy gdzieindziej — dodał oficer.
Wielu zbiegów przyjęło z nagłem posłuszeństwem to postanowienie, które ich zwalniało z męki posuwania się dalej. Prawie ucieszyli się przeszkodą, która im zagrodziła drogę. Instynktownie pochowali się w najbardziej osłoniętych miejscach barykady. Inni zajęli opuszczone domy, w których już przedtem gospodarowali dragoni. Wszyscy byli radzi, że mogą odpocząć bodaj bijąc się. Oficer chodził od jednych do drugich, wydając rozkazy. Nie powinni strzelać dopóki im nieda znaku.
Don Marceli patrzył na te przygotowania z nieruchomością zdumienia. Tak szybko i nieoczekiwanie zjawili się ci maruderzy, że wydawało mu się wciąż, iż śni. Nie mogło być niebezpieczeństwa w tem niesamowitem położeniu. Wszystko było złudą. I stał dalej na dawnem miejscu, nie słysząc porucznika, który mu nakazywał gburowato, by uciekał co żywo. Przeklęty uparciuch!
Echo wybuchu zapełniło drogę jeźdźcami. Ukazywali się ze wszystkich stron, łącząc się z pierwszą gromadą. Ułani galopowali z przekonaniem, że miasteczko było opuszczone.
— Ognia!
Desnoyersa otoczyła chmura odpadków, jak gdyby posypały się drzazgi ze wszystkich drzew, jakie miał przed oczyma.
Pędzący oddział przystanął raptownie. Pewna ilość ludzi runęła na ziemię. Jedni podnieśli się prędko i uskoczyli z drogi w bok widocznie z zamiarem ukrycia się. Inni pozostali nieruchomo rozciągnięci na plecach lub na brzuchach z bezwładnie opadłemi rękoma. Konie bez jeźdźców szalonym galopem pomknęły w pole z cuglami na wiatr, podniecane luźno wiewającemi strzemionami.
IV
Argensola znalazł sobie bardziej wzruszające zajęcie niż śledzenie na mapie położenia wojsk.
— Oddaję się teraz kreciej robocie — mówił do przyjaciół. I od czwartej do piątej zjawiał się z punktualnością amatora herbaty.
Codziennie o tej godzinie niemiecki aeroplan krążył nad Paryżem, rzucając bomby. To wtargnięcie nie wywoływało przestrachu; ludność przyjmowała je jak widok nadzwyczajny i zajmujący. Na próżno awiatorzy zasypywali miasto niemieckiemi chorągiewkami, dając na nich ironiczne wieści o rozsypce wojsk cofających się i o niepowodzeniach rosyjskiej ofenzywy. Kłamstwa, wszystko kłamstwa! Napróżno rzucali bomby, burząc budynki i zabijając lub raniąc starców, kobiety i dzieci. „Ach bandyci“. Tłum wygrażał pięścią złośliwemu owadowi, ledwo widzianemu na wysokości dwóch tysięcy metrów, a potem przeprowadzał go wzrokiem z ulicy na ulicę, lub stawał na placach, śledząc jego poruszania.
Jednym z najgorliwszych widzów był Argensola.
O czwartej stawał na placu Zgody z głową zadartą do góry i otwartemi szeroko oczami, obok innych, z którymi rychło zawiązał towarzyskie stosunki. Byli jak abonenci jednego teatru, którzy, spotykając się ciągle, zaprzyjaźniają się. „Przyjdzie?... Nie przyjdzie dziś?“ Najzacieklejszemi były kobiety. Niektóre zjawiały się
zadyszane i rozczerwienione pośpiechem, z obawą, że się mogły spóźnić na widowisko. Olbrzymi okrzyk: „Już! Już!... Już jest!“ Tysiące rąk wskazywało jakiś punkt niewyraźny na widnokręgu. Twarze zbroiły się w lornetki i szkła przybliżające; przekupnie krążyli ofiarowując wszelkiego rodzaju narzędzia optyczne. I przez godzinę trwało to roznamiętniające widowisko powietrznego polowania, hałaśliwego i zbędnego.
Owad zamierzał zawsze zbliżyć się do wieży Eiffel, a od jej stóp rozlegały się wystrzały, podczas gdy na jej różnych platformach brzmiał wściekły klekot mitraljez. Nad miastem unosiła się strzelanina z dachów i z głębi ulic. Wszyscy strzelali, mieszkańcy, którzy mieli jakąś broń w domu, żołnierze gwardji, wojskowi angielscy i belgijscy przebywający tu w przejeździe przez Paryż. Wiedzieli, że strzały ich są bezcelowe, ale strzelali z chęcią dokuczania wrogowi, bodaj samym zamiarem w nadziei, że przypadek, dokaże cudu. Ale jedynym cudem było to, że się nie pozabijali wzajemnie w tym pośpiesznym ogniu. A i tak ci i owi przechodnie padali ranieni zabłąkaną kulą.
Argensola chodził po ulicach śledząc zwroty nieprzyjacielskiego ptaka, usiłując zgadnąć, gdzie padają jego pociski, być jednym z pierwszych, którzy dobiegną do zbombardowanego domu, rozzuchwaleni odzywającemi się z dołu wystrzałami. Argensola nie posiadał karabinu jak Anglicy, przybrani w kaki, lub ci Belgowie w czapkach dzielnicowych z kitką na czole!... Wreszcie „Kret“ zmęczony temi ewolucjami znikał. „Do jutra — myślał Hiszpan. — „Ten jutrzejszy będzie może bardziej zajmujący“.
Godziny wolne pomiędzy obserwacjami geograficznemi i badaniem nadpowietrznych widowisk tracił na krążeniu koło dworców kolejowych, zwłaszcza w pobliżu Quai d'Orsay gdzie widywał tłumy podróżnych, uciekających z Paryża. Nagłe ujawnienie prawdy — po złudzeniach, jakie wywołał Rząd swemi optymistycznymi poglądami — pewność, że Niemcy są już blizko, gdy przed tygodniem wyobrażano ich sobie w rozsypce, „krety“ krążące nad miastem, tajemnicza groźba Zeppelinów wszystko to budziło nieopisany popłoch. Dworce strzeżone przez wojsko, przepuszczały tylko tych, którzy mieli nabyte przedtem bilety. Niektórzy czekali całemi dniami na swoją kolej wyjazdu. Niecierpliwsi wyruszali pieszo, by tylko co najprędzej znaleźć się za miastem. Drogi zaczerniły się mrowiem ludzkiem, zdążającem w jednym kierunku. Spieszyli na Południe, w automobilach, w konnych powozach, w wózkach ogrodniczych, na piechotę.
Argensola z niezamąconą pogodą patrzył na tę ucieczkę. On był z tych, którzy pozostawali. Zawsze spoglądał z podziwem na tych, którzy przebyli oblężenie Paryża w 1870. Teraz pomyślny los pozwalał mu być świadkiem bardziej jeszcze ciekawego dramatu historycznego. Co on będzie miał do opowiadania! Ale drażniła go obojętność i roztargnienie jego najbliższego otoczenia. Wracał do pracowni, rad z nowin, jakie nazbierał, zgorączkowany chęcią udzielenia ich Juljanowi, a ten słuchał ich, jak gdyby nie słyszał. Tego wieczoru, kiedy mu przyniósł wiadomość, że Rząd obie Izby, ciało dyplomatyczne i nawet artyści Komedji Francuskiej wyjeżdżają w tej chwili właśnie specjalnymi pociągami do Bordeaux, przyjaciel odpowiedział mu na to machnięciem ręką.
Inne były jego troski. Dziś rano otrzymał list od Margarity; kilka słów skreślonych pośpiesznie. Wyjeżdżała; wyjeżdżała natychmiast w towarzystwie matki. Żegnaj! I nic więcej. Trwoga rozluźniała wiele związków; puszczała w zapomnienie wiele uczuć: ale Margarita była wyższą nad te bojaźliwości, żeby uciekać! Juljan dopatrzył się czegoś niepokojącego w jej lakonizmie.
Dlaczego nie wspomniała mu dokąd jedzie?
Wieczorem uczynił to, czego mu ona zawsze zabraniała. Wszedł do domu, gdzie mieszkała Margarita i wdał się w rozmowę z odźwierną. Poczciwa kobieta, wyrwana raptownie ze zwykłych zajęć przez ucieczkę lokatorów, rada była, że się może wygadać! Pani z pierwszego piętra — matka Margarity — ostatnia opuściła dom, pomimo, że była chorą od wyjazdu syna. Wyjechały obie, z córką, dnia poprzedniego, nie powiedziawszy, gdzie jadą. Odźwierna wiedziała jedynie, że wsiadły do pociągu na dworcu d'Orsay. Uciekły na Południe, jak wszyscy bogaci.
I uzupełniała swe wiadomości napomknieniem, że córka była bardzo wzruszona nowinami z pola wojny. Ktoś z rodziny był ranny. Może brat; ale odźwierna nie wiedziała. Wśród tylu niespodzianek i wrażeń trudno było rozpytywać się o wszystko. Ona także miała męża na froncie i obchodziły ją jej własne sprawy.
— Gdzie pojechała? — zadawał sobie pytanie Juljan. — Dlaczego chciała, żebym nie wiedział o tem?
Gdy późnym wieczorem Argensola powiedział mu o wyjeździe Rządu i całego Gabinetu, co jeszcze nie było wiadomem publicznie, Juljan namyśliwszy się czas jakiś, rzekł:
— Dobrze robią. Ja także wyjadę jutro, jeżeli będę mógł.
Pocóż ma zostawać w Paryżu? Rodzina była nieobecną. Ojciec jego, — według wiadomości Argensoli — wyjechał także, nie mówiąc dokąd. Po tajemniczej ucieczce Margarity został sam, w samotności, która go napełniała wyrzutami sumienia.
Tego wieczora, przechodząc bulwarami, natknął się na przyjaciela, trochę zapędzonego w latach, poznanego w sali fechtunkowej, dokąd uczęszczali obaj. Był pierwszym, jakiego spotkał od początku wojny, i razem przebiegli pamięcią towarzyszy, którzy poszli do wojska. Tamten odpowiadał na pytania Juljana: Taki to... ranny w Lotaryngji i znajduje się w szpitalu na Południu. A inny?... zginął w Wogezach. A jeszcze inny? Przepadł bez wieści w Charleroi. I tak ciągnęła się dalej bohaterska i żałobna opowieść. Ale większość żyła i dokonywała cudów waleczności. Inni towarzysze pochodzenia cudzoziemskiego, młodzi Polacy, Anglicy, przebywający w Paryżu, Amerykanie z Południowych Republik zapisywali się na ochotników. Sala fechtunkowa powinna była czuć się dumną z tej młodzieży; wszyscy ćwiczyli się w używaniu broni podczas pokoju, a teraz wszyscy byli na froncie, narażając życie. I Juljan odwrócił wzrok, jak gdyby odgadując w oczach przyjaciela wyraz ironiczny i pytający. Dlaczego nie poszedł on, jak inni, bronić ziemi, na której żył?
— Jutro pojadę — odparł Juljan, zasępiony tem wspomnieniem.
Ale pojechał na Południe, jak wszyscy, którzy uciekają przed wojną.
Następnego ranka Argensola podjął się zdobyć dla niego bilet do Bordeaux. Wartość pieniędzy zwiększyła się znacznie. Pięćdziesiąt franków, doręczonych w porę, dokazały cudu dostarczenia mu kawałka numerowanego kartonu, która to zdobycz przedstawiała dla wielu całe dnie oczekiwania.
— To na dzisiaj — rzekł Juljanowi Argensola. — Musisz wyjechać wieczorem.
Przygotowania nie trwały długo. Pociągi przyjmowały tylko ręczne walizki. Argensola odmówił hojności Juljana, który chciał podzielić się z nim do połowy wszystkiemi pieniądzmi, jakie miał. Bohaterowie potrzebują mało, a malarz dusz, czuł w sobie bohaterskie postanowienie. Zwięzłe oznajmienie Gallienie'go, aby gotować się do obrony Paryża znalazło echo w jego sercu. On również postanowił wytrwać do upadłego, jak twardy generał.
— Niech przyjdą — rzekł tragicznym tonem. — Znajdą mnie na mojem miejscu.
Miejscem jego była pracownia. Chciał patrzeć na rzeczy zblizka, aby opowiadać o tem przyszłym pokoleniom. Wytrwa jakoś z zapasem wina i żywności, jakie posiadał. A przytem zamierzał, skoro tylko przyjaciel wyjedzie, sprowadzić do siebie pewne przyjaciółki, które krążyły po kominkach w poszukiwaniu wątpliwego obiadu i lękały się samotności w swoich mieszkankach. Niebezpieczeństwo zbliża dobrych ludzi i dodaje nowego powabu rozkoszom współżycia. Miłosne porywy więźniów Terroru, gdy każdej chwili mieli być zaprowadzeni na gilotynę, ożyły w pamięci Argensoli. Wychylmy jednym haustem kielich wina, my, którzy mamy umrzeć. Pracownia przy ulicy de la Pompe miała być świadkiem takich samych zwarjowanych i rozpaczliwych uciech, jakie się dzieją na statku, który osiadł na mieliźnie z całą obfitością zapasów żywnościowych.
Juljan wyjechał z dworca d'Orsay w przedziale pierwszej klasy. Chwalił w duchu wzorowy porządek, z jakim władze urządziły wszystko. Każdy podróżny miał swoje miejsce. Ale na stacji Austerlitz tłum ludzki opanował pociąg. Pootwierały się drzwiczki, jak gdyby miały pęknąć; pakunki i dzieci wrzucano przez okna. Ludzie tłoczyli się, jak gdyby uciekali przed pożarem. W przestrzeni, przeznaczonej dla ośmiu pasażerów, umieściło się czternastu; korytarze zapchały się walizkami, na których sadowili się nowo przybyli. Znikły różnice stanowe. Ludność wiejska pchała się do wagonów zbytkownych w nadziei, że tam znajdzie więcej miejsca. Ci, którzy mieli bilety pierwszej klasy, szukali tańszych wagonów w próżnej nadziei, że tam będą jechać swobodniej. Na bocznicach czekały od poprzedniego dnia swojej godziny odejścia olbrzymie pociągi, złożone z wagonów bydlęcych. Teraz były one napchane ludźmi, którzy siedzieli na drewnianej podłodze lub na krzesłach, przyniesionych z domu. Każdy pociąg był jak obozowisko, wyczekujące niecierpliwie chwili wyruszenia, a podczas gdy stał nieruchomy, sterty tłustych papierów i torebek od owoców, gromadziły się dokoła niego.
Tłum szturmujący popychał się, przepraszając i przebaczając sobie wzajemnie, po bratersku. „Na wojnie, jak na wojnie“ mówiono, jako najwyższą wymówkę. I każdy przyciskał się do sąsiada, aby mu zrobić kęs miejsca, by wsunąć jego mizerne węzełki pomiędzy inne pakunki, pokładzione gdzie się dało, z całkowitem lekceważeniem najprostszych zasad równowagi. Juljan zwolna tracił swoje przywileje podróżującego od początku. Litość budzili w nim ludzie, którzy czekali na pociąg od czwartej zrana do ósmej wieczorem. Kobiety jęczały ze znużenia, stojąc wyprostowane w korytarzach i patrzyły z szaloną zazdrością na tych, którzy mieli jakieś siedzące miejsce. Dzieci płakały, kwiląc, jak zgłodniałe kózki. Juljan wreszcie ustąpił swoje miejsce i rozdał potrzebującym i nieopatrznym wszystką żywność, w jaką go zaopatrzył Argensola. Restauracje stacyjne były doszczętnie spustoszone. Podczas długich postojów widziało się tylko wojskowych na ławkach, żołnierzy, którzy biegli na wezwanie trąbki i wracali zająć dawne miejsce w wagonach, które szły i szły do Paryża. Na bocznicach wyczekiwały także wielkie pociągi wojenne na opróżnienie linji, by mogły jechać dalej. Żołnierze pancerni w żółtych kamizelkach na stalowych piersiach siedzieli ze zwieszonemi na zewnątrz nogami w bydlęcych wagonach. Na platformach leżały uszykowane łoża działowe. Smukłe gardła 70-cio calówek sterczały w górę, jak teleskopy.
Juljan spędził noc w korytarzu, siedząc na brzegu jakiejś walizki i widział, jak spali inni, powaleni znużeniem i wrażeniami.
Była to noc okrutna i bez końca, pełna wstrząśnień, hałasów i ciszy, przerywanej niepojętymi rykami. Na każdej stacji trąbki grały pośpiesznie, jak gdyby nieprzyjaciel był tuż, tuż. Żołnierze z Południa biegli na swoje miejsca i nowa fala ludzka płynęła po relsach ku Paryżowi. Wydawali się weseli i żądni przybyć jak najprędzej na miejsca rzezi. Wielu narzekało, mniemając, że przybędą z opóźnieniem. Juljan, stojąc oparty o okno, słuchał rozmów i nawoływań na tych ławkach, przesiąkniętych ostrą wonią ludzi i zwierząt. Wszyscy okazywali niezachwianą wiarę.
Les boches! Jest ich jak mrowia; wielkie armaty, moc mitraljez, ale tylko nastawić bagnet, a uciekają, jak zające. Jakiś starszy jegomość, dekorowany typ urzędnika na emeryturze, zasypywał Juljana pytaniami: „Pan sądzi, że dojdą do Tours?“ I zanim ten zdążył mu odpowiedzieć, zasypiał. Przez sen wyciągał zdrętwiałe nogi przed siebie na całą szerokość korytarza. Potem, budził się nagle: „Pan myśli, że dojdą do Bordeaux?“ I w pragnieniu dotarcia wraz z rodziną do jakiegoś zupełnie pewnego miejsca przyjmował jak wyrocznię nieokreślone odpowiedzi.
O świcie zobaczyli straże ziemskie, pilnujące dróg. Szli zbrojni w stare strzelby, mając na głowach czerwone kepi, jako jedyną wojskową oznakę. Podążali w kierunku przeciwnym, niż pociągi wojskowe.
Na stacji w Bordeaux tłum cywilnych, przepychających się, żeby wysiąść lub wsiąść do nowych wagonów, pomieszał się z wojskiem. Trąbki grały bezustanku, zwołując żołnierzy. Wielu było kolorowych, strzelców, o obszernych, szarych spodniach i czerwonych czapkach nad czarnemi i bronzowemi twarzami. Wszyscy spieszyli na Północ.
Juljan zobaczył pociąg rannych, pochodzących z bitew we Flandrji i Lotaryngji. Brudne, zniszczone mundury świeciły białymi bandażami, ochraniającymi zbolałe członki lub potłuczone głowy. Wszyscy zdawali się uśmiechać posiniałemi usty i zgorączkowanemi oczyma do ziemi Południa, wynurzającej się z pomiędzy rannych mgieł, ozłoconej słońcem, pokrytej królewską zielonością swych łąk. Ludzie Północy wyciągali ręce do owoców, jakie im podawały kobiety i ssali chciwie słodkie, krajowe winogrona.
Juljan spędził cztery dni w Bordeaux, oszołomiony i strapiony hałaśliwością prowincjonalnego miasta, przedzierzgniętego raptem na stolicę. Hotele były zapchane; wielu dygnitarzy poprzestało na pomieszczeniach służbowych. W kawiarniach nie było jednego wolnego krzesła; chodniki były przepełnione tym nadzwyczajnym napływem gości. Prezydent zamieszkał w Prefekturze; ministerja poumieszczały się w szkołach i muzeach; dwa teatry przygotowano na przyszłe posiedzenia Senatu i Izby Niższej. Juljan wynalazł podrzędny i dwuznaczny hotelik, w jakimś zaułku, stale mokrym wskutek załatwiających się tam przechodniów. Amorek zdobił szyby drzwi wchodowych. W pokoju Juljana lustro było zabazgrane kobiecemi imionami, urywkami zdań na pamiątkę godziny gościnności tutaj. A jednak wiele dam z Paryża, napróżno poszukujących mieszkania, zazdrościło Juljanowi takiego szczęścia.
Poszukiwania jego okazały się bezowocnemi. Przyjaciele, których spotykał w tłumie uciekienierów, myśleli o własnym losie. Umieli mówić tylko o własnych, mieszkaniowych kłopotach, powtarzali wieści, zasłyszane od ministrów przez tych, którzy żyli z nimi na stopie poufałej; napomykali tajemniczo o wielkiej bitwie, zaczynającej się od okolic Paryża aż do Verdun. Pewna uczennica z czasów jego chwały, zachowująca dawną elegancję w swoim mundurze sanitarjuszki, udzieliła mu wreszcie niejakich wiadomości: „Mała pani Laurier? Słyszała od kogoś, że mieszka gdzieś blizko. Może w Biarritz“. Juljan nie potrzebował więcej, by znów się udać w podróż. Do Biarritz.
Pierwsza osoba, którą spotkał, przybywszy tam, była Cziczi. Oświadczyła mu, że pobyt tam był nie do zniesienia, ze względu na bogatych letników hiszpańskich: „To są przeważnie bosze. Ja biję się po całych dniach. Wkońcu zostanę tu sama“. Potem spotkał matkę; łzy i uściski. Następnie zobaczył ciotkę Helenę w salonie hotelowym, zachwyconą miejscowością i jej letnikami. Z wieloma z nich mogła mówić swobodnie o upadku Francji.
Wszyscy oczekiwali wiadomości o wejściu Kajzera do stolicy.
Poważni mężczyźni, którzy nic nigdy w życiu nie zrobili, krytykowali niedobory i błędy Republiki. Młodzieńcy, których dystynkcją zachwycała się donja Helena, piorunowali na zepsucie Paryża, zepsucie, jakie studjowali gruntownie aż do wschodu słońca w cnotliwych szkołach Montmartre'u. Wszyscy uwielbiali Niemcy, gdzie nigdy nie byli i które znane im były tylko z kinematograficznych wyświetlań. Przystosowywali do wydarzeń kryterjum areny byków. Niemcy bili tęgo. „Z nimi się nie igra, są bardzo brutalni“. I zdawali się zachwycać tą brutalnością, jak najcenniejszą z zalet.
— Dlaczego nie mówią tego u siebie, po tamtej stronie granicy? — oburzała się Cziczi. — Dlaczego pchają się do domu sąsiada, żeby się natrząsać z jego kłopotów? A uchodzą za ludzi dobrze wychowanych!
Juljan nie przyjechał do Biarritz, żeby przybywać ze swojemi.
Tego samego dnia zobaczył zdaleka matkę Margarity. Rozpytując się na wszystkie strony, dowiedział się, że córka przebywała w Pau. Była sanitariuszką i doglądała kogoś rannego z rodziny. „Brata... niewątpliwie brata“ — pomyślał Juljan.
I udał się do Pau.
Poszukiwania w szpitalach okazały się bezowocnemi. Nikt nie znał Margarity. Codziennie przybywał pociąg z nowym ładunkiem poszarpanego ciała, ale brata nie było wśród rannych. Jakaś zakonnica, sądząc, że Juljan szuka kogoś z rodziny ulitowała się nad nim i dopomogła mu swemi wskazówkami. Niech jedzie do Lourdes; tam jest wielu rannych i sanitariuszek świeckich. I Juljan natychmiast odbył krótką podróż z Pau do Lourdes.
Nie był nigdy w świętem miejscu, którego nazwę matka jego powtarzała często. Dla donji Luizy naród francuski to było Lourdes. W rozmowach z siostrą i cudzoziemkami, które żądały zagłady Francji dla jej bezbożności dobra kobieta streszczała zawsze swe poglądy temi samemi słowy:
— Gdy Najświętsza Panna chciała się ukazać w naszych czasach wybrała Francję. Nie może być tak złym ten kraj, jak powiadają. Gdy zobaczę, że się ukazała w Berlinie, wtedy pogadamy.
Ale Juljan nie tracił czasu na rozpamiętywanie naiwnych pojęć swojej matki. Zaledwie umieścił się w hotelu tuż przy rzece, pobiegł do wielkiej gospody, przemienionej na hotel. Dozorcy powiedzieli mu, że do wieczora nie będzie mógł zobaczyć się z dyrektorem. By zaprzątnąć czemś pożerającą go niecierpliwość poszedł ulicą, wiodącą do bazyliki, całą złożoną z namiotów i sklepów z obrazami i pamiątkami pobożnemi, co czyniło z niej wielki bazar. Tu i w ogrodach, przyległych do kościoła, zobaczył rannych rekonwalescentów, noszących jeszcze na mundurach ślady walki. Płaszcze były brudne, pomimo starannego czyszczenia. Błoto, krew, deszcz, pozostawiły na nich niezatarte ślady, nadając im sztywność tektury. Niektórym rannym powypruwano rękawy, by oszczędzić bolesnego tarcia ich połamanym członkom. Inni mieli jeszcze na spodniach strzępy powyszarpywane odłamkami obusów.
Byli tam wojskowi wszystkich armji i różnych ras: piechurzy, jeźdźcy, artylerzyści, żołnierze stołeczni i kolonjalni, wieśniacy francuscy i strzelcy afrykańscy, głowy jasnowłose, twarze mahometańskiej bladości i czarne oblicza Senegalczyków, o niebieskawych białkach i ognistych oczach; jedni o powierzchowności dobrodusznej i opasłej mieszczucha, raptem przedzierzgniętego w wojaka; inni szczupli, nerwowi, o wyzywających profilach, jak ludzie, zrodzeni do bitew i wyćwiczeni w egzotycznych kampanjach.
Miasto, do którego pobożna nadzieja ściągała tłumy chorych katolików z całego świata, zaludniły teraz rzesze niemniej cierpiące, lecz przybrane w karnawałowe barwy. Wszyscy, pomimo fizycznego wyczerpania mieli wygląd do pewnego stopnia swobodny i zadowolony. Widzieli śmierć z bardzo bliska, wymknęli się z jej kościstych uścisków i radość życia przynosiła im nowe uśmiechy. Ten tłum bohaterski w swych płaszczach dekorowanych, z teatralnemi ozdobami, w czerwonych, szamerowanych kepi i czapkach afrykańskich przedstawiał się na ogół dość opłakanie. Mało który z nich zachowywał postawę wyprostowaną, tę dumę człowieczej wyższości. Posuwali się zgięci, utykający, oparci na lasce lub na przyjaznem ramieniu. Innych ciągniono na wózkach, które tyle razy służyły, by przewozić pobożnych chorych z dworca do groty Najświętszej Panny. Inni jeszcze szli omackiem, z obandażowanemi oczami, mając przy sobie dziecko lub sanitarjuszkę. Pierwsze starcia w Belgji i na Wschodzie, pół tuzina bitew wystarczyły, by wytworzyć te ruiny fizyczne, napiętnować męzką piękność okrutnem zniekształceniem i niedołęstwem. A te organizmy, które upierały się przy życiu i pławiły w słońcu swe odradzające się siły, przedstawiały tylko znikomą cząstkę wielkiego oblężenia śmierci. Za niemi pozostawało tysiące i tysiące towarzyszy, jęczących w szpitalnych łóżkach, z których może już nigdy nie powstaną. Tysiące i tysiące innych pozostało ukrytych na zawsze we wnętrznościach ziemi, zwilżonych pianą ich konania, ziemi fatalnej, która pod ulewą pocisków rodziła tylko żniwo krzyży.
Wojna ukazała się oczom Juljana z całą swą okrutną brzydotą. Mówił o niej dotychczas, jak się mówi o śmierci w pełni zdrowia, wiedząc, że istnieje i jest straszna, ale jeszcze tak daleka! tak daleka, że nie wywołuje prawdziwego wrażenia. Wybuchom obusów towarzyszyła w ich niszczycielskiej potędze, jakaś okrutna żartobliwość, zniekształcając śmiesznie ciało ludzkie.
Juljan widział rannych, odzyskujących już siły żywotne, a będących tylko szczątkami człowieczeństwa; straszliwe karykatury, jakie zuchwalstwo nauki wywlokło z grobów; kadłuby, z głową, toczące się po ziemi na kółkach; czaszki, których mózg drgał pod sztuczną powłoką; istoty bez rąk i nóg, spoczywające na wózkach, niby jakieś niedokończone szkice rzeźbiarskie lub okazy dysekcjonalne; twarze bez nosów, ukazujące jak trupie głowy, czarne wgłębienia nosodołów. I ci, pół-ludzie, rozmawiali, śmieli się, palili, radzi, że widzą niebo, że czują ciepło słońca, że wrócili do świata, opanowani jedynie najwyższą wolą życia, która ufnie zapomina o obecnej niedoli w nadziei czegoś lepszego.
Juljan doznał tak silnego wrażenia, że zapomniał chwilowo, co go tu przywiodło... Gdyby ci, co wywołują wojnę z gabinetów dyplomatycznych, lub przy stołach Sztabu Generalnego mogli oglądać ją nie na polach bitwy, z tym zapałem, który tłumi uczucia, ale na chłodno, jak się ją widzi w szpitalach i na cmentarzach po tych resztkach, jakie za sobą zostawia!... Młodzieniec ujrzał w wyobraźni kulę ziemską, niby statek olbrzymi, płynący w nieskończoność. Załoga jego, biedni ludziska trwali wieki i wieki, tępiąc się na pokładzie. Nikt z nich nie wiedział, co tam jest na dnie, pod ich stopami. Zająć najwięcej przestrzeni w świetle słońca było pragnieniem każdej, poszczególnej gromady. Ludzie, uważani za wyższych, popychali te masy do wzajemnej zagłady, by dosięgnąć ostatniego mostka, ująć za ster i nadać okrętowi określony kierunek. I wszyscy oni, opanowani żądzą władzy, wiedzieli to samo... nic! Nikt z nich nie mógł powiedzieć na pewno, co jest poza widzialnym horyzontem, ani gdzie kieruje się statek. Głucha nieżyczliwość tajemniczości otaczała ich wszystkich; życie ich było kruche, potrzebujące ciągłych starań, aby je podtrzymać, a mimo to załoga przez wszystkie wieki nie miała chwili zgody, wspólnego działania, jasnego poglądu na rzeczy. Raz po raz jedna połowa rzucała się na drugą, walczyli, by spychać się wzajemnie ze statku, pokład okrywał się trupami. I z tego zwarjowanego tłumu wynurzali się smętni sofiści, by oświadczać, że to był właśnie stan doskonały, że tak powinno być wiecznie, i że było to złym snem tyczyć sobie, aby członkowie załogi patrzyli na siebie, jak bracia, których los jest wspólny, i którzy widzą dokoła zasadzki tajemniczej napastliwości... O! nędzo ludzka!
Juljanowi sprawiła pewną ulgę, wśród tych posępnych rozmyślań, wesołość, jaką okazywali niektórzy rekonwalescenci. Byli to muzułmani; strzelcy z Algieru i Marroka. Przebywali w Lourdes, jak gdyby w każdem innem miejscu; bacząc jedynie na grzeczności cywilów, którzy im okazywali patrjotyczną serdeczność. Wszyscy patrzyli obojętnie na bazylikę, zamieszkałą przez „białą damę“. Jedynem ich zajęciem było prosić o cygara i słodycze. Widząc, że rasa panująca w ich krajach, traktuje ich jak uprzywilejowanych, shardzieli i naprzykrzali się wszystkiego, jak zbuntowane dzieci. Największą ich przyjemnością było, żeby panie podawały im rękę. Błogosławiona wojna, która pozwalała im zbliżać się i dotykać tych białych kobiet, uśmiechniętych i woniejących, takich, jakiemi ukazują się we snach niewiasty rajskie przeznaczone szczęśliwcom! „Madama... Madama!“ wzdychali, a przelotne płomienie zapalały się w ich atramentowych źrenicach. Inni, nie poprzestając na rękach, sięgali ciemnemi łapami wyżej łokcia, podczas, gdy panie śmiały się z ich zachwytów. Inni zbliżali się sami, podając rękę wszystkim kobietom. I odchodzili zadowoleni z uścisku drobnej, białej dłoni.
Juljan błąkał się długo w pobliżu bazyliki. Pod drzewami stawały szeregi wózków z rannemi. Oficerowie i żołnierze przebywali tak długie godziny w błękitnym cieniu, patrząc na innych kolegów, którzy mogli chodzić; Święta Grota gorzała tysiącami świec. Pobożne tłumy klękały na otwarłem powietrzu, podnosząc błagalne spojrzenia na poświęcane kamienie, podczas, gdy ich myśli krążyły daleko po polach bitwy z wiarą w opiekuńcze bóstwo. Wśród klęczących widać było żołnierzy z obandażowanemi głowami, z kepi w ręku i załzawionemi oczyma.
Przez podwójne schody bazyliki wchodziły i schodziły biało ubrane kobiety, a drżące skrzydła ich kwefów nadawały im zdaleka wygląd fruwających gołębi. Były to sanitarjuszki, prowadzące rannych. Juljanowi zdawało się, że w każdej z nich poznaje Margaritę. Ale za każdym razem doznawał zawodu, aż zaczął wątpić w powodzenie swej podróży. I w Lourdes jej nie było. Nie spotka jej nigdzie w tej Francji, z której wojna uczyniła jeden wielki szpital.
Wieczorem poszukiwania jego nie odniosły lepszego skutku. Urzędnicy słuchali z roztargnieniem jego pytań: niech wróci później. Oznajmiono im właśnie nowy pociąg sanitarny. Wielka bitwa w pobliżu Paryża trwała dalej. Trzeba było przygotować miejsca dla nowego ładunku poszarpanego dała.
Juljan wrócił do ogrodów w pobliżu Groty. Poprostu dla zabicia czasu. Zamierzał wrócić do Pau dziś jeszcze. Na cóż się zdało zostawać jeszcze dłużej w Lourdes? A teraz gdzież się zwróci?
I nagle wstrząsnął nim dreszcz wzdłuż kręgosłupa; to samo nieokreślone wrażenie, jakiego doznawał niegdyś, gdy się schodzili w ogrodach Paryża i gdy to było zawsze zapowiedzią jej obecności. I teraz Margarita ukaże się wnet; jak to bywało dawniej, kiedy stawała przed nim nagle, że sam nigdy nie wiedział, czy wykwitła z ziemi, czy zstąpiła z chmur.
Pomyślawszy to, uśmiechnął się z goryczą. Złudzenia! Kłamliwe podszepty żądzy! Odwróciwszy głowę, poznał płonność tej nadziei. Nikt za nim nie szedł, sam jeden postępował środkiem alei. Na poblizkiej ławce spoczywał oficer z zabandażowanemi oczyma. Obok niego w przezroczej bieli anioła opiekuńczego siedziała sanitarjuszka. Biedny ślepiec! Juljan chciał iść dalej, ale szybkie poruszenie biało ubranej kobiety, widoczna chęć uniknięcia jego wzroku, odwrócenie twarzy ku drzewom, ściągnęły jego uwagę. Nie poznał jej odrazu. Dwa loczki, wysuwające się z pod kwefa zdradzały barwę ukrytych włosów, drobne, biało obute stopy, pozwoliły mu odtworzyć całą postać trochę oszpeconą prostym krojem umundurowania. Twarz była blada, poważna. Nic nie pozostało w niej z dawnych powabów pustej laleczki. W oczach odbijała się jakby nowa dusza, pogodna, ale smutna i zmęczona. Margarita!
Spojrzeli na siebie przeciągle, jak gdyby zahypotyzowani zdziwieniem. Ona zaniepokoiła się, widząc, że Juljan zmierza ku niej. Nie... nie... Oczy jej, ręce, ciało, zdawało się prężyć i odpychać go zawczasu. Z obawy, aby się nie zbliżył, sama wstała i powiedziała parę słów wojskowemu, który siedział nieporuszony, zwrócony twarzą ku zachodzącemu słońcu, jak gdyby nie czuł jego promieni. Poczem, dawszy znak Juljanowi, poszła przodem; on zaś zrozumiał, że nie powinien się zbliżać, ani odzywać, by ranny ich nie usłyszał.
Zatrzymała się na bocznej ścieżce, w miejscu, skąd mogła widzieć biednego ślepca, powierzonego jej opiece. Stanęli naprzeciwko siebie, oko w oko. Juljan miał jej tyle do powiedzenia; tyle! ale wahał się, nie wiedząc, w jakie słowa ubrać swe żale, swe błagania, swe pieszczoty. I z tego nawału myśli wynurzyła się jedna; fatalna, przodująca i gniewna:
— Kto to jest?
Dźwięk głosu ostry, twardy, z jakim wypowiedział te słowa, zdumiał go, jak gdyby nie jego własny.
Sanitarjuszka popatrzyła na siego przejrzystemi, pogodnemi oczyma; oczyma, które na zawsze zdawały się wyzwolone z pęt zdumienia i trwogi. Odpowiedź nastąpiła równie przejrzysta i spokojna jak spojrzenie:
— To Laurier... To mój mąż...
Laurier! Oczy Juljana z powątpiewaniem spoczęły na wojskowym, zanim się upewnił, Laurier!... Ten oficer ślepy, siedzący nieruchomo na ławce, jak symbol bohaterskiego cierpienia... Postarzał się, cerę miał ogorzałą, jakby spaloną; głębokie bruzdy poryły ją we wszystkich kierunkach. Włosy zaczynały mu siwieć na skroniach i w brodzie, porastającej teraz policzki... W ciągu miesiąca przeżył dwadzieścia lat... A jednocześnie wydawał się młodszym, młodością promieniejąca z głębi jego ja, młodością duszy, która zaznała najgwałtowniejszych wzruszeń i nie może już doświadczyć strachu; pogodnem i spokojnem zadowoleniem spełnionego obowiązku.
Przypatrując mu się, Juljan doznał jednocześnie uczucia uwielbienia i zazdrości. Wstydził się wstrętu, jaki w nim budził ten człowiek tak nieszczęśliwy, nie mogący widzieć, co go otaczało... Ten wstręt był tchórzostwem, ale trwał w nim, jak gdyby w głębi jego jestestwa zbudziło się jakieś drugie ja, napełniające go przerażeniem. Jakże zapamiętał jej wzrok, jakim ogarnęła rannego, odchodząc od niego na kilka chwil tylko! Na niego nie spojrzała ani razu. Znał wszystkie miłosne odcienia jej źrenic, ale takiego wyrazu, z jakim patrzyła na rannego, nie widział w nich dotąd nigdy.
I nagle przemówił z wściekłością zakochanego, który przyłapuje kochankę na przeniewierstwie:
— I dla tego uciekłaś bez jednego słowa... bez żadnego wyjaśnienia... Porzuciłaś mnie, ażeby przy nim zostać! Powiedz, dlaczegoś to uczyniła! Dlaczegoś to uczyniła?
Nie ulękła się jego groźnego głosu i wrogich spojrzeń.
— Uczyniłam to, bo to był mój obowiązek!
I zaczęła mówić jak matka, która korzysta z chwili zdziwienia rozzłoszczonego dziecka, by go ukoić perswazją. Opowiedziała mu, jak się to wszystko stało. Dowiedziała się, ze Laurier ranny, gdy obie z matką przygotowywały się do wyjazdu z Paryża. Nie zawahała się ani na chwilę. Powinnością jej było pośpieszyć do boku tego człowieka. Rozmyślała wiele w ciągu tych ostatnich tygodni. Wojna nauczyła ją zastanawiać się nad wartością życia. Oczy jej otwarły się na nowe widnokręgi; naszem przeznaczeniem nie była rozkosz egoistycznego zadowolenia; obowiązek nasz leżał w cierpieniu i ofiarności.
Pragnęła pracować dla ojczyzny; wziąć udział w ogólnej niedoli; poświęcać się jak inne kobiety, a skoro była gotową pielęgnować nieznajomych, czyż nie było rzeczą naturalną, że wolała tego człowieka, któremu uczyniła tyle złego? Pamiętała żywo tę chwilę, kiedy go widziała jak przyszedł na dworzec, zupełnie sam wśród tylu innych, mających na pociechę uścisk kochających ramion, gdy się z nich wydzierali, śpiesząc na spotkanie śmierci. Żal, jaki ją wtedy ogarnął, zwiększył się nieopisanie na wieść o jego nieszczęściu. Granat wybuchnął tuż przy nim, zabijając tych, co go otaczali. On odniósł również liczne rany, ale najpoważniejszą była w twarz. Stracił zupełnie jedno oko; lekarze mieli nadzieję, że zdołają uratować drugie, trzymając je wciąż po ciemku, Ale ona wątpiła; była prawie pewna, że Laurier pozostanie ślepym.
Głos Margarity załamał się łkaniem przy wymawianiu tych słów, ale oczy jej pozostały suche. Nie czuła nieprzepartej potrzeby łez. Płacz zdawał się czemś zgoła zbędnem, jak wiele innych rzeczy z czasów pokoju. Oczy jej widziały tyle w ciągu paru dni!
— Jak ty go kochasz! — wykrzyknął Juljan.
Ona dotychczas mówiła mu „pan“ z obawy, żeby nie być słyszaną i by utrzymać go w oddaleniu, jak gdyby mówiła do przyjaciela. Ale w bólu kochania stopniał jej chłód.
— Nie... ja kocham ciebie... kochać cię będę zawsze...
Szczerość z jaką to powiedziała, natchnęła pewną otuchą Juljana.
— A tamtego? — zapytał z trwogą.
Słuchając jej odpowiedzi, doznał wrażenia, że coś przesłoniło słońce, gasząc jego blaski. Było to jakby chmura, która zawisła nad ziemią i nad jego myślą, tchnąwszy dokoła chłodem.
— I jego także kocham.
Powiedziała to, patrząc na niego błagalnie, jak gdyby prosiła o przebaczenie, że szczerością duszy, która zerwała z kłamstwem i płacze, odgadując cierpienia, jakie zadaje.
Juljan uczuł, że twardy jego gniew mięknie, jak sopel lodowy w promieniach słońca.
— Och! Margarito!
Głos jego był drżący i pokorny. Czy podobna, aby wszystko skończyło się tak pomiędzy nimi? Czyżby jej dawniejsze przysięgi były kłamstwem? Szukali się z nieprzepartą siłą pociągu, aby się zespolić, stać się jedną istotą... i teraz nagle, ostudzeni obojętnością, mają się rozejść, odepchnąć się od siebie, jak dwa wrogie ciała?... Co znaczyło to niedorzeczne powiedzenie, że kochać go będzie zawsze, a jednocześnie kochać swego dawnego męża?
Margarita zwiesiła głowę, szepcząc z rozpaczą:
— Ty jesteś mężczyzną, ja jestem kobietą. Cokolwiek bym powiedziała, nie zrozumiesz mnie nigdy... Mężczyźni nie potrafią wniknąć w pewne nasze tajemnice... Kobieta zrozumiałaby mnie lepiej.
Juljan chciał poznać swe nieszczęście w całej jego rozciągłości. Margarita może mówić bez obawy... Czuł się dostatecznie zahartowanym na dalsze ciosy... Co powiedział Laurier, dowiedziawszy się, że to ona go pielęgnuje?
— Nie wie, kto jestem... Myśli, że jestem sanitarjuszką jak inne, która ulitowała się nad nim, widząc go samym i ślepym, bez rodziny, co by pisała do niego i odwiedzała. W pewnych chwilach jednak zdaje mi się, że odgaduje prawdę... Mój głos, dotknięcie moich rąk, napełniały go z początku zdumieniem. Powiedziałam mu, że jestem Belgijką, która straciła wszystkich swoich i jest samą na świecie. On zaś opowiedział mi swoje życie pobieżnie, jak gdyby pragnął zapomnieć o wstrętnej przeszłości. Ani jednego przykrego słowa o jego dawnej żonie. Są noce, kiedy podejrzewam, że mnie poznał, że korzysta ze ślepoty, aby przedłużać udaną nieświadomość i to mnie dręczy... Pragnę, żeby lekarze uratowali mu to jedno oko, a równocześnie boję się... Co powie, gdy mnie pozna?... Ale nie: lepiej niech widzi, niech się stanie, co się ma stać. Ty nie możesz zrozumieć, jakie to są udręki; nie wiesz, ile cierpię.
Umilkła na chwilę, aby się skupić, wglądając raz jeszcze w zakamarki swej duszy.
— Och, wojna! — podjęła po chwili — Ileż zmian w naszem życiu! Przed dwoma miesiącami moje położenie wydawałoby mi się nadzwyczajnem... nieprawdopodobnem... Ja, pielęgnująca mego męża, lękająca się, żeby mnie nie poznał i nie odtrącił, a jednocześnie pragnąca, aby mnie poznał i aby mi przebaczył... Od tygodnia jestem już przy nim. Zmieniam głos, jak mogę, unikam wszystkiego, co by go mogło naprowadzić na myśl, kim jestem... Ale to nie może trwać. Tylko w powieściach zdarzają się podobne położenia.
I znów ogarnęła ją niepewność.
— Myślę — mówiła dalej — że poznał mnie od pierwszej chwili... Milczy i udaje nieświadomość dlatego, że mną pogardza... że nigdy nie zdoła mi przebaczyć. Byłam tak niegodziwą!... Wyrządziłam mu tyle złego!...
Przypomniała sobie chwile długiego milczenia i zadumy rannego, po jakichś nierozważnych słowach. Na drugi dzień po jej przyjeździe chciał się zbuntować, unikał wyjścia z nią na spacer. Ale, pozbawiony wzroku, zrozumiawszy bezowocność oporu, uległ biernie i milcząco.
— Niech myśli, co zechce — zakończyła Margarita mężnie — niech mną pogardza. Ja jestem tu, gdzie powinnam być. Potrzebuję jego przebaczenia a jeżeli mi nie przebaczy, to i tak go nie odstąpię. Są chwile, kiedy pragnę, żeby nie odzyskał wzroku... W taki sposób będzie mnie potrzebował zawsze, a ja będę mogła spędzić całe życie przy nim, poświęcając się dla niego...
— A ja?... — rzekł Juljan.
Margarita popatrzyła na niego zdziwionemi oczyma, jak gdyby się ocknęła ze snu. To prawda, a tamten? Zatopiona cała w swem poświęceniu, które dla niej było zadośćuczynieniem, zapomniała o człowieku, stojącym przed nią.
— Ty! — rzekła po długiem milczeniu — ty musisz zostawić nas... Życie nie jest takie, jakieśmy sobie wyobrażali. Gdyby nie wojna, może bylibyśmy urzeczywistnili nasze marzenia... ale teraz! Posłuchaj mnie i zapamiętaj. Do końca życia dźwigać będę obowiązek bardzo ciężki, a zarazem słodki, bo im więcej mnie pochłania, tem mi się wydaje wdzięczniejszym. Nigdy nie opuszczę tego człowieka, którego tak skrzywdziłam, który jest sam na świecie i potrzebuje opieki jak dziecko. Jakiż udział mógłbyś ty mieć w moim losie? Jak żyć w miłosnym stosunku z wieczystą pielęgniarką u boku człowieka dobrego i ślepego, którego znieważalibyśmy ciągle naszą namiętnością?... Nie; lepiej, żebyś odszedł. Idź twoją drogą sam i swobodny. Zostaw mnie; spotkasz inne kobiety, które cię bardziej uszczęśliwią, niż ja. Jesteś z tych, którym przeznaczono spotykać nowe szczęście na każdym kroku
Tu jęła się rozpływać w pochwałach nad nim. Głos jej był spokojny, ale w głębi drżało wzruszenie ostatniego pożegnania radości, która odchodzi na zawsze. Ukochany człowiek będzie należał do innych... ona sama tego żądała!... Ale szlachetny smutek ofiary napełnił ją pogardą... Będzie to jedna więcej pokuta za jej winy.
Juljan stał ze spuszczonemi oczyma... niepewny i zwyciężony. Przerażał go obraz przyszłości, jaką mu nakreśliła Margarita... On, żyjący obok tej pielęgniarki, korzystający z nieświadomości ślepca, by wyrządzać mu codzień swoją miłością nową zniewagę... Ach! nie! To byłoby podłością! Przypomniał sobie ze wstydem złośliwość, z jaką przed niedawną chwilą patrzył na tego człowieka nieszczęśliwego i dobrego. Czuł się bezsilnym, aby z nim walczyć. Niedołężny i słaby na tej ławce w ogrodzie był wyższy i szanowniejszy, niż Juljan Desnoyers z całą swą krewką młodością. Posłużył w swojem życiu do czegoś; uczynił to, czego on nie śmiał uczynić.
Pod wrażeniem tej swojej niższości, jęknął żałośnie, jak opuszczone dziecko:
— Co się ze mną stanie!
Margarita, myśląc o miłości, która odchodziła na zawsze, o rozwianych nadziejach, o przyszłości, opromienionej poczuciem spełnionego obowiązku, ale monotonnej i bolesnej, szepnęła także:
— A cóż się stajnie ze mną!
Juljan ożywił się, jak gdyby znalazł rozwiązanie tej zagadki.
— Posłuchaj Margarito!... czytam w twojej duszy. Kochasz tego człowieka i robisz dobrze. Jest wyższy ode mnie, a wyższość zawsze pociąga kobiety... Ja jestem tchórzem! Tak, nie przecz mi; jestem
tchórzem z całą moją młodością, ze wszystkiemi memi siłami... Jak postępowanie tego człowieka nie miało cię pociągnąć. Ale ja odzyskam, com utracił. Ten kraj jest twoim Margarito; będą się bił za niego. Nie
mów, że nie...
I porwany nagłym zapałem jął kreślić bohaterskie plany... Wstąpi do wojska!... Margarita wprędce usłyszy o nim. Zamiarem jego było zginąć w pierwszej potyczce albo zadziwić świat swymi czynami. Tak czy inaczej, wyjdzie z tego hańbiącego położenia: zapomnienie w śmierci albo sława.
— Nie! —- wykrzyknęła, przerywając mu z bólem. — Ty, nie! Dosyć tamtego. Jakżeż to straszne! Ty, także ranny, kaleka na zawsze, może zabity. Nie! żyj. Wolę, żebyś żył, choćbyś należał do innej. Niech
wiem, że żyjesz, niech cię zobaczę czasem, choćbyś zapomniał o mnie; choćbyś przeszedł koło mnie obojętnie, jak gdybyś mnie nie znał.
W tym jej okrzyku drżała miłość gorąca; miłość nieopatrzna i bohaterska, która godzi się na wszystkie udręki, byle tylko ukochana istota żyła.
Ale wnet, aby Juljan nie łudził się płonną nadzieją, dodała:
— Żyj; nie powinieneś umierać; byłaby to dla mnie nowa męczarnia. Ale żyj beze mnie. Zapomnij o mnie!... Napróżno o tem mówić. Przeznaczenie związało mnie na zawsze z tamtym.
Julian popadł znów w rozpacz, zgadując bezowocność próśb i zaklęć.
— Och! jak ty go kochasz! Jak ty mnie łudziłaś!
Ona, jak najwyższe usprawiedliwienie jęła powtarzać mu, co powiedziała na początku. Kochała Juljana... i kochała męża. Były to dwa zupełnie odrębne uczucia. Nie chciała rzec, które było silniejsze, ale nieszczęście kazało jej wybierać, więc wybrała boleśniejsze i wymagające więcej ofiar.
— Jesteś mężczyzną, nie potrafisz zrozumieć mnie nigdy. Kobieta by mnie zrozumiała.
Julian, obejrzawszy się dokoła, doznał wrażenia, jak gdyby w powietrzu zaszła jakaś zmiana. Ogród był wciąż ozłocony słońcem; ale zieleń drzew, błękit przestrzeni, białe piany rzeki, wszystko wydało mu się pociemniałem nagle i mętnem, jak gdyby przesłonił je deszcz popiołu.
— Więc... wszystko już skończone pomiędzy nami?
Głos jego był tak drżący, błagalny i nabrzmiały łzami, że musiała odwrócić głowę, aby ukryć wzruszenie.
I tych dwoje zrozpaczonych, w milczeniu, jakie teraz zapadło, wyszeptało to samo pytanie, zda się zwrócone do cieniów przyszłości:
— Co będzie ze mną? — rzekł mężczyzna. A usta kobiety powtórzyły:
— Co będzie ze mną?
Wszystko już było powiedziane. Niecofnięte słowa stanęły pomiędzy nimi, jak zapora, która będzie się zwiększała z każdą chwilą, popychając ich w przeciwnych kierunkach. Pocóż przedłużać to bolesne spotkanie? Margarita okazała nagłą i energiczną stanowczość każdej kobiety, która chce przerwać jakąś scenę.
— Żegnaj!
Twarz jej przyoblekła się żółtawą bladością, oczy zwilgotniały i zmętniały, jak szybki latarni, której światło gaśnie.
— Żegnaj!
Musi wracać do swego rannego.
I odeszła, nie spojrzawszy na niego, a Juljan instynktownie oddalił się w przeciwnym kierunku. Gdy opanowawszy się, chciał zawrócić, zobaczył ją, jak ze ślepcem pod rękę odchodziła zwolna, nie obróciwszy głowy ani razu.
Przeczucie szepnęło mu, że nie zobaczy jej więcej i straszliwy ból ścisnął mu gardło. Z jakąż łatwością rozstać się mogą dwie istoty, które do niedawna sądziły, że świat ześrodkował się w nich dwojgu.
Ujrzawszy się sam, jął w rozpaczy oskarżać się o niedołęstwo. Teraz myśli napływały mu tłumnie do głowy, a każda wydawała się dostateczną, by przekonać Margaritę. Widocznie nie umiał się odpowiednio wysłowić; potrzebował koniecznie rozmówić się z nią ponownie. I postanowił pozostać w Lourdes.
Spędził udręczoną noc w hotelu, wsłuchując się w szum rzeki, pluskającej po kamieniach. Bezsenność chwyciła go w swe nielitościwe szpony, miażdżąc mu duszę niewysłowioną męką. Kilkakrotnie zapalał światło, ale nie mógł czytać. Patrzył bezmyślnie na rysunek tapet; na pobożne obrazy tego pokoju, który służył za schronienie bogatym pielgrzymom. Leżał nieruchomy i jedna tylko myśl krążyła mu po pustej czaszce:
„Nie zobaczę już jej więcej; czy to możliwe?“
Zasypiał na krótką chwilę i budził się z uczuciem, że jakiś okropny wstrząs wyrzuca go w powietrze. I okryty zimnym potem leżał tak, aż w pomroce pokoju zarysował się kwadrat mlecznego światła. To brzask przedzierał się przez firanki okna.
Aksamitna pieszczota dnia zamknęła mu wreszcie oczy. Obudziwszy się późno, pobiegł do ogrodów Groty. Och! te godziny drżącego i bezowocnego oczekiwania, kiedy w każdej postaci białej, prowadzącej jakiegoś rannego, zdawało mu się poznawać Margaritę!
Po południu, po drugiem śniadaniu, którego nietknięte półmiski przesuwały mu się przed oczyma, wrócił znów do ogrodu. Zobaczywszy ją wreszcie, jak szła, prowadząc ślepego oficera, doznał uczucia zniechęcenia. Wydała mu się wyższą, szczuplejszą, o wyciągniętym owalu twarzy, w której płonęły gorączkowo zapadłe, podkrążone oczy. Łatwo było odgadnąć, że i ona spędziła noc bezsenną, równie udręczoną, jak on, tam, w hotelu i uczuł nagle, jak walił się na niego cały ciężar przygnębiających wrażeń, przeżytych w ciągu ostatnich kilkunastu godzin. Jakże nieszczęśliwi byli oboje!
Ona postępowała, rozglądając się na wszystkie strony, jak ktoś, przeczuwający niebezpieczeństwo. Ujrzawszy Juljana, przytuliła się do ślepca, rzucając swemu dawnemu kochankowi spojrzenie rozpaczliwe, błagające o litość. Och! to spojrzenie!
Juljan zawstydził się i jak rozdwojony jął patrzeć na siebie samego wzrokiem sędziego. Co on robił tutaj, tak zwany Juljan Desnoyers, niepotrzebny teraz uwodziciel, który obecnością swoją zadręczał biedną kobietę, chcąc odwieść ją z drogi szlachetnej skruchy, trwając w swych egoistycznych, małych pożądaniach, kiedy cała ludzkość myślała o czem innem. Własne tchórzostwo rozdrażniło go. Jak złodziej, korzystający ze snu swojej ofiary, krążył dokoła tego dobrego, dzielnego człowieka, który go nie mógł widzieć, który się nie mógł bronić, by okraść go z jedynego przywiązania, jakie miał na świecie, jakie cudem wracało do niego...
Ślicznie, panie Desnoyers! Ha! łajdaku!
I pod wpływem tej zniewagi, powstał przeciwko temu swemu drugiemu ja, zasługującemu na pogardę.
Spuścił głowę; nie chciał spotkać błagalnych oczu Margarity; zląkł się jej niemego wyrzutu. Nie ośmielił się również spojrzeć na ślepca, w jego zniszczonym, bohaterskim mundurze, z twarzą, postarzałą przez obowiązek i chwałę. Bał się go, jak wyrzutu sumienia.
Odwrócił się i odszedł. Żegnaj, miłości! Żegnaj, miłości! Żegnaj szczęście! Szedł teraz krokiem pewnym; jakiś cud dokonał się w głębi jego jaźni: nakoniec w drogę.
Do Paryża! Nowe złudzenie zaludniło bezmierną pustkę jego bezużytecznego istnienia.
NAJAZD
Don Marceli uciekał, by skryć się na swoim zamku, gdy spotkał mera Villeblanche. Ten, usłyszał wystrzały i biegł do barykady. Dowiedziawszy się, że spowodowała je gromada maruderów, podniósł ramiona do góry z rozpaczą. Powarjowali. Ich opór fatalnym się stanie dla miasteczka. I biegł dalej prosić ich, by odstąpili.
Upłynęło sporo czasu i nic nie zamąciło spokoju poranka. Desnoyers wdrapał się na najwyższą ze swych wieżyczek i lornetką badał okolicę. Nie mógł odróżnić gościńca; widział tylko kępy najbliższych drzew. Wyobraźnią jednak odgadywał za tą zasłoną zieleni ruch ożywiony; tłumy ludzi, którzy się zatrzymali; wojska szykujące się do ataku. Niespodziewana obrona uciekinierów pokrzyżowała dalszy najazd. Desnoyers pomyślał o tej garstce szaleńców i ich upartym dowódzcy. Jakiż los ich czeka? Zwróciwszy szkła na okolicę miasteczka, zobaczył czerwone plamy kepi, migocące jak maki na zielonem tle łąk. To cofali się owi maruderzy, przekonawszy się o bezskuteczności dalszego oporu. Może pokazano im jakiś bród lub łódkę, zapomnianą na Marnie i szli. kierując się ku rzece. Lada chwila Niemcy wejdą do Villeblanche.
Upłynęło pół godziny głębokiego milczenia. Na ile wzgórza rysowały się dachy miasteczka i wieża kościoła, zakończona krzyżem i żelaznym kogutkiem. Wszystko zdawało się tchnąć ciszą, jak za najlepszych, pokojowych czasów. Nagle Desnoyers zobaczył, że lasek wyrzucił z siebie coś subtelnego i hałaśliwego, kłęby pary i towarzyszące im głuche wybuchy. Coś przemknęło w powietrzu, zatoczywszy świszczący łuk. W ślad za tem, jakiś dach w miasteczku otworzył się jak krater i z jego wnętrza jęły wylatywać kawałki drzewa, odpadki ścian, połamane sprzęty; całe wnętrze domu w tumanach dymu, kurzu i gruzów.
Najeźdźcy, zanim odważyli się na atak, zaczęli bombardować Villeblanche, jak gdyby w obawie, że spotkają na ulicach tej mieściny zacięty opór. Padły nowe pociski. Niektóre, przelatując ponad dachami domów, wybuchały pomiędzy miasteczkiem a zamkiem. Wieżyczki posiadłości Desnoyersa zaczęły ściągać uwagę artylerzystów. Myślał on już o opuszczeniu swego niebezpiecznego obserwatorjum, gdy zobaczył, że coś białego niby płaszcz lub prześcieradło powiewa nad wieżą kościoła. Mieszkańcy wywiesili tę oznakę pokoju, by uniknąć dalszego bombardowania. Padło jeszcze ze cztery pociski; poczem nastąpiło milczenie.
Don Marceli zszedł do parku, widząc, że odźwierny zakopuje pod drzewem broń myśliwską, znajdującą się w zamku. Następnie skierował się ku wjazdowi. Nieprzyjaciel miał nadejść lada chwila; trzeba go było przyjąć. W tem niespokojnem oczekiwaniu pożałował znów swego przybycia. Co on tu robił? Dlaczego został? Ale uparty jego charakter rozstrzygnął wnet wątpliwości strachu. Został, bo obowiązkiem jego było pilnować swojej własności. Zresztą było już zapóźno myśleć o takich rzeczach.
Nagle wydało mu się, że w ciszy rannej ktoś jakby rozdarł twarde płótno.
— Strzelają, proszę pana — rzekł odźwierny — To salwa. Pewno na rynku.
W kilka chwil potem, ujrzeli nadbiegającą kobietę z miasteczka; staruszkę o wyschniętych, sczerniałych członkach, zadyszaną i rzucającą dokoła obłąkane ze strachu spojrzenia... Uciekała, sama nie wiedząc gdzie, w instyktownem poczuciu niebezpieczeństwa. Desnoyers i odźwierny z żoną wysłuchali jej opowiadania, przerywane czkawką strachu.
Niemcy byli w Villeblanche. Naprzód wpadł całym pędem automobil i przeleciał z krańca w kraniec miasteczka, strzelając z mitraljezy na traf, do zamkniętych domów i otwartych okien, wywracając napotykanych po drodze ludzi. Stara roztworzyła ręce, ruchem zgrozy... Zabici... wielu zabitych... rannych... krew. Następnie, inne opancerzone samochody wjechały na rynek, a wraz z niemi jeźdźcy, bataljony piechoty, nadciągające ze wszystkich stron. Żołnierze w kaskach byli wściekli; oskarżali mieszkańców, że strzelali do nich. Na rynku zbili mera i kilku sąsiadów, którzy wyszli na ich spotkanie. Poturbowali także proboszcza, niosącego duchową pomoc konającym. Wszyscy wzięci. Niemcy mówili, że ich rozstrzelają.
Hałas kilku zbliżających się automobilów przerwał mowę starej.
— Otworzyć bramę, rozkazał właściciel odźwiernemu
Otwarto bramę i już jej nigdy nie zamknięto. Prawo własności przestało istnieć.
U drzwi wchodowych stanął olbrzymi, zakurzony automobil, zapchany ludźmi. Za nim ozwały się trąbki innych, które zatrzymywały się w pobliżu. Desnoyers ujrzał wyskakujących z nich żołnierzy, przybranych w szaro zielonawe mundury i z pokrowcami tego samego koloru na śpiczastych kaskach. Jeden z nich. idący przodem, przyłożył mu rewolwer do czoła.
— Gdzie są wolni strzelcy? — zapytał.
Był blady, bladością złości, zemsty i strachu. Policzki trzęsły mu się tem potrójnem wzruszeniem. Don Marceli odpowiedział zwolna, patrząc na groźny otwór rewolweru, czerniący się tuż przed jego oczyma. Nie widział żadnych wolnych strzelców. Jedynemi mieszkańcami zamku był odźwierny z rodziną i on, właściciel.
Oficer popatrzył na gmach, a potem na Desnoyers'a, z widocznem zdziwieniem, jak gdyby powierzchowność tego ostatniego wydała mu się zbyt skromną jak na posiadacza takiej nieruchomości. Wziął go za prostego oficjalistę, a szacunek dla hierarchji społecznych sprawił, że opuścił broń.
Ale nakazującego obejścia nie zmienił. Popchnął don Marcelego, by mu służył za przewodnika, kazał mu iść przed sobą, a z tyłu uszykowało się ze czterdziestu żołnierzy. Szli dwoma szeregami, pod osłoną drzew brzeżących podjazd, z karabinami gotowymi do strzału i zerkając niespokojnie na okna zamku, jak gdyby spodziewali się stamtąd gęstej salwy. Desnoyers szedł spokojnie pośrodku, a oficer, równie ostrożny jak jego ludzie, przyłączył się wreszcie do niego, gdy przechodzili zwodzony most.
Żołnierze rozprószyli się po komnatach w poszukiwaniu nieprzyjaciół. Wsuwali bagnety pod łóżka i sofy. Inni z niszczycielskim instynktem dziurawili firanki i bogate kapy łóżek. Właściciel zaprotestował: Pocóż te niepotrzebne szkody? Cierpiał niewysłowione męki, patrząc na olbrzymie, zabłocone buty, depcące po dywanach, słysząc stuk tornistrów i kolb o wątłe meble, z których spadały cenne drobiazgi Biedna, historyczna siedziba!
Oficer popatrzył na niego zdumiony, że tamten ujmuje się za takiemi błahostkami. Nie mniej wydał rozkaz po niemiecku i ludzie jego zaprzestali grubjańskich poszukiwań. Poczem na usprawiedliwienie tego nadzwyczajnego szacunku, dodał po francusku:
— Myślę, że będzie miał pan zaszczyt gościć u siebie generała naszego korpusu armji.
Pewność, że w zamku nie kryją się nieprzyjaciele, uczyniła go uprzejmym. Mimo to nie przestał piorunować na wolnych strzelców. Część mieszkańców dała ognia do ułanów, gdy ci zbliżali się nieopatrznie po odwrocie Francuzów.
Desnoyers uznał za właściwe zaprzeczyć. To nie byli mieszkańcy, ani wolni sztrzelcy; to byli francuscy żołnierze. Przemilczał roztropnie o swojej obecności przy barykadzie; ale zapewnił, że rozróżniał mundury z wieżyczki zamku.
Oficer przerwał mu grzecznie:
— Pan także? Pan, który się wydaje człowiekiem, rozsądnym, powtarza takie brednie?
I, aby przerwać dalszą rozmowę, dodał wyniośle:
— Mieli mundury, skoro pan upiera się to twierdzić, ale to byli wolni strzelcy. Rząd francuski rozdał mundury i broń wieśniakom, aby nas mordowali... To samo uczynił w Belgji. Ale znamy się na tych wybiegach i będziemy umieli ukarać je.
Miasteczko będzie spalone. Trzeba pomścić cztery trupy niemieckie, rozciągnięte w pobliżu barykady. Mer, proboszcz, najgłówniejsi mieszkańcy, wszyscy będą rozstrzelani.
Zwiedzali w tej chwili najwyższe piętro. Desnoyers ujrzał ponad gęstwiną parku unoszącą się ciemną mgłę, której brzegi czerwieniło słońce. Z całego miasteczka widać stąd było tylko czubek wieży. Dokoła żelaznego koguta krążyły lekkie smugi, niby unoszone wiatrem czarne łachmany. Swąd starego, palącego się drzewa dochodził aż do zamku.
Niemiec spoglądał na to z okrutnym uśmiechem. Gdy zeszli do parku, rozkazał Desnoyers'owi, żeby mu towarzyszył. Tak więc skończyło się z godnością i wolnością pana zamku. Teraz stanie się już tylko jakąś rzeczą w rękach tych ludzi, którzy będą mogli rozporządzać nim, według swego widzimisię. Ach! czemuż tu pozostał!... Wsiadł posłusznie do automobilu obok oficera, który wciąż trzymał rewolwer w ręku. Ludzie jego rozbiegli się po zamku i oficynach, by przeszkodzić ucieczce urojonego nieprzyjaciela. Odźwierny i jego rodzina patrzyli na Desnoyersa żałośnie... Może prowadzili go na śmierć!...
Poza parkiem otwierał się jakby nowy świat. Desnoyers'owi wydało się, że na tej krótkiej przestrzeni pomiędzy Villeblanche a zamkiem przebył tysiące tysięcy mil, spadł na jakąś czerwoną planetę, na której ludzie i mury nurzały się w dymie i blaskach pożaru. Miasteczko stało pod ciemnym baldachimem, iskrzącym się od świetlnych zygzaków. Wieża kościelna płonęła jak olbrzymia pochodnia; dach pękał, wyrzucając w górę kaskady płomieni. Odór spalenizny przesycał powietrze. Łuna pożaru bladła w niewzruszonem świetle słońca.
Po przez pola biegły z wrzaskiem i szybkością rozpaczy kobiety i dzieci. Bydło wyrwało się z zabudowań i pędziło jak szalone, wlokąc za sobą powrozy, poszarpanych uprzęży. Z boków ich buchał dym i unosił się swąd spalonej skóry. Trzoda chlewna, owce, kury, biegły również pospołu z kotami i psami. Wszystkie domowe zwierzęta wracały do stanu dzikości, uciekając od cywilizowanego człowieka. Rozległy się wystrzały i wybuchy brutalnego śmiechu. Żołnierze z widoczną uciechą oddawali się temu polowaniu na ludzi i bydło.
Wszędzie roiło się od nich. Byli jak szare mrówki, pełznące ku południowi. Wynurzali się z lasków, napełniali drogi, snuli się wskroś pól. Zieleń roślinności czerniała pod ich krokami, zagajniki padały połamane; kurzawa kłębiła się za głuchym turkotem armat i towarzyszącym mu tętnem tysięcy koni. Po obu stronach gościńca zatrzymały się liczne bataljony wraz ze swoim taborem. Desnoyers znał to wojsko. Widział je na paradach w Berlinie i także wydało mu się zmienione jak tamto z dnia poprzedniego. Bardzo skąpo pozostało w niem tej nakazującej i posępnej świetności, tej twardej i milczącej pychy, której widok wyciskał łzy z oczu jego szwagierki. Wojna, ze swemi rzeczywistościami, starła wszelką teatralność z potężnego organizmu śmierci. Żołnierze byli brudni i zmęczeni. Atmosfera spotniałego ciała, pomięszana z odorem skóry unosiła się nad pułkami. Na wszystkich twarzach malował się głód. Szli całe dnie nieustannie śladami nieprzyjaciela, który zawsze umiał im się wymknąć. A w tym forsownym pochodzie żywność z intendentury nie dochodziła ich na czas. Mogli liczyć tylko na to, co mieli ze sobą w tornistrach. Desnoyers widział ich, jak leżeli nad brzegiem gościńca, pożerając kawałki czarnego, spleśniałego chleba. Niektórzy rozbiegli się po zagonach, wykopywali buraki i inne cebulowe jarzyny i gryźli ich twarde bulwy pomięszane z ziemią. Jakiś chorąży otrząsał owoce z drzew, używając zamiast tyczki chorągwi pułkowej. Wspaniały ten sztandar, zdobny w pamiątki z 1870-go roku, służył mu do zrywania jeszcze zielonych śliwek. Ci, którzy siedzieli na ziemi, korzystali z tego odpoczynku by ściągać wysokie buty z nóg spoconych i pokaleczonych, roznoszących dokoła wstrętny odór.
Pułki piechoty, które Desnoyers widział w Berlinie, błyszczące i wyświeżone, straszliwi i strojni husarzy, kirasjerzy w białych mundurach, podobni do rycerzy świętego Graala, artylerzyści z piersią biało wyszamerowaną, wszyscy ci wojskowi, na których widok rozpływała się w zachwytach rodzina Hartrottów, byli teraz ujednostajnieni zielonawo-metalową barwą, wszyscy jak zakurzone jaszczurki, chcące zniknąć pod ziemią.
Czuło się tu jednak żelazną karność. Jeden ostry wyraz dowódcy, jeden gwizdek, a wszyscy stawali do szeregu i człowiek znikał w tej masie automatów. Ale niebezpieczeństwo, zmęczenie, pewność triumfu zbliżyły momentalnie oficerów i żołnierzy, zacierając różnice kast. Dowódcy wychodzili nieco z osamotnienia swej wyniosłości i raczyli pogawędzić ze swymi ludźmi, by im dodawać ducha. Jeden jeszcze wysiłek, a otoczą Francuzów i Anglików i powtórzy się klęska Sedanu, której rocznicę obchodzono w tych dniach. Wejdą do Paryża; było to kwestją tygodnia. Paryż! Wielkie magazyny, pełne wszelkich bogactw, wspaniałe restauracje, kobiety, szampan, pieniądze... A ludzie, dumni, że ich zwierzchnicy raczyli rozmawiać z nimi, zapominali o zmęczeniu i głodzie, krzepili się jak ongi tłumy Krzyżowców myślą o Jerozolimie. „Nach Paris!“ Wesoły okrzyk przebiegał od czoła do ogona maszerujących kolumn: „Nach Paris! Nach Paris!“
Brak żywności wynagradzały im produkty tej ziemi, bogatej w wina. Plądrując domy, rzadko napotykali coś do zjedzenia, ale zawsze piwnicę. Uniżony Niemiec, uważając wino jako przywilej bogaczy, mógł teraz otwierać beczułki kolbą i pławić nogi w strumieniach cennego napoju. Każdy bataljon zostawiał jako ślad swego przejścia stos pustych butelek. Furgony pułkowe, nie mogące odnawiać zapasów żywności, ładowały wino we wszystkich wsiach i miasteczkach. Żołnierz zamiast chleba dostawał alkohol. A temu podarunkowi towarzyszyły dobre rady oficerów: Wojna jest wojną: żadnej litości dla przeciwników, którzy na to nie zasługują. Francuzi rozstrzeliwują jeńców, a ich kobiety wydłubują oczy rannym. Każda chata równa się zasadzce. Szczery, naiwny Niemiec, który tam wejdzie, spotyka się ze śmiercią. Łóżka zapadają się w straszliwe podziemia; szafy są ukrytemi drzwiami; w każdym kącie czai się ukryty morderca. Trzeba karać ten zdradziecki naród, który przygotowywa swój grunt, niby scenarjusz melodramatyczny. Urzędnicy magistratu, proboszczowie, nauczyciele szkół wiejskich kierują wolnymi strzelcami i osłaniają ich.
Desnoyers zdumiał się nad obojętnością tych ludzi, krążących dokoła płonącego miasteczka. Nie widzieli ognia i zniszczenia; wszystko było bez wartości w ich oczach, stanowiąc zwykły widok. Odkąd przekroczyli granice swego kraju wsie i miasta puszczone z dymem przez przednie straże, wsie i miasta w płomieniach, jakie oni sami niecili, znaczyły etapy ich pochodu przez ziemię belgijską i francuską.
Wjeżdżając do Villeblance, automobil musiał zwolnić biegu. Spalone mury waliły się na ulicę, zwęglone belki tamowały jazdę i trzeba było lawirować wśród płonących szczątków. Tu i owdzie stały jeszcze domy o powyrywanych drzwiach, złupione, ale jeszcze nietknięte przez pożar. Desnoyers widział w nich krzesła, łóżka, maszyny do szycia, żelazne kuchnie, wszystkie gospodarskie sprzęty jak się zwęglały lub topiły. W jednym dostrzegł sterczącą z pośród szczątków rękę, która zaczynała płonąć jak świeca... Nie; to było niemożliwe!... Swąd skwierczącego tłuszczu łączył się ze spalenizną drzewa i metali.
Desnoyers zamknął oczy; nie chciał patrzeć. Przez chwilę wydawało mu się, że śni. To było nie do uwierzenia, żeby takie okropności mogły się stać w ciągu zaledwie godziny. Nie przypuszczał, żeby złość ludzka mogła zmienić w tak krótkim czasie wygląd całego miasteczka.
Nagle automobil przystanął i Desnoyers spojrzał machinalnie. Tym razem trupy leżały wpoprzek ulicy; dwóch mężczyzn i jedna kobieta. Może padli pod kulami pancernego samochodu, który przed najazdem przebiegał miasteczko. Trochę dalej, plecami do trupów obróceni, jakby nie wiedząc o ich obecności, kilku żołnierzy posilało się, siedząc na ziemi. Szofer krzyknął na nich, by uprzątnęli drogę. Nogami i kolbami zepchnęli trupy, ciepłe jeszcze i rzygające krwią za każdem kopnięciem. Zaledwie otwarła się wązka przestrzeń pomiędzy nimi a ścianą, automobil ruszył. Trzask; podskok. Tylne koła zmiażdżyły jakąś wątłą zaporę.
Desnoyers oszołomiony, osłupiały siedział, zamykając oczy. Zgroza nasunęła mu myśl o jego własnym losie. Gdzie go wiózł ten porucznik?
Na rynku zobaczył płonący ratusz; kościół był już tylko kupą kamieni, lizanych przez ogniste języki. W sąsiednich domach drzwi i okna były powyrywane. Wewnątrz kręcili się żołnierze, grabiąc, co popadło. Wchodzili z pustemi rękami, wychodzili dźwigając sprzęty i odzież. Inni z wyższych pięter, rzucali różne przedmioty, wśród żartów i wybuchów śmiechu. Ale wnet musieli uciekać. Pożar szerzył się gwałtownie, na podobieństwo eksplozji pocisków.
Desnoyers zobaczył jak z płonącego domu kilku Niemców wywlokło dwóch mężczyzn, wyglądających jak dwie kupy łachmanów. Na błękitnem tle płaszczów odróżniały się wybladłe twarze i oczy wysadzone z orbit męczeństwem. Nogi ich ciągnęły się po ziemi, plącząc się wśród strzępów czerwonych spodni. Jeden z nich miał jeszcze na głowie kepi. Broczyli krwią, a białe wężownice rozwiązanych bandaży wlokły się za nimi. Byli to ranni Francuzi, marudzerzy, którzy zostali w miasteczku, nie mając sił do dalszego odwrotu. A może należeli do tych, którzy widząc, że są odcięci stawili ów nieszczęsny, warjacki opór?
Desnoyers, chcąc się dowiedzieć prawdy, zwrócił się do siedzącego obok oficera. Ale ten uprzedził zapytanie:
— Przebrani wolni strzelcy, którzy otrzymają zasłużoną karę.
Bagnety niemieckie pogrążyły się w ich ciałach. Potem kolba karabinu spadła na głowę jednego z nich... I ciosy powtórzyły się z głuchym łoskotem, miażdżąc czaszki.
Stary pomyślał znów o swoim własnym losie. Gdzie go wiózł ten porucznik wskroś tylu okropności?
Dojechali do miejsca, gdzie dragoni wznieśli byli barykadę. Wozy stały tam jeszcze, ale z boku gościńca. Wysiedli z automobilu. Desnoyers zobaczył gromadę oficerów, ubranych szaro z kaskami w pokrowcach, podobnych do wszystkich innych. Ten, który go przywiózł stanął nieruchomo, wyprężony, z ręką przy daszku i mówił coś do wojskowego, stojącego na przodzie o parę kroków dalej. Desnoyers spojrzał na tego człowieka i on również spojrzał na niego, błękitnemi, stalowo twardemi oczyma, rozjaśniającemi twarz małą, pooraną zmarszczkami. Musiał to być generał. Badawczy, wyniosły wzrok wstrząsnął don Marcelim od stóp do głów. Doznał przeczucia, że jego życie zawisło od tego spojrzenia. Jakaś zła myśl, przelatująca mózg, jakiś okrutny kaprys wyobraźni i był zgubiony. Wzruszył ramionami generał i rzekł parę słów z pogardliwym ruchem ręki. Poczem wsiadł do automobilu z dwoma adjutantami i gromadka rozpierzchła się.
Staremu wydało się, że tych kilka minut okrutnej niepewności, zanim porucznik powrócił do niego, trwają bez końca.
— Jego Ekscelencja jest zbyt dobrym — rzekł tamten — mógł kazać pana rozstrzelać, ale panu przebacza. A potem powiecie, że jesteśmy dzikim narodem.
I nie czując zgoła swego lekceważenia objaśnił, że przywiózł go tu w przekonaniu, że go rozstrzelają. Generał postanowił ukarać najważniejszych mieszkańców Villeblanche, a on z własnej inicjatywy mniemał, że właściciel zamku będzie jednym z nich.
— Wojskowy obowiązek, panie. Tego wymaga wojna.
Po tem objaśnieniu jął rozpływać się w pochwałach nad Jego Ekscelencją. Miał on zamieszkać w posiadłości don Marcelego i dla tego darował mu życie. Powinien mu podziękować... Tu, gniewem zadrżały mu policzki. Wskazał na ciała leżące przy gościńcu. Były to trupy czterech ułanów, okryte płaszczami, z pod których sterczały olbrzymie podeszwy ich butów.
— Morderstwo! — wykrzyknął — Zbrodnia, za którą drogo zapłacą winni! czterech żołnierzy, jak gdyby na wojnie powinni byli padać tylko nieprzyjaciele, a życie jego rodaków miało pozostawać nietkniętem. W oburzeniu uważał śmierć za czyn niesłychany i potworny.
Tu, nadszedł oddział piechoty pod dowództwem oficera. Gdy szeregi otwarły się, Desnoyers zobaczył gromadę miejscowych mieszkańców w poszarpanej odzierzy. Niektórzy mieli krew na twarzy i na rękach. Wymieniano ich nazwiska jednego po drugim i stawiano ich rzędem pod poblizkim murem: mer, proboszcz, kilku bogatych właścicieli, których domy właśnie płonęły.
Miano ich rozstrzelać. Aby uniknąć wszelkich wątpliwości, porucznik tłumaczył w dalszym ciągu Desnoyers'owi:
— Chciałem, żeby pan to zobaczył. Trzeba się nauczyć. W ten sposób oceni pan lepiej łaskawość Jego Ekscelencji.
Nikt z jeńców nie mówił. Głosu im już zabrakło w zbędnych usprawiedliwieniach się. Całe ich życie ześrodkowało się w oczach i patrzyli dokoła ze zdumieniem. Byłoż to możliwem, żeby ich tak zabili na chłodno, nie wysłuchawszy dowodów ich niewinności?
Ale wprędce pewność śmierci udzieliła im prawie wszystkim szlachetną pogodę. Na nic się zdało narzekać. Tylko jeden bogaty mieszczanin, znany ze swego skąpstwa, szlochał rozpaczliwie powtarzając:
— Ja nie chcę umierać! Ja nie chcę umierać!
Drżący, z oczami pełnemi łez, Desnoyers schował się za plecami swego nieubłaganego towarzysza. Znał ich wszystkich; ze wszystkimi się wadził, a teraz z żalem przypominał sobie te dawne kłótnie. Mer miał na czole czerwony siniec. Na piersiach fruwał mu trójkolorowy strzęp: wstęga magistracka, którą się przepasał, by przyjąć najeźdźców, a którą mu oni zerwali. Proboszcz prostował swą niewielką, krępą postać, pragnąc objąć jednem spojrzeniem rezygnacji ofiary, katów, ziemię całą, niebo. Wydawał się bardzo otyłym. Żołdactwo zerwało mu czarny pas i sutanna wiewała mu dokoła sterczącego brzucha. Ze zlepionych włosów sączyła się krew, plamiąc czerwonemi kroplami biały kołnierzyk.
Gdy szedł na miejsce egzekucji krokiem chwiejnym z powodu swej otyłości, dzikie, urągliwe śmiechy przerwały tragiczne milczenie. Gromady żołnierzy bez broni, którzy nadbiegali, aby być świadkami męki, przyjęły starca wybuchami szyderczej wesołości: „Na śmierć — pała“! Fanatyzm wojen religijnych dźwięczał w tych kpinach. Prawie wszyscy byli żarliwymi katolikami lub protestantami, lecz szanowali tylko duchownych swego kraju. Poza Niemcami wszystkiem się pomiatało, nawet własną religją.
Mer i proboszcz zamienili się na miejsca w szeregu. Ustępowali sobie wzajemnie środek z uroczystą grzecznością.
— Tutaj, panie merze; tu jest pańskie miejsce; na czele wszystkich.
— Nie; naprzód ksiądz proboszcz.
Sprzeczali się po raz ostatni; ale w tej chwili stanowczej było to, by ustąpić sobie miejsca; by się wzajemnie przed sobą uniżyć.
Instynktownie podali sobie ręce, patrząc wprost na szwadron egzekucyjny, który poziomo opuścił karabiny. Z tyłu, po za nimi dały się słyszeć żałosne jęki: „Żegnajcie, dzieci moje!... Żegnaj życie! Ja nie chcę umierać! Ja nie chcę umierać!“
A tamci dwaj uczuli potrzebę powiedzenia czegoś; zamknięcia karty życia, jakiemś twierdzeniem.
— Niech żyje Republika! zawołał mer.
— Niech żyje Francja! rzekł proboszcz.
Desnoyers'owi wydało się, że obaj krzyknęli to samo.
Nad głowami podniosły się dwa prostopadłe znaki: ramię księdza nakreśliło w powietrzu krzyż; szabla dowódcy zaświeciła jednocześnie sinym blaskiem, trzask suchy, okrągły, a po nim kilka spóźnionych wystrzałów.
Don Marcelego zdjęła litość nad biedną ludzkością, na widok dziwacznych kształtów, jakie przybierała w chwili śmierci. Jedni osunęli się jak nawpół puste worki; inni potoczyli się jak kłębki; inni jeszcze skoczyli w górę z rozpostartemi rękoma i padli plackiem jak gdyby mieli pływać! Desnoyers widział jak z tego ludzkiego stosu wysuwały się nogi skręcone wstrząsami konania. Kilku żołnierzy zbliżyło się jak myśliwi, mający dobijać zwierzynę. Z pomiędzy drgających członków podniosły się białe włosy i wątła ręka, usiłująca powtórzyć znak krzyża. Kilka wystrzałów i uderzeń kolb w siny stos ociekający krwią... I ostatnie przejawy życia ucichły na zawsze.
Oficer zapalił cygaro.
— Służę panu — rzekł z urągliwą dworskością.
I wrócili automobilem do zamku.
Najeźdźcy przeobrazili całkowicie jego wygląd. Podczas nieobecności właściciela umieszczono tam liczną straż. Cały pułk piechoty obozował w parku. Mnóstwo ludzi, zasiadłszy pod drzewami, przygotowywało posiłek w ruchomych kuchniach. Klomby i kwietniki w ogrodzie, egzotyczne rośliny, aleje starannie wygracowane i posypane piaskiem wszystko to było podeptane, połamane, zburzone wtargnięciem ludzi, zwierząt i ekwipaży Dowódca, mający na rękawie opaskę intendentury, wydawał rozkazy, jak gdyby był właścicielem i dozorował przeprowadzki. Obory były już puste. Don Marceli zobaczył, jak pastuchy w kaskach wyprowadzali ostatnie krowy, okładając je kijami. Najdroższe reproduktory, porżnięte jak zwyczajne bydło wisiały poćwiartowane na drzewach. W kurnikach i gołębnikach nie było śladu drobiu. W stajniach stały chude konie i obżerały się przed pełnemi żłobami, a owies ze strychów, rozrzucony po całem podwórzu, marnował się przez niedbalstwo ludzi. Wierzchowce kilku szwadronów bujały po łąkach, niszcząc pod kopytami rowki nawadniające, groble, całą mozolną pracę długich miesięcy. Drzewo opałowe w sągach paliło się niepotrzebnie w parku: przez nieuwagę czy przez złość ktoś tam podłożył ogień. Kora drzew sąsiednich pękała pod ognistymi językami.
W zamku tłumy ludzi, posłuszne rozkazom oficera intendentury kręciły się bezustannie. Komendant tego korpusu armji, zwiedziwszy roboty, jakie pontonjerzy wykonywali nad brzegiem Marny dla przejścia wojska, miał przybyć lada chwila i osiedlić się tu ze swoim sztabem. Biedna historyczna siedziba!
Don Marceli, nie mogąc patrzeć na to wszystko, schronił się do domku odźwiernego i osunął się na krzesło w kuchni z oczyma utkwionemi w ziemię. Żona odźwiernego spoglądała na niego ze zdumieniem.
— Ach! nasz pan! Nasz biedny pan!
Don Marceli cenił bardzo przywiązanie tych poczciwych ludzi i te słowa serdecznego współczucia zatroskanej kobiety wzruszyły go. Sam odźwierny, chory i bezsilny, miał na czole czarny siniec od uderzenia kolbą, gdy chciał się sprzeciwiać plondrowaniu zamku. Nawet obecność ich córki Żorżety budziła w pamięci don Marcelego wspomnienie Cziczi i darzył ją czemś z uczucia, jakie miał dla własnej córki. Żorżeta liczyła dopiero czternaście lat, ale budząca się kobiecość uwydatniała już jej wdzięki. Matka z obawy żołdactwa nie pozwalała jej wychodzić z domu.
Jednakże don Marceli, który od rana nic nie miał w ustach, poczuł z pewnego rodzaju wstydem, że pomimo tragicznego położenia żołądek dopomina się o swoje prawa i żona odźwiernego podała mu na rogu stołu kawałek chleba i sera, wszystko co jej zostało w śpiżarni.
Po południu odźwierny poszedł zobaczyć, co się dzieje w zamku i wrócił z wiadomością, że generał zamieszkał już w nim ze swoją świtą. Ani jedne drzwi się nie zamykały, wyważano je uderzeniami kolbą lub siekierą. Wiele mebli zniknęło; żołnierze albo je połamali albo zabrali. Oficer intendentury wałęsał się po wszystkich komnatach oglądał każdy przedmiot, wygłaszał objaśnienia po niemiecku. Generał i jego otoczenie siedzieli w jadalni i pili, rozpatrując wielkie mapy, rozłożone na posadzce. Zmusili odźwiernego, by zszedł do piwnic i przyniósł im najlepsze wina.
Wieczorem, ludzka fala, która zalała całą okolicę, zaczęła odpływać. Rzucono kilka mostów na Marnie i niektóre pułki z okrzykiem „Nach Paris!“ ruszyły w drogę. Inne, mające zostać do jutra, przygotowywały sobie nocleg, to w niespalonych jeszcze domach, to pod gołem niebem. Don Marceli słyszał ich, jak śpiewali pobożne pieśni. Pod sklepieniem mrugających gwiazd żołnierze tworzyli zespoły i głosy ich łączyły się w chór uroczysty i słodki, nabrzmiały religijną powagą. Ponad drzewami parku unosiła się ponura mgła, odbijająca się swą czerwonością na tle cieniów nocy: były to odblaski palącego się jeszcze miasteczka. W dali, inne pożary folwarków i zabudowań gospodarskich świeciły w ciemnościach krwawymi odblaskami. Don Marceli usnął w pokoju odźwiernych ciężkim snem bez przerw i snów. Gdy się obudził, wydawało mu się, że drzemał tylko przez kilka minut. Słońce barwiło na pomarańczowo białe firanki u okna, a na sąsiedniem drzewie ptaszki się goniły świergocąc. Był to świeży i radosny poranek letni.
Gdy don Marceli zszedł na dół do kuchni, odźwierny udzielił mu nowin. Niemcy odchodzili. Pułk, obozujący w parku, odszedł o świcie, a za nim w prędce inne. W miasteczku pozostał tylko jeden bataljon. Komendant korpusu armji odjechał również ze swoim sztabem ale na jego miejsce był już inny, generał brygady, którego otoczenie nazywało „panem hrabią“.
Wyszedłszy z domku odźwiernego, don Marceli zobaczył przy zwodzonym moście pięć ładownych wozów, stojących wzdłuż rowów. Żołnierze znosili tu najpiękniejsze meble z salonu. Właściciel zamku, zauważył ze zdziwieniem, że pozostał prawie obojętnym na ten widok. Cóż znaczyła strata kilku mebli w porównaniu ze straszliwemi rzeczami, jakich był świadkiem?
W trakcie tego odźwierny przyszedł mu powiedzieć, że oficer niemiecki, przybyły przed godziną automobilem, chce się z nim zobaczyć.
Był to jakiś kapitan, podobny do wszystkich innych, w spiczastym kasku, zielonawym mundurze, w butach z czerwonej skóry, uzbrojony w pałasz i rewolwer, z lunetą i mapą w pochwie zawieszoną u pasa. Wyglądał młodo i miał na lewem ramieniu sztabową odznakę. Zapytał po hiszpańsku Don Marcelego:
— Wuj mnie nie poznaje?
Tamten wpatrzył się wytrzeszczonemi oczyma w nieznajomego.
— Naprawdę wuj mnie nie poznaje? Jestem Otto, kapitan Otto von Hartrott.
Don Marceli nie widział go od kilku lat; ale to imię przypomniało mu nagle siostrzeńców z Ameryki: naprzód malców, którym stary Madariaga nie pozwalał zbliżać się do siebie; potem młodego porucznika, którego przelotnie zobaczył w Berlinie za bytnością u Hartrottów, o którym rodzice powtarzali do znudzenia „że to będzie drugi Moltke“.
Ten ociężały smarkacz, ten gołowąsy oficerek wyrósł na butnego kapitana, który jednem słowem mógł kazać rozstrzelać właściciela zamku de Villeblanche.
Tymczasem Otto tłumaczył wujowi swoją obecność tutaj. Nie należał do dywizji stacjonującej w miasteczku, ale jego generał polecił mu utrzymywać łączność z tą dywizją, przybył więc tutaj, mając przytem chęć zobaczenia historycznego zamku. Nie zapomniał dni spędzonych w Villeblanche, kiedy to Hartrotowie przyjechali tu raz latem do krewnych we Francji. Oficerowie, zamieszkujący teraz zamkowe apartamenta, zatrzymali go na śniadaniu i w rozmowie jeden z nich wspomniał przypadkiem o obecności pana domu. Było to miłą niespodzianką dla kapitana i chciał przywitać się z wujem przed odjazdem, ale z przykrością musiał go szukać w domu odźwiernego.
— Wuj tu nie może zostać — dodał z pychą. — Niech wuj wraca do zamku, jak to przystoi stanowiska wuja. Moi koledzy poznają się z wujem z prawdziwą przyjemnością. To ludzie najlepszego towarzystwa.
Tu zaczął wychwalać don Marcelego, że nie opuścił swojej posiadłości. Wojska miały rozkaz postępować ze szczególną surowością z majętnościami nieobecnych. Niemcom chodziło o to, by mieszkańcy pozostawali u siebie, jak gdyby nie działo się nic nadzwyczajnego.
Don Marceli zaprzeczył temu:
— Najeźdźcy palą domy i rozstrzeliwują niewinnych.
Ale siostrzeniec nie dał mu dokończyć.
— Wuj ma na myśli egzekucję mera i innych — rzekł drżącemi z gniewu ustami. — Opowiadano mi to. Co do mnie, uważam, że kara była zbyt łagodną; należało występić całe miasteczko; pozabijać kobiety i dzieci. Naszym obowiązkiem jest skończyć z wolnymi strzelcami. Nie przeczę, że to jest straszne. Ale cóż wuj chce? To wojna.
I w ślad za tem kapitan jął rozpytywać o swoją matkę Helenę, o ciotkę Luizę, o Cziczi, o Juljana i cieszył się, słysząc, że wszyscy są bezpieczni na południu Francji. Potem, sądząc zapewne, że don Marceli oczekuje niecierpliwie wiadomości o krewnych germańskich, zaczął mówić o swojej rodzinie.
Wszyscy Hartrottowie zajmowali świetne stanowiska. Jego znakomity ojciec, któremu wiek nie pozwalał odbywać kampanji, był prezesem kilku stowarzyszeń patrjotycznych, co mu nie przeszkadzało organizować przyszłe przedsiębiorstwa przemysłowe dla eksploatowania zdobytych krajów. Brat, uczony profesor, miewał o celach wojny odczyty, w których teoretycznie wskazywał kraje, jakie powinno było zagarnąć zwycięzkie Cesarstwo, i piorunował przeciwko złym patrjotom, którzy okazywali się słabymi i mizernymi w swoich pożądaniach. Dwie siostry, trochę zasmucone nieobecnoścą narzeczonych, poruczników w huzarach, uczęszczały do szpitali i prosiły Boga, by ukarał przewrotną Anglję.
Tak rozmawiając, kapitan prowadził wuja do zamku. Żołnierze, którzy dotychczas nic sobie nie robili z właściciela, patrzyli na niego z ciekawością i niemal z szacunkiem, widząc go rozmawiającego poufale z kapitanem sztabu.
Gdy wuj i siostrzeniec weszli do komnat, don Marcelemu ścisnęło się serce. Wszędzie na ścianach widniały prostokątne plamy ciemniejszego koloru, zdradzające miejsca znikłych obrazów i mebli. Ale poco te dziury w jedwabnych firankach, po co te pochlapane ściany, te potłuczone kryształy i porcelany? Otto odgadł myśl wuja i powtórzył zwykłą wymówkę:
— Trudna rada. To wojna.
— Nie — odparł don Marceli z żywością, do której czuł się uprawnionym, mówiąc do siostrzeńca. — Nie! to nie jest wojna! To grabież. Twoi koledzy to rzezimieszki!
Kapitan wyprostował się gwałtownie, utkwiwszy w starym wuju zaiskrzone gniewem oczy i świszczącym, niskim głosem wymówił:
— Proszę się strzedz! Na szczęście wuj mówił po hiszpańsku, więc go tu nie zrozumiano. Ale jeżeli wuj pozwalał by sobie nadal na podobne uwagi, mógłby za całą odpowiedź dostać kulą w łeb. Oficerowie Cesarza nie dopuszczają, żeby ich znieważano.
I całe zachowanie Hartrotta świadczyło jak łatwo zapomniał by o pokrewieństwie, gdyby otrzymał rozkaz ukarania wuja. Ten spuścił głowę.
Ale w chwilę potem kapitan, jakby zapomniawszy o tem co powiedział, przybrał znów ton uprzejmy. Będzie rad przedstawić wuja Jego Ekscelencji generałowi, hrabiemu von Meinbourg, który ze względu na powinowactwo Desnoyers'a z Hartrottami raczył go przypuścić do swego stołu.
Zaproszony w swoim własnym domu, don Marceli wszedł do sali jadalnej, gdzie znajdowało się już około dwudziestu mężczyzn w szarawych mundurach i wysokich butach. Tu nic nie uległo zniszczeniu: firanki, obicia, meble były nienaruszone. Tylko w monumentalnych bufetach widniały znaczne braki, i Desnoyers od pierwszego rzutu oka zauważył, że dwie bogate zastawy i cenny serwis starej porcelany zniknęły z półek. Niemniej musiał odpowiadać ceremonialnymi ukłonami na powitania sprawców tych grabieży i uścisnąć rękę, którą mu podał hrabia z arystokratyczną dobrotliwością, podczas gdy inni oficerowie niemieccy przypatrywali się temu burżujowi z życzliwą ciekawością, a nawet z pewnego rodzaju uznaniem; wiedzieli już bowiem że był to miljoner, który wrócił z dalekich lądów, gdzie ludzie bogacą się tak szybko.
— Zje pan śniadanie z barbarzyńcami — rzekł hrabia, sadzając go obok siebie z prawej strony. — Nie lęka się pan, żeby pana nie pożarli żywcem?
Oficerowie wybuchnęli śmiechem na ten dowcip Jego Ekscellencji i widocznem było, że usiłują słowami i zachowaniem się zadać kłam oskarżaniu ich o barbarzyństwo.
Siedząc, jak obcy gość, przy swoim własnym stole, don Marceli jadł na swoich własnych talerzach, obsługiwany przez wrogów, których mundur widoczny był z pod prążkowanych fartuchów. To, co jadł, należało również do niego: wino pochodziło z jego piwnic; mięso z jego wołów; owoce z jego sadu; a jednak wydawało mu się, że jest tu po raz pierwszy i doznawał przykrego uczucia człowieka, który nagle widzi się sam wśród nieprzyjaciół. Ze zdziwieniem patrzył na tych intruzów, siedzących na miejscach, gdzie widywał żonę, dzieci, Latour'ów. Biesiadnicy rozmawiali pomiędzy sobą po niemiecku; ale ci, którzy znali język francuski, posługiwali się nim często, zwracając się do gościa, a ci którzy umieli tylko parą wyrazów powtarzali je z uprzejmymi uśmiechami. Wszyscy widocznie chcieli się przypodobać właścielowi zamku.
Don Marceli przypatrywał im się z uwagą. Jedni byli wysokiego wzrostu, smukli, o typie kańciastej piękności; inni krępi, przysadziści z grubym karkiem i głową osadzoną głęboko w ramionach. Wszyscy byli krótko ostrzyżeni, co tworzyło dokoła stołu błyszczący krąg jasnych i ciemnych czaszek z odstającemi śmiesznie uszami i o silnie rozwiniętych, wychudzonych szczękach. Niektórzy mieli wąsy, zakończone stercząco, na sposób cesarski; ale większość była wygolona lub miała tylko krótkie, proste wąsiki. Trudy wojenne i forsowne pochody uwydatniały się najbardziej u otyłych. Przez miesiąc kampanji stracili tuszę; a skóra ich policzków i podbródka wisiała flakowata i pomarszczona.
Hrabia był najstarszym z nich wszystkich, jedynym, który nosił długie, jasno rudawe włosy, przyprószone już nieco siwizną, uczesane bardzo starannie i błyszczące pomadą. Suchy, kanciasty, silnie zbudowany, miał mimo zbliżającej się pięćdziesiątki wygląd młodzieńczy, co zawdzięczał zapewne fizycznym ćwiczeniom i troskliwej hygienie ciała. Na ręce, niedbale spoczywającej na stole, miał złotą bransoletkę; a z całej jego osoby unosił się mocny zapach perfum.
Oficerowie odnosili się do niego z wielkiem uszanowaniem. Otto mówił o nim do wuja, jako o wielkim artyście, jednocześnie kompozytorze i poecie. Przed wojną pewne, skandaliczne pogłoski, tyczące się jego prywatnego życia oddaliły go od Dworu; ale według słów kapitana były to tylko potwarze dzienników socjalistycznych. Pomimo to Cesarz, którego hrabia był współczuciem, dochowywał mu potajemnie niezmiennej przyjaźni. Wszyscy pamiętali balet „Kaprysy Szeherezady“ wystawiony z wielkim przepychem w Berlinie na zlecenie potężnego kolegi.
Hrabia, sądząc, że don Marceli milczy onieśmielony, pierwszy zagadał do niego. — A gdy ten objaśnił, że wyjechał z Paryża dopiero przed trzema dniami, towarzystwo ożywiło się. Wszyscy chcieli dowiedzieć się, co słychać.
— Widział pan rozruchy?
— Wojsko zabiło dużo manifestantów?
— W jaki sposób zamordowano prezydenta Poincaré'go?
Don Marceli, oszołomiony nieprawdopodobieństwem tych zapytań, nie wiedział zrazu co odpowiedzieć, i przez chwilę wydawało mu się, że jest w domu warjatów. Rozruchy? Zamordowanie prezydenta? Nic o tem nie wiedział. Zresztą, skądżeby rozruchy? Jaka rewolucja mogłaby wybuchnąć w Paryżu, skoro Rząd nie był reakcyjny?
Na tę odpowiedź, jedni popatrzyli z politowaniem na tego głuptasa; inni przybrali postawę podejrzliwą wzglądem tego chytrego mruka, udającego, że nic nie wie o wypadkach, o których z konieczności musiał słyszeć. Kapitan Otto zabrał głos w sposób nakazujący, jak gdyby chcąc położyć kres wszelkim wybiegom:
— Dzienniki niemieckie — rzekł — obszernie się o tem rozpisywały. Przed dwoma tygodniami ludność Paryża zbuntowała się przeciwko Rządowi, obiegła pałac Elizejski i zamordowała Poincaré'go. Wojsko musiało użyć mitraljez dla przywrócenia porządku. Wszyscy to wiedzą. Zresztą wiadomości te podały wielkie dzienniki niemieckie, a Niemcy nie kłamią nigdy.
Ale Desnoyers twierdził uporczywie, że, co się tyczy jego, nic nie wiedział, ani nie widział, o niczem nie słyszał. Poczem, gdy zapewnienia te przyjęto z oznakami ironicznego powątpiewania, zamilkł. Wówczas hrabia, umysł wyższy, niezdolny popaść w pospolitą łatwowierność przemówił tonem pojednawczym:
— Co się tyczy morderstwa niedowierzanie jest dozwolone, bo dzienniki niemieckie mogły przesadzić, co nie dowodzi, żeby uczyniły to w złej wierze. Jakoż, przed paru godzinami miałem wiadomość z Kwatery Głównej o wyjeździe Rządu francuskiego do Bordeaux. Ale bunt Paryżan i ich starcie się z wojskiem są to fakty niezaprzeczalne. Z pewnością gość nasz wie o tem, tylko nie chce się do tego przyznać.
Don Marceli ośmielił się zaprzeczyć dygnitarzowi, ale go nie słuchano. Paryż! Wszystkie oczy zabłysły pożądliwością; rozwiązały się wszystkie języki. Każdy pragnął ujrzeć jak najprędzej wieżę Eiffel, wejść zwycięsko do stolicy i wynagrodzić sobie trudy i niedostatek zaznane w tak twardej kampanji. Chociaż wszyscy ci ludzie byli wielbicielami sławy wojskowej i uważali wojnę jako nieodłączną od życia ludzkiego nic mniej narzekali na wynikające z niej cierpienia.
Hrabia, ze swej strony wyraził skargę artysty:
— Ta wojna bardzo mnie skrzywdziła — rzekł z ubolewaniem. — Na przyszłą zimę miano wystawić w Paryżu mój nowy balet.
Wszyscy wzięli udział w tej szlachetnej zgryzocie, ale ktoś zauważył, że po triumfie, wystawienie baletu odbędzie się z nakazu i że Paryżanie będą zmuszeni oklaskiwać go.
— To nie będzie to samo — westchnął hrabia.
Nastąpiła chwila milczącej zadumy.
— Wyznaję — powiedział hrabia, — że kocham Paryż. Jaka szkoda, że Francuzi nie chcieli nigdy porozumieć się z nami!
I pogrążył się znów w melancholji głębokiego myśliciela. Jeden z oficerów zaczął mówić o bogactwach Paryża z oczyma pełnemi pożądliwości; i don Marceli poznał go po opasce na rękawie: to on splondrował komnaty zamkowe. Zapewne odgadł myśli właściciela, uznał bowiem za właściwe udzielić grzecznym tonem paru wyjaśnień, tyczących się tej szczególnej przeprowadzki, jakiej przewodniczył:
— Cóż pan chce? To wojna. Koszta wojny muszą być spłacone dobrami zwyciężonych. Taki jest system niemiecki. Dzięki tej metodzie przełamuje się opór nieprzyjaciela i pokój następuje prędzej. Ale niech się pan nie martwi swemi stratami; po wojnie będzie pan mógł wystąpić z zażaleniem do rządu francuskiego, a ten wynagrodzi panu doznane krzywdy. Pańscy krewni z Berlina poprą niewątpliwie tę skargę.
Don Marceli wysłuchał z osłupieniem tej rady nie do uwierzenia. Czy ci ludzie powarjowali; czy kpili sobie z niego?
Po skończonem śniadaniu oficerowie wstali, przypasali szable i poszli na służbę. Kapitan Hartrott miał powrócić do swego generała. Don Marceli odprowadzi go do automobilu. Gdy doszli do bramy zamkowej Otto, widocznie chcąc się przysłużyć wujowi, kazał sobie podać kawałek kredy, jaką zwykle znaczono kwatery wojskowe i napisał na murze:
Bitte, nicht plundern
Es sind freundliche Leute[2]
I wytłumaczył don Marcelemu znaczenie tych słów. Ale on okrzyknął się żywo:
— Nie! Nie! Nie życzę sobie tego rodzaju opieki. Nie odczuwam żadnej życzliwości względem najeźdźców. Milczałem, bo cóż miałem począć?
Wówczas siostrzeniec, nic nie mówiąc, zmazał drugi wiersz napisu i tonem sarkastycznego politowania.
— Do widzenia, wuju — zadrwił — Zobaczymy się wkrótce przy Avenue Victor Hugo.
Wracając do zamku, Desnoyers zobaczył w cieniu drzew hrabiego, który w towarzystwie swoich dwóch oficerów ordynansowych i dowódcy bataljonu, popijał kawę na świeżem powietrzu. Na wyraźne żądanie hrabiego Desnoyers usiadł, a ci panowie, rozmawiając obficie raczyli się likierami z jego piwnicy.
Nagle niepojęte zjawisko zmąciło spokój popołudniowy. Był to jakby daleki grzmot, pochodzący z jakiejś niewidzianej burzy, która rozpętała się gdzieś po za widnokręgiem. Usłyszawszy to, hrabia zwrócił się do Desnoyersa.
— Słyszy pan. To armaty grają. Bitwa zaczęta. Wkrótce i my weźmiemy udział w tym tańcu.
Wstał i wrócił do zamku. Oficerowie ordynansowi udali się do miasteczka, a Desnoyers został sam z dowódzcą bataljonu, który w dalszym ciągu rozkoszował się likierami, oblizując sobie wargi.
— Smutna wojna, panie — rzekł, przedstawiwszy się właścicielowi zamku, jako dowodzący bataljonem stacjonującem w Villeblanche i wymieniwszy swoje nazwisko: Blumhardt.
Don Marceli poczuł do niego sympatję.
— Niemcem jest — pomyślał — ale ma wygląd uczciwy. Na pierwszy rzut oka Niemcy zrażają do siebie szorstką powierzchownością i tą straszliwą dyscypliną, w imię której popełniają bez skrupułu najstraszliwsze czyny, ale zżyć się z nimi, a wtedy dobra natura wyjrzy z pod pozorów barbarzyńcy.
— Co za życie! — ciągnął dalej Blumhardt. — Oby Bóg skarał tych, co wywołali taką katastrofę.
To ostatecznie podbiło Desnoyersa. Wydało mu się, że ma przed sobą Niemcy, takie, jakiemi je sobie wyobrażał często: Niemcy spokojne, łagodne, trochę ociężałe i powolne, ale okupujące wrodzoną szorstkość naiwnym i poetycznym sentymentalizmem. Ten Blumhardt był z pewnością dobrym ojcem rodziny, odpoczywającym chętnie z żoną i dziećmi po trudach pracowitego dnia pod cieniem lip w publicznym ogrodzie jakiegoś prowincjonalnego miasta, przy dźwiękach wojskowej orkiestry, grającej sonaty Beethowena. A on, jakby odgadując te myśli, zaczął mówić o swoich, mieszkających w Cassel.
— Ośmioro dzieci, proszę pana — mówił, wyraźnie hamując wzruszenie. — Dwaj starsi chłopcy kierują się na oficerów; a najmłodszy dopiero od pół roku chodzi do szkoły. Ot taki pędrak!
Pokazał ręką na wysokość swoich butów.
Potem zaczął się rozpływać nad żoną. Jaka gospodyni! Jaka matka wzorowa! Żyje tylko dla szczęścia męża i dzieci. Ach! ta przezacna Augusta! Pobrali się przed dwudziestu laty; a on uwielbia ją jak pierwszego dnia. Ma przy sobie na piersiach wszystkie listy, jakie otrzymał od niej od początku kampanji. A tu, w tym medaljonie... cała rodzina. Sięgnął za kurtkę i chciał pokazać Desnoyers'owi pamiątkowe fotografje, ale w tej chwili przyszedł ordynans z poleceniem, że Jego Eksellencja prosi właściciela zamku do siebie. Don Marceli zostawił więc tkliwego komendanta, zakrapiającego wzruszenie wspomnień likierami i pośpieszył na wezwanie.
Hrabia przyjął go z uprzejmością wielkiego pana, pragnącego zadowolnić swoich gości. Nie mógł zgodzić się na to, by Herr Desnoyers, krewny Hartrottów — któregoś z nich widywał u Dworu, mieszkał u odźwiernych. Niechże zechce zająć swoją sypialnię i łóżko, uroczyste jak katafalk, które miało zaszczyt służyć przed kilku godzinami dawnemu generałowi Cesarstwa.
— Ja wolę spać tutaj — rzekł wchodząc do sypialni pani Desnoyers. — Ten pokój bardziej mi się podoba.
Tu zaczął zachwycać się całością urządzenia z epoki Ludwika XV-go, cennie autentycznego o wyblakłych złoceniach i przyciemnionych przez czas krajobrazach na obiciach. Hrabia uśmiechnął się z lekceważeniem artysty na wspomnienie dowódcy Intendentury, obarczonego urzędową grabieżą.
— Co za osioł! Zostawił to, bo w jego przekonaniu stare i brzydkie!
Tu spojrzał prosto w oczy właścicielowi zamku:
— Panie Desnoyers; sądzę, że nie popełniam żadnej niedyskrecji, a nawet wyobrażam sobie, że uprzedzam pańskie życzenia, oświadczając panu, że te meble ja sobie zabieram. Będą one pamiątką naszej znajomości, więcej powiem; dowodem naszej przyjaźni, zaczynającej się teraz... Jeżeli one tu zostaną, grozi im niebezpieczeństwo zniszczenia. Wojskowi nie są obowiązani być artystami. Ja przechowam te cenne rzeczy w Niemczech i pan będzie mógł obejrzeć je, ilekroć zechce. Teraz wszyscy będziemy zjednoczeni... Mój przyjaciel Cesarz ogłosi się panującym Francuzów.
Desnoyers milczał. Cóż miał odpowiedzieć na to spojrzenie okrutnej ironji, jakiem ów wielki pan podkreślał swoje słowa?
— Po skończonej wojnie, przyślę panu upominek z Berlina — dodał hrabia protekcjonalnie.
I na to nic nie odpowiedział Desnoyers. Spojrzał tylko na ściany, na puste miejsca po kilku małych obrazkach, pendzla sławnych mistrzów XVIII-go wieku. Przedstawiciel Intendentury musiał je również zlekceważyć, jako bezwartościowe, ale uśmieszek hrabiego zdradził, kto ten błąd naprawił.
Kilka flakonów z perfumami, wziętemi z garderoby pań stało na kominku.
— Co to za niechlujstwo ta wojna! — rzekł hrabia. — Dziś rano mogłem się wykąpać po raz pierwszy od tygodnia. Przed wieczorem wezmę drugą kąpiel. A propos, drogi panie; te perfumy są dobre; ale nie są wytworne. Kiedy będę miał przyjemność przedstawić się paniom, dam im adresy moich dostawców. U siebie w domu używam perfum tureckich. Mam tam wielu przyjaciół... Po skończonej wojnie prześlę paniom trochę na próbę.
Tu oczy jego spoczęły na fotografjach, stojących na kominku. Domyślił się, która z nich przedstawia panią Desnoyers. Twarzyczka Cziczi wywołała uśmiech uznania na jego ustach. Pełna wdzięku, przedewszystkiem podobała mu się jej buńczuczna chłopięca minka. Ale najdłużej wpatrywał się wzrokiem znawcy w fotografję Juljana.
— Śliczny chłopiec! rzekł. — Nadzwyczaj interesująca głowa... artystyczna... Na balu kostjumowym zrobił by furrorę. Istne perskie książątko! Biała egreta na głowie podpięta klejnotami, pierś obnażona, tunika czarna w złote pawie.
I w dalszym ciągu kreślił ujrzaną w wyobraźni postać pierworodnego Desnoyersa, strojną we wszystkie splendory wschodniego monarchy. Starego pogłaskał po sercu ten zachwyt hrabiego nad jego synem. Szkoda tylko, że tak umiejętnie wynajdywał cenne rzeczy i przywłaszczał je sobie!
Przy łóżku na stoliku nocnym, na książce do nabożeństwa, którą tu zostawiła donja Luiza zobaczył złoty medaljon z fotografją, która była mu obcą. Hrabia, zauważywszy spojrzenie Desnoyersa, chciał mu ją pokazać. Zadrżały ręce wojskowego. Jego pogardliwa, ironiczna wyniosłość zniknęła odrazu. Oficer Huzarów Śmierci uśmiechał się z obrazka, kryjąc swój suchy profil drapieżnego ptaka pod czapką ozdobioną trupią główką i dwoma piszczelami.
— Mój nalepszy przyjaciel — rzekł hrabia nieco drżącym głosem. — Istota, którą najbardziej kocham na świecie... I pomyśleć, że może bije się w tej chwili i że go mogą zabić!.. Pomyśleć, że ja również mogę umrzeć.
Don Marcelemu wydało się, że uchylono przed nim rąbek przeszłości hrabiego. Ten huzar był niewątpliwie naturalnym synem. W prostocie ducha nie mógł wyobrazić sobie nic innego. Tylko ojciec mógł mówić z takiem przywiązaniem. I to przywiązanie ujęło go.
Na tem skończyła się rozmowa. Hrabia odwrócił się do niego plecami, jak gdyby chciał ukryć wzruszenie, jakie go ogarnęło i wyszedł z sypialni. W parę minut potem ozwał się na pierwszem piętrze wspaniały fortepian, którego komisarz Intendentury nie zabrał, bo się temu Generał sprzeciwił. Wnet głos tego ostatniego wzniósł się ponad dźwiękami strun. Był to głos barytonowy nieco zgaszony, ale nawskroś przeniknięty namiętnością romansu, jaki śpiewał. Desnoyers nie mógł zrozumieć słów; ale łzy stanęły mu w oczach. Pomyślał o rodzinie, o niebezpieczeństwach i nieszczęściach, jakie go otaczały, o trudnościach powrotu i połączeniu się ze swoimi... Jakby pociągany muzyką zszedł zwolna na dół. Jaki to artysta ten człowiek, tak wyniosły i drwiący! Jakaż to dusza tkliwa!
Rozrzewniony przystanął na moście zamkowym. Jakiś podoficer oparł się tam również o poręcz, spoglądając na pływające po wodach rowu łabędzie. Był to młody doktór praw, pełniący przy Ekscellencji obowiązki sekretarza.
Przedstawiwszy się don Marcelemu opowiedział mu natychmiast swoje dzieje. Rozkaz mobilizacji zaskoczył go, jako profesora w prywatnem kolegjum i niemal w przeddzień ślubu, krzyżując mu wszystkie plany.
— Cóż to za klęska, łaskawy panie! Jaki przewrót na świecie!.. Ale to była rzecz do przewidzenia. Kapitalizm, przeklęty kapitalizm ponosi tego winę.
Podoficer był socjalistą. Nie taił swego udziału w czynach stronnictwa, do którego należał i które ściągnęły na niego prześladowania i wpłynęły ujemnie na jego karjerę. Ale teraz Cesarz uznawał Socjal-Demokrację i życzliwie odnosili się do niej najbardziej reakcyjni junkrzy. Wszyscy byli zjednoczeni. Deputowani stronnictwa tworzyli w Reichstagu najposłuszniejszą Rządowi grupę. On sam zachował z przeszłości jedynie pewną zaciętość względem kapitalizmu, istotnego sprawcy wojny.
Desnoyers odważył się wyrazić odmienne zdanie wobec tego wroga, który wyglądał na człowieka łagodnego i wyrozumiałego. Nie będzie raczej odpowiedzialny za to militaryzm niemiecki? Nie on to przygotował ten zatarg, butą swoją niwecząc wszelkie układy?
Socjalista zaprzeczył wręcz. Jego deputowani popierali wojnę i ku temu też zmierzały jego wywody. Czuło się w nim uległość względem karności, tej wieczystej giermańskiej karności, ślepej i posłusznej, która rządzi najbardziej nawet postępowemi stronnictwami. Napróżno Desnoyers przytaczał argumenty i fakty, wszystko, co czytał od początku wojny. Słowa jego odbijały się jak groch od ściany od tępości rewolucjonisty, przyzwyczajonego, żeby inni za niego myśleli.
— Kto wie! — zakończył. — Może omyliliśmy się. Ale w danej chwili wszystko jest jak w chaosie. Brak pierwiastków dla wytworzenia sobie ścisłego zdania. Ale po skończonej wojnie poznamy prawdziwych winowajców, a jeżeli to będą nasi, pociągniemy ich do odpowiedzialności.
Desnoyers omal nie parsknął śmiechem na taką naiwność. Czekać końca wojny, aby się dowiedzieć, kto był jej sprawcą! A jeżeli Cesarstwo zwycięży, jakiejże odpowiedzialności zażądają od zwycięzcy ci, którzy staczali jedynie bitwy wyborcze bez najlżejszego zamiaru buntu!
— Tak czy inaczej — ciągnął dalej podoficer — ta wojna jest okropną. Ileż śmierci! Trzeba jej się zblizka przypatrzeć. Ja byłem w Charleroi. Zwyciężymy, wejdziemy do Paryża, jak powiadają, ale ileż naszych padnie przedtem!
I aby odżegnać te ponure myśli, zaczął rzucać kawałki chleba, płynącym majestatycznie łabędziom.
Odźwierny i jego żona snuli się teraz ciągle po moście. Widząc swego pana w dobrych stosunkach z najeźdźcami, nabrali trochę otuchy. Jej samej wydawało się rzeczą naturalną, że ci ludzie uznali wreszcie władzę don Marcelego: gospodarz jest zawsze gospodarzem. I, jak gdyby część tej władzy spłynęła na nią, wchodziła do zamku wraz z córką bez obawy, by uporządkować sypialnię pana. Zamierzały też spędzić noc w pobliżu, by nie czuł się sam pomiędzy Niemcami.
Przeniosły więc pościel i bieliznę z domku na najwyższe piętro. Odźwierny grzał drugą kąpiel dla Jego Ekscellencji. Żona jego nie mogła się uspokoić nad splondrowaniem zamku. Poszła nawet po don Marcelego, by mu to pokazać, jak gdyby on mógł coś temu przeszkodzić. Ordynansi i pisarze hrabiego kładli do kieszeni wszystko, co było łatwem do schowania. Mówili z uśmiechem, że to są pamiątki. Widziała na własne oczy samego dowódcę, jak otwierał siłą szuflady, gdzie pani chowała bieliznę i jak z najpiękniejszych sztuk i koronek zrobił spory pakiet.
— To ten, proszę pana — rzekła, pokazując przez okno na piszącego w ogrodzie Niemca.
Don Marceli poznał go ze zdziwieniem. Jakto! i komendant Blumhardt! Ale wnet usprawiedliwił ten postępek. Cóż dziwnego, że chciał sobie zabrać coś z jego domu, skoro sam komisarz dał przykład? A przytem, biorąc pod uwagę rodzaj tych przywłaszczeń, to nie były rzeczy dla niego, lecz dla żony i córek. Dobry ojciec rodziny. Oto i teraz siedział więcej niż godzinę przy stole z piórem w ręku, rozmawiając piśmiennie z całą rodziną, ze swoją najdroższą Augustą, Lepiej, że on to zabierze, ten zacny człowiek niż inni oficerowie bezczelni i zuchwali.
Don Marceli widział jak ten dobry człowiek podnosił głowę, ilekroć przechodziła córka odźwiernego i przeprowadzał ją oczami. Biedny ojciec!... Niewątpliwie myślał o swoich pięciu córkach, pozostałych w Niemczech, wśród niebezpieczeństw wojny!... On również przypomniał sobie Cziczi, z obawą, że już jej może nigdy nie zobaczy! W pewnej chwili zobaczył, jak Blumhardt przywołał do siebie Żorżettę. Dziewczyna stanęła przed nim wyprostowana, nieśmiała, jak gdyby przczuwając niebezpieczeństwo, ale usiłując się uśmiechnąć. On zaś, mówiąc coś, gładził ją po policzkach delikatnie swemi olbrzymiemi łapami wojownika. Desnoyersa wzruszył ten widok.
Z pewnością temu zacnemu człowiekowi stanęły w pamięci wśród okropności wojny wspomnienia spokojnego, cnotliwego życia.
To też uśmiechnął się życzliwie, gdy komendant, wstawszy od stołu zbliżył się do niego i wręczył jednemu z żołnierzy list i olbrzymi pakunek, by zaniósł do miasteczka, gdzie znajdowała się sztafeta bataljonu.
— To do mojej rodziny — rzekł. — Codziennie posyłam im list. Ich listy są mi tak cenne! Dołączam do tego również parę drobnych pamiąteczek.
Desnoyers omal nie zaprzeczył. Drobnych, to nie!... Ale tylko obojętnem skinieniem ręki dał do zrozumienia, że zgadza się na te podarunki, czynione jego kosztem. Komendant zaś mówił w dalszym ciągu o słodkiej Auguście i swoich dzieciach, podczas gdy niewidzialna burza grzmiała coraz groźniej i bliżej na tle pogodnego przedwieczornego nieba.
— Bitwa! — rzekł Komendant. — Wciąż bitwa! Z pewnością to będzie ostatnia i wygramy ją. Nie minie tydzień a wejdziemy do Paryża!... Ale, iluż to go nie zobaczy! Ilu zginie. Myślę, że już jutro nie będziemy tutaj... Wszystkie rezerwy mają pójść do ataku, by złamać ostatni opór... Bylem tylko nie poległ...
To przypuszczenie wykrzywiło mu twarz konwulsyjnie. Spojrzał wściekle na Desnoyersa, jak gdyby go czynił odpowiedzialnym za swoją możliwą śmierć i nieszczęście jego rodziny. Desnoyers nie mógł prawie poznać łagodnego i dobrodusznego Blumhardta z przed niedawnej chwili.
Zastanawiał się właśnie nad przeobrażeniami, jakich dokonywa wojna w ludziach, gdy nadbiegł podoficer — ten z Socjal-Demokracji. Desnoyers nie mógł zrozumieć, co mówili, ale idąc wzrokiem w kierunku, w jakim wskazywał podoficer, zobaczył u bramy zamkowej gromadkę wieśniaków w otoczeniu zbrojnych w karabiny żołnierzy. Blumhardt po krótkim namyśle, ruszył w tamtą stronę, a don Marceli poszedł za nim.
Ujrzał wiejskiego chłopca pomiędzy dwoma Niemcami, których bagnety dotykały mu piersi. Chłopak był straszliwie blady. Umazana sadzami koszula, cała w strzępach zdradzała rozpaczliwą walkę. Z jednej skroni sączyła się krew. W pewnem oddaleniu za nim szła kobieta o roztarganych włosach z pięciorgiem dzieci. Cała ta gromadka była aż czarna, jak gdyby wychodziła ze składu węgla.
Kobieta mówiła coś, jęcząc, płacząc i podnosząc ręce do góry. Ujrzawszy właściciela zamku, przystąpiła do niego, nagle uspokojona, jak gdyby on mógł ją ocalić.
Ten chłopiec był jej synem. Od wczoraj siedzieli w piwnicy swego spalonego domu. Głód zmusił ich wyjść, a także lęk, że się uduszą. Niemcy, zobaczywszy jej syna, zaczęli go bić i chcieli rozstrzelać, jak rozstrzelali wszystką młodzież. Myśleli, że ma dwadzieścia lat, że jest w wieku popisowym, i żeby się nie zaciągnął do francuskiego wojska, chcieli go zabić.
— To kłamstwo! — krzyknęła kobieta. — Ma dopiero ośmnaście... a nawet niespełna ośmnaście... skończył zaledwie siedmnaście.
Zwróciła się do innych kobiet, idących za nią, wzywając ich świadectwa: smutne to były okazy płci niewieściej, równie brudne, o twarzach sczerniałych i poszarpanej odzieży; cuchnące spalenizną, nędzą i trupem. Wszystkie przyświadczyły matce, a niektóre tak się zagalopowały, że dawały chłopcu piętnaście lat.
Tymczasem komendant przypatrywał mu się, rozmawiając z podoficerem. Jakiś urzędnik z magistratu przez roztargnienie powiedział, iż chłopak ma dwadzieścia lat, nie wiedząc, że wydaje na niego w ten sposób wyrok śmierci.
— Kłamstwo! — powtórzyła matka, odgadując instynktownie, o czem mówili. — Ten człowiek się omylił. Mój syn jest nad wiek wyrośnięty, ale niema dwudziestu lat. Pan, który go zna, może temu przyświadczyć. Nieprawdaż, panie Desnoyers?
Don Marceli uważał, że powinien zapośredniczyć w tej sprawie i przemówił do komendanta. Znał oddawna tego chłopca (nigdy go w życiu nie widział) i wie, że niema dwudziestu lat.
— A choćby je miał — dorzucił — czyż to zbrodnia, żeby za nią rozstrzelać człowieka?
Blumhardt nie odpowiedział. Od chwili gdy wszedł w swoje obowiązki dowódcy, zdawał się zapominać o istnieniu don Marcelego. Chciał coś rzec, wydać jakiś rozkaz, ale zawahał się. Lepiej będzie poradzić się Jego Ekscellencji. Zawrócił ku zamkowi, Desnoyers poszedł za nim.
— Komendancie, to być nie może — zaczął. — To niema sensu. Zabijać człowieka dla prostego podejrzenia, że może mieć dwadzieścia lat!...
Ale komendant milczał i szedł dalej. Mijając most, usłyszeli dźwięk fortepianu. To napełniło otuchą Desnoyersa. Ten artysta, który go tak rozrzewnił swoim tkliwym głosem powie zbawcze słowo.
Wszedłszy do salonu, Don Marceli prawie że nie poznał Jego Eksellencji. Zobaczył przed fortepianem mężczyznę, mającego za cały strój japońskie, kobiece kimono, różowego koloru, haftowane w złote ptaki i należące do jego Cziczi. W innej chwili byłby wybuchnął śmiechem na widok tego kościstego wojownika, o żylastych chudych rękach wysuwających się z obszernych rękawów, z błyszczącą na jednej z nich złotą bransoletką. Hrabia wziął kąpiel i nie spieszyło mu się przywdziać mundur. Wolał jedwabiste dotknięcie kobiecej szaty, podobnej do tych wschodnich strojów, jakie miał w Berlinie. Blumhardt nie okazał najmniejszego zdziwienia na widok swego generała. Wyprężony służbowo mówił coś po niemiecku, a hrabia słuchał go z roztargnieniem, przebierając palcami po klawjaturze.
Z pobliskiego okna padał promień zachodzącego słońca, obejmując złotą aureolą fortepjan i grającego. Wchodziła wraz z nim poezja gasnącego dnia: szmer liści, senne świergoty ptaków, brzęczenie owadów, błyszczących jak iskry w ostatnich blaskach słonecznych. Jego Ekscellencja, którego melancholijne marzenia zmąciły niepożądane odwiedziny, przerwał opowiadanie komendanta rozkazującem skinieniem ręki i jednym wyrazem... tylko jednym. Nic więcej nie rzekł Pociągnął dwukrotnie tureckiego papierosa, tlejącego zwolna na drzewie fortepjanu i ręce jego spoczęły znów na klawjaturze, nawiązując tęskną, smętną improwizację, jaką go natchnął zmierzch.
— Dzięki, Ekscelencjo — rzekł Don Marceli, odgadując wspaniałomyślną odpowiedź.
Komendant znikł. Nie spotkał go również za domem. Jakiś żołnierz zaniósł rozkaz. Don Marceli zobaczył jak eskorta odpychała kolbami wrzeszczącą gromadę kobiet i dzieci. Po chwili u bramy zamkowej nie było już nikogo. Zapewne odeszli, usłyszawszy słowo przebaczenia generała. Wtem nagle ozwał się krzyk, jaki jedynie rozpacz kobieca wydać może. Jednocześnie wstrząsnęły powietrzem krótkie, silne odgłosy, znane mu od poprzedniego dnia. Salwa! Niespokojny ruszył w tamtą stronę, gdy zabiegła mu drogę kobieta, obu rękoma trzymająca się za głowę i wydająca głośne jęki. Była to żona odźwiernego.
— Proszę pana! Niech pan tam nie idzie — krzyknęła. — Już po nim! Rozstrzelali go.
Don Marceli osłupiał ze zdumienia. Rozstrzelali go? A słowo generała? Nie zastanawiając się, pobiegł z powrotem do zamku. Jego Ekscellencja siedział wciąż przy fortepjanie. Teraz śpiewał półgłosem z oczyma zasnutemi mgłą wspomnień. Ale stary nie mógł go słuchać.
— Ekscellencjo! rozstrzelali go! Rozstrzelali, pomimo rozkazu!
Uśmiech generała dał mu do poznania, jak bardzo się omylił.
— To wojna, kochany panie — rzekł hrabia, przestając grać. — Wojna ze swemi okrutnemi wymogami. Roztropną jest rzeczą zawczasu pozbywać się wroga.
I z pewną pedanterją, jak gdyby recytował wyuczoną lekcję zaczął mówić o ludziach Wschodu, wielkich mistrzach sztuki życia. Pewien sułtan, którego on, hrabia, szczerze uwielbiał, własnemi rękoma dusił dzieci swoich przeciwników. „Nasi wrogowie nie przychodzą na świat konno i z szablą u boku“ mawiał ten bohater „rodzą się dziećmi, jak wszyscy inni, i należy usuwać ich, zanim dorosną“.
Desnoyers słuchał, nie słysząc. Jedna tylko myśl zaprzątała go wyłącznie. Jakto! ten człowiek, który mu się wydawał dobrym; ten sentymentalista, rozrzewniający się własnym śpiewem, wydał chłodno, pomiędzy dwoma arpedżjami, wyrok śmierci!...
Hrabia poruszył się niecierpliwie. Desnoyers mógł odejść i poradził mu, by na przyszłość nie wtrącał się w sprawy służbowe. Poczem odwrócił się od niego tyłem i puszczając ręce po klawjaturze, oddał się znów harmonijnej melancholji.
Teraz zaczęło się dla don Marcelego jakieś dziwne życie, które trwało cztery dni i pozostało mu w pamięci, jako jeden szereg zdumiewających niespodzianek.
Nie chcąc spotykać się z tymi ludźmi, uciekł z własnej sypialni i schronił się na najwyższem piętrze w pokoju służby tuż obok mieszkania, jakie sobie obrał teraz odźwierny z rodziną. Napróżno poczciwa kobieta namawiała go z nadejściem nocy, żeby się czemkolwiek posilił. Niemiał wcale apetytu. Wolał leżeć w ciemności, pogrążony w myślach, przypominając sobie wszystko, co czytał lub słyszał kiedykolwiek o wojnach w dalekiej, barbarzyńskiej przeszłości. Niestety! Na cóż się zdał tak zwany postęp? Gdzież była cywilizacja? Wszystko, jak było niegdyś.
Na czwartą noc usnął zmęczony, ale obudził go blask świecy. To żona odźwiernego zajrzała dowiedzieć się, czy nie potrzebuje czego?
— Co za noc, proszę pana! Czy pan słyszy jak wrzeszczą i śpiewają? A ile butelek wypili! Siedzą w sali jadalnej... Lepiej, że ich pan nie widzi. Teraz bawią się łamaniem mebli. Nawet hrabia upił się jak nieboskie stworzenie; i ten dowódca, który rozmawiał z panem. Niektórzy tańczą na wpół nadzy.
Chciała zataić przed nim pewne szczegóły, ale gadatliwość kobieca wzięła górę. Niektórzy młodzi oficerowie poprzebierali się za kobiety i tańczą, mizdrząc się i podrygując jak panienki. Jeden włożył koszulę i majtki panny Cziczi. Dali mu brawo jak w teatrze... Wielu znajdowało jakąś złośliwą przyjemność, żeby zapaskudzać dywany i meble odchodami, obcierając się najcieńszemi serwetami, jakie im wpadły pod rękę.
Don Marceli kazał jej milczeć. Poco opowiada mu to wszystko?
A my musimy im usługiwać! — jęknęła kobieta. — Powariowali ze szczętem; to zupełnie inni ludzie. Żołnierze powiadają, że o świcie pójdą sobie. Jest jakaś wielka bitwa; mają ją wygrać; ale wszyscy w niej poginą. A mój biedny mąż już nie może... Tyle upokorzeń!... A moja córka!... moja córka!...
To była jej największa zgryzota. Trzymała ją w ukryciu, ale z niepokojem śledziła zachowanie się tych mężczyzn, podnieconych alkoholem. Największą obawę budził w niej ów dowódca, który po ojcowsku głaskał Żorżettę.
I teraz też, przypomniawszy to sobie, odeszła prędko, by nad nią czuwać, jęknąwszy na ostatku:
— Ach! Pan Bóg zapomniał o świecie! Ach! co się z nami stanie!
Don Marceli nie mógł już usnąć. Przez otwarte okno wlewała się pogodna noc letnia. Na dole żołnierze śpiewali jakiś powolny, melodyjny psalm. Z głębi zamku dochodziły brutalne wybuchy śmiechu, trzask łamanych mebli, gonitwy rozochoconych biesiadników. Kiedyż skończy się to piekło?
Czas płynął. Don Marceli nie mógł zasnąć, ale zwolna tracił świadomość tego, co go otaczało. Nagle ocknął się. W pobliżu, na tem samem piętrze jakieś drzwi ustąpiły z trzaskiem, pod naciskiem walących w nie pięści. Ozwały się krzyki kobiece, płacz, rozpaczliwe błagania, odgłosy walki, chwiejne kroki, obijanie się ciał o ściany. Don Marcelemu wydało się, że to Żorżetta krzyczy i broni się. Chciał wyskoczyć z łóżka; wtem usłyszał głos męski; był pewny, że głos odźwiernego:
— Ha! łotrze!
Potem odgłos nowej walki... wystrzał... milczenie!
Wybiegł na korytarz, zobaczył światła i tłum mężczyn, biegnących na górę. On sam potknął się o jakieś ciało, leżące u jego stóp z rzęrzeniem konania. Był to odźwierny. Oczy miał szklane, nadmiernie otwarte; usta broczące krwią. Obok niego leżał kuchenny nóż. O parę kroków dalej zobaczył człowieka z rewolwerem w prawej ręce, przytrzymującego drugą wyważone drzwi, które ktoś usiłował otworzyć z wewnątrz. Poznał go pomimo zielonawej bladości oblicza i błędnego spojrzenia. Był to Blumhardt; jakiś nowy Blumhardt, z budzącym przestrach wyrazem zezwierzęcenia i dumy.
Wyobraził go sobie poszukującego po całym zamku upragnionej zdobyczy; a za nim dążącego, zaniepokojonego ojca; krzyk dziewczyny i walkę nierówną pomiędzy chorym człowiekiem z jego przygodną bronią a tym wojownikiem pijanym winem i nadzieją zwycięztwa. Porwał go szalony gniew; gniew jego krewkiej młodości. Z naciśniętemi pięściami rzucił się na Niemca:
— Ha! łotrze! — wykrzyknął z kolei.
Tamten zaświecił mu w oczy rewolwerem, uśmiechając się chłodno. Miał wystrzelić. Ale w tej samej chwili Desnoyers padł na ziemię, popchnięty przez tych, którzy wbiegali na górę. Ciężkie buty deptały po nim; razy posypały się na niego... na twarzy miał jakiś ciepły płyn. Krew! Nie wiedział czy to była jego krew; czy tego, który na ziemi wydawał ostatnie tchnienie. Jakieś ręce podniosły go z ziemi i postawiły przed kimś. Był to Jego Ekscellencja w rozpiętym i poplamionym winem mundurze. Oczy mu drżały podobnie jak głos.
— Mój drogi panie — rzekł, usiłując odzyskać swą miażdżącą ironję. — Radziłem ci, byś się nie wtrącał w nasze sprawy. Nie posłuchałeś mnie. Ponieś skutki swego braku taktu.
Wydał rozkaz i stary uczuł, że go spychają ze schodów w dół do piwnic. Żołnierzami, którzy go wiedli, dowodził podoficer. Poznał w nim młodego profesora socjalistę. On jeden był trzeźwy, ale sztywny, nieprzystępny, z całą bezwzględnością dyscypliny wojskowej.
Wprowadzono don Marcelego do sklepionej izdebki, o maleńkiem, tuż przy ziemi okienku. Znajdowało się w niej tylko mnóstwo potłuczonych butelek i dwie skrzynie ze słomą.
— Znieważyłeś pan dowódcę — rzekł podoficer szorstko — i niewątpliwie rozstrzelają pana o świcie. Jedyny pański ratunek w tem, żeby uczta trwała jak najdłużej i żeby o panu zapomnieli.
Ponieważ drzwi, jak wszystkie inne w zamku, były wyważone, kazał ustawić przed niemi stos skrzyń i sprzętów.
Don Marceli spędził resztę nocy, trzęsąc się z zimna. To jedno go zajmowało w tej chwili. Wyrzekł się życia; nawet obraz najbliższych znikł mu z pamięci. Przemyśliwał tylko o tem, jakby się ogrzać, moszcząc sobie w ciemnościach legowisko ze słomy, wyciągniętej ze skrzyni. Gdy powiew brzasku przedostał się przez okienko, don Marceli zapadł w kamienny sen skazanych na śmierć. W tym śnie wydawało mu się, że słyszy okrzyki niemieckie, tętent koni, dalekie odgłosy licznych stąpań i szczęku broni; poczem stracił świadomość wszystkiego, co go otaczało.
Gdy znów otworzył oczy, słońce świeciło, znacząc się złocistym kwadratem na przeciwległej okienku ścianie. Ktoś próbował usunąć barykadę przed drzwiami i wystraszony, kobiecy głos wołał go z cicha:
— Proszę pana! Czy pan tu jest?
Don Marceli zerwał się na równe nogi i poskoczył, by silnem pchnięciem oswobodzić wejście. Zrozumiał, że najeźdźcy poszli sobie, inaczej żona odźwiernego nie byłaby się odważyła uwolnić go z więzienia.
— Tak, poszli sobie — rzekła. — Niema już nikogo w zamku.
Wydobywszy się na wolność, don Marceli ujrzał biedną kobietę z twarzą opuchniętą, zaczerwienionemi oczyma i włosami w nieładzie. Ta noc postarzała ją o kilkanaście lat. Na widok swego chlebodawcy rzuciła mu się w objęcia, płacząc konwulsyjnie:
— Och! proszę pana! proszę pana!
Don Marceli nie chciał nic wiedzieć... Lękał się usłyszeć prawdę. Zapytał jednak o odźwiernego. Teraz, gdy uczuł się rozbudzonym i wolnym, powziął na chwilę nadzieję, że wszystko, co widział tej nocy, było tylko senną zmorą. Może żył ten biedaczysko.
— Zabili go, proszę pana... Zamordował go ten wojskowy, co się wydawał tak dobrym. I nie wiem nawet, co się stało z jego ciałem; nikt mi nie chciał powiedzieć.
Podejrzewała, że go wrzucili do rowu. Zielone, spokojne wody zamknęły się tajemniczo nad tą ofiarą nocy. Desnoyers odgadł, że inne nieszczęście jeszcze bardziej dręczyło matkę, ale zachował wstydliwe milczenie. Ona sama zaczęła mówić wśród łkań i wykrzykników bólu. Żorżetta uciekła z zamku po wyjściu najeźdników i ukryła się w domku rodziców. Ci nikczemnicy trzymali ją w swej mocy do ostatniej chwili.
— Niech pan ją zobaczy. Płacze i lamentuje na myśl, że pan mógłby ją zobaczyć po tem, co się stało. Jest jak warjatka. Chce umrzeć!... Och! moja córka!... I nikt nie pokarze tych potworów.
Wyszli z podziemi i skierowali się na most. Kobieta wpatrywała się uparcie w gładkie, zielone wody. Trup łabędzia pływał po nich. Przed wyjazdem, podczas gdy im siodłano konie, dwóch oficerów zabawiało się strzelaniem z rewolwerów do tych królewskich ptaków. Wodne rośliny zbroczone były krwią; wśród liści kołysały się białe, sflaczałe kształty niby bielizna, wypuszczona z rąk praczki.
Don Marceli i odźwierna spojrzeli wzajemnie na siebie, zdjęci litością na widok własnej niedoli i raptownego postarzenia się, jaskrawo uwydatniającego się w jasnem świetle dnia.
Ale odźwierna odzyskała trochę energji, myśląc o córce. Ci ludzie zniszczyli wszystko; w całym zamku pozostało tylko parę kawałków czerstwego chleba, zapomnianych w kuchni.
— A trzeba żyć, proszę pan; trzeba żyć. Choćby tylko dla tego, żeby zobaczyć, jak ich Bóg ukarze.
Stary wzruszył ramionami ze zniechęceniem. Ale ta kobieta miała słuszność. Trzeba żyć!
Z odwagą pierwszej młodości, kiedy błądził po niezmierzonych przestrzeniach Nowego Świata, prowadząc stada bydła, wybiegł z parku. Ujrzał dolinę płowo zieloną roześmianą w słońcu; kępy drzew, gaje, kędy śpiewały ptaki, cały letni przepych pól uprawianych w ciągu piętnastu wieków przez setki pokoleń. A mimo to uczuł się zupełnie samotnym, zdanym na łaskę losu. na pastwę głodowej śmierci, bardziej niż kiedy darł się przez niebotyczne Andy, wśród krętych, skalnych ścieżyn i śmiertelnej ciszy zaśnieżonych szczytów, przerywanej raz po raz szumem skrzydeł kondora. Nikogo!... Nigdzie jednego ruchomego punktu, wszystko jakby stężało w przerażeniu od ciągłego grzmotu, przewalającego się z jednego krańca widnokręgu na drugi.
Poszedł do miasteczka, jednej kupy poczerniałych rumowisk, z których tu i owdzie sterczały nietknięte ściany, wieża bez dachu i skręcony od ognia krzyż. Nikogo również na ulicach, zaśmieconych belkami, ogarkami drzewa i innych szczątków. Trupy zniknęły, ale ckliwy odór rozkładającego się tłuszczu, spalonego ciała aż kręcił w nosie. Don Marceli dotarł aż do barykady, jaką wznieśli dragoni. Na miejscu, gdzie rozstrzelano nieszczęsnych mieszkańców miasteczka z pod narzuconej na stos trupów ziemi sterczały dwie nogi i ręka. Za zbliżeniem się don Marcelego zerwały się i wrzaskiem i łopotem czarnych skrzydeł chmary żerujących kruków i wron.
Desnoyers zawrócił. Zaczął krzyczeć i wołać przed mniej zniszczonymi domami, zaglądał przez drzwi i okna... Czyżby nie została jedna żywa dusza w Villeblanche? Wkrótce jednak coś zaczęło ruszać pod zgliszczami i z różnych nor wypełzały na czworakach istoty jakoby ludzkie, brudne, czarne, połachmanione, z wyrazem zezwierzęcenia w oczach. Były to przeważnie kobiety i dzieci żyjące tu od kilku dni w rumowiskach własnych domów. Trwoga kazała im zapomnieć o głodzie, ale teraz, widząc, że już niema nieprzyjaciół, uczuli raptem wszystkie jego męczarnie.
Desnoyers'owi wydało się, że go otoczyła horda dzikich Indjan, jakich widywał ongi w swych awanturniczych wędrówkach. Przywiózł ze sobą z Paryża pewną ilość sztuk złota i teraz wyjął z kieszeni jeden pieniądz, błysnąwszy nim w słońcu. Potrzebował chleba; potrzebował wszystkiego, co się tylko da zjeść: zapłaci, ile zażądają.
Widok złota wywołał pewne ożywienie; ale trwało to krótką chwilę. Oczy jęły spoglądać obojętnie na żółty krążek i don Marceli przekonał się wprędce, że cudowny fetysz stracił swoją moc. Wszyscy natomiast zawiedli żałosny, potworny chór ochrypłych, drżących głosów, jak gdyby w obliczu trumny: „Panie! zabili mi męża!“ „Panie! moje dzieci; zginęło mi dwoje dzieci!“ „Panie! zabrali wszystkich mężczyzn; powiadają że dlatego, aby uprawiali ziemię w Niemczech!“ „Panie! chleba; moje małe umierają z głodu!“
Jedna z kobiet rozpaczała jeszcze boleśniej: „Moja córka!... Moja biedna córka“. Jej wzrok nawpół obłąkany i pełen nienawiści zdradzał tajemną tragedję, a łzy i łkania przypominały tamtą drugą matkę, łamiąca ręce z tego samego powodu. A w głębi jakiejś piwnicy leżała sama ofiara, wyczerpana potwornem zmęczeniem, wstrząsana maligną i widząca wciąż przed sobą tłum brutalnych napastników o twarzach dyszących bestjalską żądzą.
Gromada nędzarek otoczyła Desnoyersa, człowieka, o którego bogactwach wiedziały wszystkie. Wyciągając wychudłe ręce, pokazywały mu niemowlęta ledwo zipiące z głodu o przygasłych oczach. „Chleba!... Chleba!... błagały, jak gdyby mógł dokazać cudu, Ale on tylko oddał jednej z matek złotą monetę, trzymaną w palcach i następnie wydobył kilka innych sztuk, wtykając je w szkieletowate ręce nieszczęsnych kobiet. One jednak patrzyły na nie, nie widząc i powtarzały w dalszym ciągu z rozpaczliwem zawodzeniem: „Chleba!... Chleba!...“ A on przyszedł tu po to samo! Cofnął się więc i odszedł, poznawszy swoją bezsilność.
Gdy wrócił do zamku zastał na drodze szereg wielkich automobilów i jeźdźców konnych. U bramy parkowej gromada Niemców zakładała druty telefoniczne. Obeszli właśnie złupione komnaty i śmiali się do rozpuku, czytając napis kapitana von Hartrott: „Uprasza się nie plondrować!“ Pomysł ten wydawał im się bardzo dowcipnym; nawskroś germańskim.
Tymczasem, zalegający drogę, konwój wkroczył do parku. Automobile i furgony nosiły znak czerwonego krzyża. Miał się tu osiedlić krwawy szpital. Lekarze, ubrani zielonawo i uzbrojeni podobnie jak oficerowie, mieli to samo szorstkie i odpychające obejście. Z furgonów wyładowano setki składanych łóżek i porozstawiano je po komnatach, a resztę pozostałych jeszcze mebli wyrzucono na dwór. Żołnierze uwijali się, spełniając z mechaniczną szybkością wydawane im krótkie rozkazy. Apteczna woń napełniła pokoje, łącząc się z silnym odorem antyseptycznych środków, jakiemi skropiono ściany, by przeciwdziałać pozostałościom nocnej orgji. Następnie Desnoyers zobaczył kobiety ubiane biało, wszystkie młode, o błękitnych oczach i lnianych włosach. Miały wygląd poważny, surowy, nieubłagany. Robiły wrażenie mniszek, ale takich, które noszą rewolwer pod habitem.
Po południu zaczęły nadjeżdżać inne automobile, zwabione olbrzymią chorągwią białą z czerwonym krzyżem, którą zatknięto na szczycie zamku. Przybywały od strony Marny; opancerzenia ich były potrzaskane pociskami, szyby podziurawione otworkami w kształcie gwiazd. Z wnętrza ich wydobywali się ludzie, jedni o własnych siłach, inni na noszach; twarze wybladłe i pucułowate, profile orle i spłaszczone, głowy poowijane w białe, krwią zbroczone zawoje; usta śmiejące się wyzywająco i usta jęczące posiniałemi wargami, szczęki podtrzymywane bandażami mumji; postacie olbrzymów na pozór nietkniętych a konających; ciała bezkształtne o głowach, które mówiły i paliły tytoń; nogi, z których po przez obandażowania naprędce zrobione sączyła się ciurkiem krew; ręce zwisłe bezwładnie jak uschłe gałęzie, mundury porozrywane o tragicznej pustce brakujących członków.
Ta powódź boleści rozlała się po zamku. Wkrótce wszystko było zajęte; nie widziało się ani jednego wolnego łóżka; ostatnie nosze stały pod cieniem drzew. Telefony dzwoniły bezustannie; chirurgowie w białych fartuchach przechodzili z miejsca na miejsce, pracując niezmordowanie i szybko; życie ludzkie poddawano ratunkowym zabiegom śpiesznie i szorstko. Ci, co umierali, opróżniali łóżka dla nowo przybywających. Desnoyers zobaczył kosze, przepełnione strzępami ciała, kośćmi, całemi członkami. Tragarze tych szczątków szli w głąb parku, by je grzebać na placyku, gdzie Cziczi najchętniej siadywała z książką. Żołnierze, dwójkami, nosili przedmioty poowijane w prześcieradła i obrusy, w których właściciel zamku poznawał swoją bieliznę. Były to trupy. Park przemienił się w cmentarz. Nie starczyło placyku na grzebanie zmarłych i odpadków operacyjnych; zaczęto kopać nowe doły w pobliżu. Niemcy, uzbrojeni w łopaty, poszukali sobie pomocników do tej ponurej roboty. Tuzin wiejskich jeńców kopało ziemię i wrzucało do dołów trupy. Don Marceli z jakąś potworną radością śledził wzrastającą liczbę wrogów, znikających pod ziemią; żal mu było tylko, że ta powódź intruzów zostanie na zawsze w jego gruntach. O zmierzchu, wyczerpany tyloma wrażeniami, poczuł męczarnie głodu. Zjadł tylko jeden kawałek chleba, z tych, jakie odźwierna znalazła w kuchni. Resztę zostawił dla niej i dla nieszczęsnej Żorżetty. Ale ta rozpaczała ciągle i na widok pana uciekała w najdalsze kąty, jak gdyby on uprzytamniał jej tem dotkliwiej doznaną hańbę.
Napróżno, przyciśnięty głodem, zwracał się do niektórych lekarzy, mówiących po francusku. Nie chcieli go słuchać, a gdy im się naprzykrzał, odpędzali go gburowato. Miałże umierać z głodu na swoich posiadłościach? Ci ludzie jedli; srogie pielęgniarki rozgościły się w kuchni. On zaś włóczył się z miejsca na miejsce, postarzały nagle, zbity na całem ciele, głodny do takiego stopnia jak niebywał nigdy, wędrując swojego czasu po pustkowiach; głodny wśród ludzi cywilizowanych, głodny z kieszeniami pełnemi złota, wśród gruntów i budynków, które były jego własnością, ale któremi rozporządzali się inni, co nawet nie raczyli słuchać jego próśb. I, aby dojść do tego u schyłku życia, zebrał miljony i wrócił do Europy! A! ironjo losu!
Wtem, zobaczył sanitarjusza, który oparty o pień drzewa zajadał kawałek chleba z mięsem. Pożądliwemi oczyma zmierzył tego człowieka o silnie rozwiniętych szczękach, pokrytych rudą brodą. Zbliżył się z niemą prośbą trzymając w palcach sztukę złota. Na ten widok zaiskrzyły się oczy Niemca; błogi uśmiech rozszerzył mu usta od ucha do ucha.
— Ja — rzekł, zrozumiawszy, podał mu jedzenie i wziął pieniądz.
Don Marceli zaczął pożerać łapczywie. Nigdy funkcja odżywiania się nie wydała mu się czemś tak rozkosznem jak w tej chwili, pośrodku własnego ogrodu, zamienionego na cmentarz, na wprost jego złupionego zamku, gdzie jęczały i konały setki ludzkich istot. Wtem, szaro zielone ramię mignęło mu przed oczyma. Był to Niemiec, wracający z dwoma bochenkami chleba i kawałem mięsa, jakie zdołał sprzątnąć z kuchni. Uśmiechnął się znowu, powtarzając pytająco:
— Ja?
Don Marceli wręczył mu drugą sztukę złota i zaniósł tę żywność odźwiernej i jej córce.
Następnego rana sanitarjusz oczekiwał go na tem samem miejscu z pełną serwetą. Poczciwy, usłużny Niemczyk! Dał mu sztukę złota.
— Nein odpowiedział tamten, rozdzierając usta w złośliwym uśmiechu. Dwa żółte krążki błysnęły w palcach don Marcelego. Ponowny uśmiech, Nein[3] i przeczący ruch głową. A! złodziej! Jak to nadużywał położenia!... I dopiero gdy mu wręczył pięć sztuk złota otrzymał zawiniątko z żywnością.
Wprędce zauważył don Marceli, że osoba jego stała się przedmiotem głuchego i chytrego sprzysiężenia, by go wyzuć z pieniędzy. Jakiś olbrzym z naszywkami sierżanta wpakował mu łopatę w rękę, popychając go gburowato. Kazano mu grzebać trupy wraz z innymi jeńcami, którzy rozdrażnieni tem upokorzeniem, traktowali go jak równego sobie.
Z rozkopanej ziemi unosił się odor nie do zniesienia. Stosy trupów leżały na krawędzi dołów. Don Marcelemu robiło się słabo. Ale z gorliwości, z jaką go napędzali dozorcy i chytrego uśmiechu sierżanta poznał, że stał się ofiarą szantażu. Rudy sanitarjusz musiał mieć w tem udział. Desnoyers rzucił łopatę i włożył rękę do kieszeni w sposób znaczący. „Ja“, rzekł sierżant i otrzymawszy parę monet pozwolił mu się oddalić. Ale don Marceli wiedział, co go czeka. Ci ludzie wyzyskają go do ostatniego szeląga.
Miał jeszcze jeden dzień podobny do poprzedniego. Następnego ranka zmysły jego zaostrzone niepokojem odgadły, że dzieje się coś nadzwyczajnego. Automobile przyjeżdżały i odjeżdżały z największym pośpiechem; w obsłudze dawał się spostrzedz nieład i przerażenie. Telefony dzwoniły jak szalone, ranni byli przygnębieni. Poprzedniego dnia wielu z nich śpiewało, oszukując własne cierpienie śmiechem i żartami. Mówili o blizkiem zwycięstwie; ubolewali, że nie będą obecni przy wejściu do Paryża. Teraz wszyscy milczeli ponuro i wściekle, myśląc o swoim własnymi losie, i nie troszcząc się o to, co po za sobą zostawili.
Tymczasem z drugiej strony parku zaczerniły się drogi i powstał gwar tłumów. Zaczynało się nowe najście, ale w kierunku odpływu. Godzinami całemi ciągnęły szare wozy; za nimi pułki piechoty, szwadrony, baterje. Szli powoli, tak powoli, że aż Desnoyers zdziwił się, nie wiedząc czy to cofanie się było ucieczką, czy zmianą pozycji. Cieszył go tylko zgnębiony wygląd żołnierzy, ponure milczenie oficerów. Nikt nie wykrzykiwał „Nach Paris!“ Potworny, zielonawy wąż zachowywał jeszcze swą zbrojną tężyznę po drugiej stronie Marny, ale ogon jego poczynał ścieśniać niespokojnie skręty.
Długo w noc trwał odwrót wojsk. Huk armat zdawał się przybliżać. Niektóre wystrzały padły tak blizko, że aż szyby w oknach zadzwoniły.
Jakiś wiejski zbieg schronił się do parku i udzielił wiadomości don Marcelemu. Niemcy cofali się. Niektóre z ich baterji usadowiły się nad brzegiem Marny, by spróbować nowego oporu. I zbieg ów został w parku, nie zwróciwszy na siebie uwagi najeźdźców, którzy przed paroma dniami byliby go rozstrzelali natychmiastowo.
Coś popsuło się widocznie w mechaniźmie wojskowej dyscypliny. Lekarze i sanitarjusze biegali z krzykiem, kląc straszliwie, ilekroć nadjeżdżał nowy automobil. Wołali na szofera, by sobie jechał do djabła, oni bowiem dostali rozkaz ewakuowania zamku tej samej nocy. Pomimo zakazu jeden z tych automobilów wyładował swoich rannych. Stan ich był taki, że lekarze przyjęli ich, widząc, że dalsza podróż była dla nich niepodobieństwem. Pozostali w ogrodzie na tych samych noszach, na których ich tu przywieziono. Przy świetle latarni Desnoyers poznał jednego z umierających. Był to sekretarz Jego Eksellencji; profesor socjalista, który go zamknął w piwnicy.
Ujrzawszy właściciela zamku, uśmiechnął się, jak gdyby spotkał towarzysza. Była to jedyna twarz znajoma wśród tych wszystkich ludzi mówiących jego językiem. Blady był, o zapadłych policzkach i oczach przesłoniętych mgłą. Nie miał widocznych ran, ale pod płaszczem położonym mu na brzuchu, poszarpane straszliwie wnętrzności wydawały odór cmentarny. Po obecności Desnoyersa domyślił się, dokąd go przywieziono i zwolna zaczął porządkować wspomnienia. I, jak gdyby los jego kolegów mógł interesować właściciela zamku, zaczął mówić głosem słabym i utrudnionym, który jemu zapewne wydawał się naturalnym. Zły los spotkał jego brygadę! Przybyli na front w chwili popłochu i posłano ich na pierwszy ogień. Zginął zaraz w pierwszej chwili komendant Blumhardt; pocisk 75 urwał mu głowę. Zginęli prawie wszyscy oficerowie, którzy kwaterowali w zamku. Jego Ekscellencji odłam szrapnela wyrwał szczękę. On, profesor, widział go jak leżał na ziemi i wył z bólu, a wydostawszy ukrytą na piersiach fotografję całował ją ustami pełnemi krwi. Ten sam szrapnel rozszarpał profesorowi brzuch; leżał czterdzieści dwie godziny na polu, zanim go podnieśli.
I z naukową pożądliwością uniwersytetczyka, który chce wszystko wiedzieć i wszystko sobie wytłumaczyć, dodał w ostatniej chwili z uporem kogoś, co umiera, mówiąc:
— Smutna wojna, panie. Brak podstaw do osądzenia, kto jest winny. Gdy wojna się skończy, trzeba będzie... trzeba będzie...
Zamknął oczy wyczerpany wysiłkiem. Desnoyers odszedł. Nieszczęśliwy! Odkładał godzinę sprawiedliwości do końca wojny, a tymczasem on sam kończył życie; miał zniknąć ze wszystkiemi swemi skrupułami powolnego i upartego myśliciela.
Tej nocy don Marceli nie zmrużył oka. Drżały ściany domku odźwiernego, gdzie się schronił, pękały z trzaskiem szyby; wzdychały obie kobiety w sąsiednim pokoju. Z hukiem niemieckich wystrzałów łączyły się inne, bliższe wybuchy. Odgadywał, że były to pociski francuskie, które tu dochodziły, szukając nieprzyjacielskiej artylerji po za Marną.
Budził się w nim na nowo zapał; możliwość zwycięztwa ogarnęła jego umysł. Ale był tak znękany swem rozpaczliwem położeniem, że nadzieja ta rozwiała się natychmiast. Tak, swoi posuwali się naprzód; ale było to może powodzenie miejscowe. Linja bitwy była tak rozległą!... Stanie się to, co w 1870 r.: męztwo Francuzów odniesie częściowe zwycięstwa, ale w ostatniej chwili strategja nieprzyjaciół potrafi je zamienić w porażki.
Po północy armaty zamilkły, ale spokój przez to nie wrócił. Warczały automobile, wśród rozkazujących okrzyków. Zapewne konwój sanitarny ewakuował zamek. Potem ziemia zadrżała pod tętentem koni, przechodzących koło bramy parkowej. Potem jeszcze liczne stąpania ludzkie z pośpiechem zginęły w głębokościach parku.
Świtało, gdy don Marceli wyskoczył z łóżka. Pierwsza rzecz, jaką, wychodząc z domu, zobaczył, była chorągiew Czerwonego Krzyża, powiewająca wciąż nad zamkiem. Ale pod drzewami noszów już nie było. Na moście spotkał kilku sanitarjuszów i jednego z lekarzy. Szpital odjechał ze wszystkimi rannemi, których się dało przenieść. W zamku, pod opieką jednej sekcji, zostali tylko najciężej ranni. Walkirje sanitarne zniknęły również.
Wśród pozostałych sanitarjuszów był i ów rudobrody. Ujrzawszy don Marcelego zniknął i wkrótce wrócił z pełnemi rękoma. Nigdy podarunki jego nie były tak obfite. Przeczuwając odpowiednie wymagania, stary sięgnął do kieszeni, ale tamten zatrzymał go:
— Nein... Nein...
Cóż znaczyła ta wspaniałomyślność? Szeroka jego gęba rozszerzyła się jeszcze bardziej w miłym uśmiechu; olbrzymie łapy spoczęły na ramionach don Marcelego. Wyglądał, jak dobry, pokorny pies, który łasi się przechodniowi, by go ze sobą zabrał.
— Franzosen... Franzosen... — Nie umiał nic więcej, ale można było zgadnąć, że pragnie dać do zrozumienia, iż zawsze żywił wielką sympatję dla Francuzów. Stało się coś ważnego; pochmurne twarze tych, którzy pozostali w zamku, nagła obleśność tego chłopa w mundurze, pozwalały się tego domyślać!
W głębi parku don Marceli zobaczył żołnierzy; wielką ilość żołnierzy. Cały bataljon piechoty rozłożył się wzdłuż parkanów wraz z wozami i końmi pociągowymi. Żołnierze wiercili pikami dziury w murach lub wycinali w nich blanki. Inni klękali lub siadali w pobliżu tych otworów, zrzucając tornistry dla większej swobody ruchów. Nad polami unosiły się płachty mgły, nadając bliższym przedmiotom jakieś niepewne zarysy.
Wtem blizki jakiś huk wstrząsnął powietrzem. Desnoyers zachwiał się, sądząc, że go ktoś uderzył pięścią w piersi. Inni ludzie, w pobliżu, ani drgnęli, z obojętnością przyzwyczajenia. Był to wystrzał armatni o parę kroków od niego... Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że umieszczono dwie baterje w parku. Same armaty były schowane pod daszkami z gałęzi, artylerzyści ścinali drzewa i z nich tworzyli doskonałe kryjówki, z których tylko śmiercionośne paszcze wyglądały.
Don Marceli oswoił się potrosze z wystrzałami, które mu wytworzyły pustkę pod czaszką. Zgrzytał zębami i zaciskał pięście za każdym wybuchem, ale stał na miejscu, jak przygwożdżony gwałtownością wystrzałów, podziwiając spokój tych ludzi, którzy wydawali rozkazy, chłodni i wyprostowani, lub kręcili się, jak pokorna obsługa dokoła jakichś królewskich zwierząt.
Wszystkie myśli pierzchnęły mu z głowy po pierwszym wystrzale. Mózg jego żył jedynie chwilą obecną. Z uporem wpatrywał się w biało-czerwoną chorągiew, powiewającą nad zamkiem.
— To zdrada — myślał — nikczemna przewrotność.
W dali, po drugiej stronie Marny grzmiały również francuskie armaty. Odgadywało się ich robotę po drobnych, żółtawych chmurkach, unoszących się w powietrzu; po słupach dymu, podnoszących się w różnych punktach krajobrazu, tam, gdzie ukryły się wojska niemieckie, tworząc linję, ciągnącą się w nieskończoność. Atmosfera szacunku i opieki zdawała się otaczać zamek.
Rozwiały się wreszcie mgły poranne, słońce ukazało swą czystą, błyszczącą tarczę, wydłużając fantastycznie na ziemi cienie drzew i ludzi, Wyłoniły się z mgieł wzgórza i gaje świeże i opłukane nocną rosą. Dolina widna była jak na dłoni. Desnoyers ze zdziwieniem zobaczył rzekę z miejsca, gdzie stał. Armaty pootwierały w ciągu nocy wielkie próżnie w gęstwinach drzew, które ją zasłaniały. Ale najbardziej zdziwiło go to, że na tle tego uśmiechniętego, rannego krajobrazu nie zobaczył absolutnie nikogo. A przecież więcej, niż sto tysięcy ludzi musiało się mieścić na przestrzeni, jaką ogarniały jego oczy, i ani jednej ludzkiej duszy; same tylko drzewa i pagórki. Śmiertelne pociski, rozdzierając powietrze, nie zostawiały w niem żadnego widocznego śladu. Widać było tylko wielkie słupy dymu od pocisków, wybuchających na ziemi. Te czarne kolumny wznosiły się na wszystkie strony. Otaczały zamek niby krąg olbrzymich niewolników, z których żaden nie poważył się przekroczyć tego koła, Don Marceli spoglądał wciąż na chorągiew. „To zdrada“ myślał; ale jednocześnie zgadzał się na nią przez egoizm, jako osłaniającą jego posiadłość.
Bataljon usadowił się ostatecznie wzdłuż parkanu, naprost rzeki. Żołnierze klęczeli, opierając karabiny o przerwy w murze. Zdawali się być zadowoleni z tego odpoczynku, po całonocnej walce w odwrocie. Ten i ów osuwał się na pięty lub opierał o tornister. Wszyscy sprawiali wrażenie śpiących z otwartemi oczyma. Dawały się słyszeć chrapania w krótkich przerwach ciszy, pomiędzy wybuchami artylerji. Oficerowie, stojąc z tyłu, badali okolicę przez lunety polowe, lub rozmawiali pomiędzy sobą. Jedni byli zniechęceni, inni wściekli z powodu tego cofania się od wczoraj. Większość zachowywała się obojętnie, z biernością posłuszeństwa. Front bitwy był olbrzymi, któż mógł odgadnąć koniec? Tu się cofali, a gdzieindziej towarzysze szli naprzód. Do ostatniej chwili żaden żołnierz nie zna wyniku bitwy. To ich tylko bolało, że z każdą chwilą oddalali się od Paryża.
Nagle don Marceli zobaczył utkwione w sobie z wyzywającą natarczywością szkiełko monokla. Chudy porucznik, w obcisłym mundurze, podobny do oficerów, jakich widywał w Berlinie, prawdziwy junker, stał o kilka kroków od niego z pałaszem w ręku, ze swemi ludźmi, jak ponury, rozłoszczony pasterz.
— Co pan tu robisz? — zapytał szorstko.
Don Marceli objaśnił, że jest właścicielem zamku.
— Francuz? — pytał dalej porucznik.
— Tak; Francuz!
Oficer zadumał się wrogo, czując konieczność uczynienia czegoś przeciwko temu wrogowi. Ale ruchy i krzyki innych oficerów wyrwały go z tych rozmyślań. Wszyscy patrzyli w górę; don Marceli poszedł za ich przykładem.
Zacisnął powieki, żeby lepiej widzieć i wkońcu, na skraju chmurki dostrzegł rodzaj komara, błyszczącego w słońcu. W przerwach milczenia pomiędzy wybuchami niemieckiej artylerji słychać było jego dalekie, przeciągłe brzęczenie. Oficerowie pokręcili głowami; „Franzosen!“ Desnoyers pomyślał to samo. Tem wytłumaczył sobie niepokój Niemców. Francuski samolot zawisł przez kilka chwil nad zamkiem, nie zwracając uwagi na białe, skołtunione chmurki, wybuchające z dołu i do kołu niego. Poiew zawrócił i oddalił się szybko.
— Już on tam wszystko spenetrował — pomyślał Desnoyers — i wie, co się tu święci.
Odgadł, że teraz zmieni się szybko bieg wydarzeń. Wszystko, co się zdarzyło dotychczas, w porannych godzinach, straciło znaczenie w porównaniu z tem, co się miało stać. Ogarnął go strach, nieprzezwyciężony strach niewiadomego, a jednocześnie ciekawość, niepokój, zniecierpliwienie wobec niebezpieczeństwa, które grozi, a nie urzeczywistnia się.
Po za parkiem, w niewielkiej odległości od parkanu dał się słyszeć potężny wybuch, jak gdyby potworny cios jakiejś olbrzymiej, jak sam zamek, siekiery. Wyleciały w powietrze całe kępy drzew, pnie przetrącone na dwoje, połacie wyszarpniętej wraz z ziemią murawy; tumany kurzu przesłoniły niebo. Z muru potoczyły się, tu i owdzie, kamienie. Szeregi niemieckie zacieśniły się; ale bez widocznego popłochu. Znali to, spodziewali się, że tak będzie, odkąd zobaczyli aeroplan. Chorągiew Czerwonego Krzyża nie mogła już nadal wprowadzać w błąd artylerji francuskiej.
Don Marceli nie zdążył ochłonąć ze zdziwienia, gdy nastąpił drugi wybuch, jeszcze bliżej parkanu; potem trzeci wewnątrz parku, Desnoyers'owi wydało się, że nagle znalazł się w innym świecie. Widział ludzi, rzeczy wskroś jakiejś fantastycznej, ryczącej atmosfery, miażdżącej wszystko z gwałtownością wściekłego rozkołysania. Trwoga przygwoździła go do miejsca, a mimo to nie czuł strachu. Dotychczas wyobrażał sobie zawsze strach w jakiejś określonej formie. W żołądku czuł dziwną próżnię. Zachwiał się kilkakrotnie na nogach, jak gdyby go kto pchnął, uderzywszy pięścią w piersi, ale wnet odzyskał równowagę, otrzymawszy takie same uderzenie w plecy. Ostra woń kwasów nasyciła powietrze, dławiąc oddech i wyciskając łzy z oczu. Natomiast przestały go dręczyć odgłosy wybuchów; nie istniały dla niego. Odgadywał je tylko po falowaniu powietrza, po wstrząśnięciach otaczających go przedmiotów, po padaniu ludzi na ziemię. Stracił zupełnie słuch, wszystkie jego władze zogniskowały się we wzroku. Pole widzenia jego oczu dwoiło się i troiło, jak u niektórych owadów. Widział to, co się działo przed nim i po bokach i z tyłu. A widział rzeczy nadzwyczajne, natychmiastowe, jak gdyby wszystkie prawa życia doznały nagłego przeobrażenia.
Jakiś oficer, stojący o kilka kroków od niego, zaczął nagle podnosić się w górę, nie tracąc swej wojskowej sprężystości z kaskiem na głowie, ze ściągniętemi brwiami, a poniżej piersi okrytej zielonawym mundurem, widać było ręce w rękawiczkach, trzymające lunetę i jakiś papier. Ale tu kończyła się jego indywidualność. Nogi w szarych spodniach i kamaszach zostały na ziemi, nieruchome, bluzgające czerwoną cieczą. Kadłub w tem gwałtownem unoszeniu się, opróżniał się, jak dzban, z którego lały się trzewia. Dalej jeszcze kilku artylerzystów, stojących prosto, rozpłaszczyło się nagle i pozostało tak, nieruchomo, pławiąc się w purpurze. Cała linja piechoty przylgnęła do ziemi starając się uczynić jak najmniej widoczną. Wielu kładło sobie tornistry na głowę lub na plecy, dla obrony przeciw odłamkom szrapnela. Ale wnet zmieniali postawę z niepojętą szybkością. Leżeli teraz na wznak i zdawali się spać. Jednemu otwarł się mundur na brzuchu, odsłaniając niebieskie i czerwone jelita, które się pokazywały i chowały ze wstrząśnieniami wybuchów. Innemu urwało obie nogi. Widać było oczy wytrzeszczone zdziwieniem i bólem; usta otwarte, sczerniałe, poruszające wargami, jakby do krzyku. Ale nie krzyczały; on przynajmniej tego nie słyszał.
Stracił zupełnie świadomość czasu. Nie wiedział, czy trwał tak nieruchomo kilka godzin, czy minutę. Nie czuł żadnego bólu; tylko nieznośne drżenie nóg. Coś mu spadło na plecy. Odwróciwszy głowę zobaczył swój zamek całkiem przeobrażony. Brak mu było jednej wieżyczki. Łupkowy dach rozpadł się na drobne drzazgi; obmurówki pękały, stare drzewo wiązań zaczęło płonąć jak pochodnie.
Widok ten wstrząsnął nim silniej, niż dotychczasowe objawy śmierci.
Zdał sobie nagle sprawę ze zgrozy ślepych, nieubłaganych sił, miotających się dokoła niego. Życie zogniskowane w oczach, wstąpiło mu w nogi. Zaczął biec, nie wiedząc dokąd; czując tę samą konieczność ukrycia się, jak tamci ludzie, w okowach wojskowej karności, zmuszeni do rozpłaszczania się na ziemi i zazdroszczący płazom, że mogą stać się niewidzialne.
Instynkt popchnął go w stronę domku, ale w połowie drogi wstrzymała go inna, zdumiewająca przemiana. Jakaś niewidzialna ręka zerwała jednym zamachem połowę dachu. Cała frontowa ściana runęła, rozpryskując się kaskadą odłamków i kurzu. Odsłoniło się wnętrze niby dekoracja teatralna: kuchnia, gdzie jadał, piętro nad nią z sypialnią, gdzie jeszcze stało jego nieposłane łóżko. Biedne kobiety!...
Zawrócił, biegnąc ku zamkowi. Przypomniał sobie piwnicę, gdzie spędził jedną noc w zamknięciu. I, gdy się znalazł pod jej ciemnem sklepieniem, wydała mu się najwspanialszym salonem, i jął błogosławić roztropność jej budowniczego.
Podziemna cisza przywróciła mu słuch. Dochodził go głuchy huk armat niemieckich i trzask pocisków francuskich. Przypomniały mu się pochwały, jakie oddawał działu 75, znając je tylko ze słyszenia, Teraz był świadkiem jego skutków: „Strzela aż za dobrze!“ mruknął. W krótkim czasie runie jego zamek. Wydała mu się nadmierną taka doskonałość. Ale wnet pożałował tych egoistycznych narzekań. Uczepiła go się jedna uporczywa myśl, niby wyrzut sumienia.
Wszystko to, co cierpiał, wydało mu się karą za błąd, popełniony w młodości. Nie chciał służyć ojczyźnie, a teraz pochwyciły go kleszcze wojny i tkwi w nich upokorząjąco, jak istota bierna i bezbronna, nie mając zadowolenia żołnierza, który może zadawać ciosy. Umrze, był tego pewnym, murze śmiercią marną, bez żadnej chwały; szczątki jego posiadłości staną się jego mogiłą. I pewność śmierci w ciemnościach, niby kret w jamie, z której mu odwrót odcięto, uczyniła mu tę kryjówkę czemś nie do zniesienia.
Na górze szalała wciąż burza. Wydało mu się, że nad jego głową padł piorun; poczem nastąpił łoskot i trzask walących się ścian. Nowy pocisk dosięgnął zamku. Dały się słyszeć krzyki, jęki, bieganina po suficie. Zapewne granat wpadł pomiędzy umierających, którzy tam, w salonach konali.
Don Marceli zląkł się, że zostanie pogrzebany żywcem i skoczył na schody. Na dole, w hallu, gdzie niegdyś leżały dywany, a teraz piętrzyło się rumowisko sprzętów, łóżek, wśród których wydało mu się, że spostrzega drgające konwulsyjnie członki, zobaczył niebo przez zburzony dach.
Ale nie zastanawiał się nad tem; biegł, opanowany gorączkową żądzą wydostania się na otwarte powietrze. Słońce już stało wysoko. Spędził w owych podziemnych ciemnościach więcej czasu, niż sobie wyobrażał. W ogrodzie zobaczył nowe trupy w postawach tragicznych lub pociesznych. Ranni jęczeli, miotając się, lub trwali nieruchomo w bolesnem milczeniu. Niektórzy otwierali tornistry i wyciągnąwszy woreczki ze środkami leczniczymi, opatrywali sobie poszarpane ciało. Piechota strzelała teraz bezustannie. Nowe szeregi żołnierzy wchodziły do parku; jedne z sierżantem na czele; inne mając za sobą oficera z rewolwerem w ręku, którym zdawał się popędzać swoich ludzi. Była to piechota, wyrzucona z pozycji nad rzeką i przychodzącą teraz wzmocnić drugą linję obrony. Mitraljezy terkotały bez wytchnienia.
W powietrzu bzykały miljardy bąków, których jednak Desnoyers nie mógł dostrzedz. Z drzew padała istna ulewa liści; trzęsły się gałęzie, wyłamywane niewidzialnemi rękoma; z ziemi wyskakiwały kamienie, jakby kopnięte tajemniczą stopą. Wszystkie martwe przedmioty zdawały się drgać jakiemś fantastycznem życiem.
Desnoyers'owi zrobiło się gorąco. Przenikliwa woń wybuchowych gazów chwyciła go za gardło, wyciskając łzy z oczu. A jednocześnie przeniknął go dotkliwy chłód, lodowaty pot zmroził mu czoło.
Stanął na moście; ale wnet musiał usunąć się żołnierzom, przenoszącym rannych do zamku, pomimo, że ten leżał w gruzach. Nagle płyn jakiś oblał Desnoyersa od stóp do głów. Granat wpadł do rowu, podnosząc olbrzymi słup wody, rozdzierając na strzępy śpiące na dnie karpie, druzgocąc białe poręcze i zdobiące je wazony z kwiatami.
Don Marceli przejęty trwogą zaczął uciekać na oślep i wpadł niemal w objęcia owego junkra z monoklem w oku. Ów wskazał mu końcem rewolweru dwa w pobliżu stojące kubły, by je napełnił wodą i zaniósł pić jego ludziom, umierającym z pragnienia. Rozkazujący ton nie znosił oporu, ale don Marceli postanowił sprzeciwić się. On? na usługach Niemcom? Ale to trwało krótko. Otrzymał uderzenie w pierś rękojeścią rewolweru; a jednocześnie zaciśnięta dłoń porucznika spadła mu na policzek. Stary aż się zatrząsł; chciał płakać, chciał się zapaść pod ziemię. Ale nie uronił ani jednej łzy; ani życie nie opuściło go od tej zniewagi, jak tego pragnął. Natomiast napełnił kubły wodą w rowie i szedł z nimi wzdłuż szeregu żołnierzy, którzy porzucali karabiny, by żłopać łapczywie, jak zziajane zwierzęta.
A w nim podnosiła się coraz gwałtowniej żądza śmierci. Przebrała się już miara jego cierpień; na tym świecie nie było już miejsca dla niego. I bez najmniejszej obawy szedł wprost wyłomów, jakie pociski potworzyły w parkanie. Miał przed sobą przestrzeń nagą, z której ogień artylerji zmiótł wszelkie zapory dla wzroku. U stóp wzgórza, na którem stał zamek, spostrzegł kolumny atakujących. Posuwali się po przejściu Marny w podskokach, strzelając i wnet padając na ziemię, kryjąc się w nierównościach gruntu, by dać przejść nawałnicy śmierci.
A Desnoyers szedł wciąż wyprostowany ze swymi dwoma kubłami pomiędzy tamtymi. Skoro ma umrzeć, niech zginie od francuskiej kuli... Lecz nie! wpierw porwie za broń, którego z trupów i rzuci się na tego junkra, który go znieważył.
Po raz trzeci napełniał kubły i przypatrywał się z ukosa porucznikowi, — gdy stała się rzecz nieprawdopodobna, niedorzeczna, coś, co mu przypomniało fantastyczne przemiany kinematografu. Zniknęła raptem głowa oficera; dwa strumienie krwi trysnęły z szyi, a ciało osunęło się na ziemię, jak pusty worek.
Jednocześnie, jakby cyklon przeleciał wzdłuż muru, pomiędzy nim a zamkiem, wyrywając drzewa, przewracając armaty, chwytając ludzi w wir i kręcąc nimi, jak gdyby to były liście.
Don Marceli odgadł, że śmierć dmie w nowym kierunku. Dotychczas szła od frontu, ze strony rzeki, bijąc linję nieprzyjacielską, rozciągniętą wzdłuż parkanu. Teraz z szybkością atmosferycznej zmiany, zjawiała się z głębi parku. Zręczne przesunięcie pozycji, spożytkowanie jakiejś bocznej drogi, a może załamanie się linji niemieckiej pozwoliło Francuzom przenieść armaty na nowe miejsce i uderzyć z boku na okupantów zamku.
Było to wielkiem szczęściem dla don Marcelego, że zatrzymał się parę minut nad brzegiem rowu w miejscu, osłoniętem przez sam gmach. Nawałnica ukrytej baterji przeszła środkiem, zmiatając żywych, wyprostowując poraz drugi umarłych, zabijając konie, łamiąc koła armat, porywając wszystko i wszystkich w niby otwarty nagle krater wulkanu. Żniwo śmierci nie bawiło się w układanie pokotów; oczyściło pole jednym zamachem kosy. A baterje frontowe, jak gdyby odgadując katastrofę, podwoiły na swoją rękę ogień, śląc deszcz pocisków. Trup padał na wszystkie strony. Pociski wyrywały z dołów poległych, których pogrzebano wczoraj.
Ci, którzy nie padli, strzelali przez otwory w murze. Potem zerwali się szybko. Jedni nasadzali bagnety, bladzi, z zaciśniętemi ustami i błyskiem obłędu w oczach; inni odwracali się i biegli ku wyjściu z parku, nie zważając na wołania oficerów i wystrzały rewolwerowe, jakie ci słali za nimi.
Wszystko to stało się z zawrotną szybkością. Don Marceli usłyszał po drugiej stronie muru jakiś rosnący szum, niby morskiego przypływu. Wydało mu się, że jakieś głosy ochrypłe śpiewają Marsyljankę. Mitraljezy terkotały z szybkością maszyn do szycia, Atak unieruchomił się znowu, wstrzymany tym szalonym oporem. Niemcy, rozwścieczeni, strzelali i strzelali. W jednej z przerw ukazały się czerwone kepi i nogi tego samego koloru z zamiarem wtargnięcia do środka. Ale mitraljezy zmiotły ich wnet. Atakujący musieli padać gęsto po drugiej stronie muru.
Desnoyers nie wiedział nigdy dokładnie, jak się odbyło to wtargnięcie. Ujrzał nagle czerwone spodnie w parku. Przeskoczyli niepowstrzymanym pędem mur wypełzli z głębi zarośli. Byli to żołnierze mali, spoceni, w porozrywanych płaszczach. A pomięszani z nimi w nieładzie ataku strzelcy afrykańscy z djabelskiemi oczami i pianą na ustach, żuawi w szerokich spodniach, szaserzy w błękitnych mundurach.
Oficerowie niemieccy postanowili zginąć. Z wzniesionemi do góry szablami, po wystrzelaniu wszystkich nabojów z rewolwerów ruszyli przeciw napastnikom, a za nimi żołnierze, którzy ich jeszcze słuchali. Nastąpiło starcie, zakotłowało się wszystko. Desnoyers doznał wrażenia, że głęboka cisza zaległa cały świat. Krzyki walczących, szczęk broni, wszystko to nic nie znaczyło, odkąd armaty umilkły. Desnoyers zobaczył ludzi nadziewanych od brzucha na karabiny, podczas, gdy zaczerwieniony koniec wychodził z tyłu; widział kolby, młócące z góry, niby cepy; przeciwników, którzy obłapiwszy się, tarzali się po ziemi, gryząc się i okładając pięściami. Znikły piersi koloru musztardy; natomiast widać było tylko plecy tej barwy, uciekające ku bramie parkowej, przemykające się pomiędzy drzewami, padające w pół drogi, trafione kulą. Wielu atakujących chciało ścigać zbiegów, lecz nie mogli, porając się z wyciąganiem bagnetu z ciał, zagłębiających je w sobie coraz bardziej drgawkami konania.
Wkrótce don Marceli znalazł się wśród tych śmiertelnych utarczek, skacząc jak dziecko, wymachując rękoma, wydając okrzyki. W pewnej chwili, jakby ocknąwszy się ze snu, ujrzał, że trzyma w objęciach osmoloną prochem głowę młodego oficera, który patrzył na niego ze zdumieniem. Myślał, że ten człowiek zwarjował, słuchając bezładnych słów, któremi on go obsypywał wśród pocałunków i łez. Sprzykrzyło się to wnet młodemu oficerowi, więc go dość szorstko odepchnął, a don Marceli chcąc sobie wynagrodzić tyle dni udręczonego milczenia jął wykrzykiwać:
— Niech żyje Francja!
A Francuzi byli już u bramy parkowej. Upędzali się z bagnetem w ręku za resztkami niemieckiego bataljonu, uciekającego w stronę miasteczka. Oddział jeźdźców przejechał gościńcem. Byli to dragoni, przybywający na dokonanie ostatecznego pogromu. Ale konie ich były zmęczone; rzekłbyś że tylko gorączka zwycięztwa, która im się udzieliła od ludzi, trzymała je na nogach. Jeden z tych dragonów zatrzymał się tuż przy bramie parkowej. Koń zaczął chciwie pożerać trawy przydrożne, tamten zaś siedział skulony na siodle, jak gdyby spał. Desnoyers dotknął go w biodro, chcąc go obudzić, lecz jeździec spadł natychmiast na drugą stronę. Był nieżywy; wnętrzności wychodziły mu z brzucha. Dojechał w ten sposób, a raczej koń go doniósł, kłusując wraz z innymi.
Tymczasem, jęły padać dokoła olbrzymie płaty żelaza i dymu. To artylerja niemiecka dawała ognia do utraconych pozycji. Ale atak trwał w dalszym ciągu. Przechodziły bataljony, szwadrony, baterje, wszystko w kierunku północy, zmęczone, brudne, okryte kurzem i błotem, ale rozpłomienione powodzeniem, galwanizującem ich wyczerpane siły. Armaty francuskie zaczęły grzmieć w miasteczku.
Gromady żołnierzy przebiegały zamek i przylegle zarośla. Ze zburzonych komnat, z głębi piwnic, ze spalonych stodół, stajen i obór zaczęli wychodzić ludzie zielonawo odziani w spiczastych kaskach. Wszyscy podnosili ręce w górę, dłońmi na zewnątrz: „Kamerades... kamerades, non kaput! Lękali się z trwogą nieczystego sumienia, że ich zabiją niezwłocznie. Stracili odrazu całą swą butę, widząc się zdala od oficerów i dyscypliny. Niektórzy, umiejący trochę po francusku, mówili o żonach i dzieciach, by zmiękczyć nieprzyjaciół, grożących im bagnetami. Jeden Niemiec podszedł prosto do Desnoyersa, czepiając się jego ramienia. Był to rudobrody sanitarjusz. Uderzył się w piersi i wskazał na niego. „Franzosen... wielki przyjaciel Franzosen“... i uśmiechnął się do swego opiekuna.
Wnet potem, zgoła niespodziewanie, wyszła Żorżetka z matką ze zburzonego domku. Płakały obie, widząc francuskie mundury.
— Tak nie mogło być dłużej — zawołała wdowa - Pan Bóg nie umiera!
Po bezsennej prawie nocy, spędzonej wśród ruin i zgliszcz, don Marceli postanowił odejść. Cóż go tu mogło trzymać w tym zburzonym zamku? A przytem, obecność tylu trupów przygnębiała go. Były ich setki, były ich tysiące. Żołnierze i wieśniacy grzebali zabitych stosami tam, gdzie ich znaleźli. Doły tuż przy zamku we wszystkich alejach parku, na klombach ogrodu, dokoła zabudowań gospodarskich. Nawet na dnie rowów, zapełnionych wodą, leżały trupy. Jak tu żyć w takiem tragicznem sąsiedztwie, złożonem przeważnie z wrogów! Żegnaj, zamku de Villeblanche!
Przedsięwziął tedy don Marceli powrót do Paryża, postanowiwszy dotrzeć tam tak czy inaczej. Droga była literalnie usłana trupami i to nie tylko odzianemi w zielonawe mundury. Mnóstwo Francuzów padło w zbawczej ofenzywie. Don Marceli spotykał na ścierniskach czerwone spodnie, podeszwy nabijane gwoździami, głowy sine, ciała poćwiartowane, brzuchy otwarte, z których wypływały olbrzymie, niebieskawe wnętrzności, oddzielne nogi, kadłuby. A wśród tych straszliwych szczątków, czerwone i ciemne kepi, czapki wschodnie, kaski, szable poskręcane, bagnety pogięte, karabiny, stosy ładunków armatnich. Zdechłe konie rozwłóczyły po łąkach swe wzdęte padło. Prostokąty ziemi ubitej oznaczały miejsca, gdzie stały baterje nieprzyjacielskie przed odwrotem. A tu i owdzie stosy zwęglonych ciał ludzkich i końskich, spalonych przez Niemców w noc, poprzedzającą odwrót.
A mimo to ilość obustronnych trupów nie miała granic.
Rzec było można, że ziemia wyrzuciła z siebie wszystkie ciała, jakie w niej złożono od początku ludzkości. Niewzruszone słońce zasiało złotymi punkcikami pola śmierci. Odłamki bagnetów, kapsle metalowe świeciły jak kawałki luster. Ciała zaczynały się rozkładać. Odór cmentarny towarzyszył wędrowcowi, stając się coraz przenikliwszy, w miarę jak posuwał się ku Paryżowi. Z początku trupy były z dnia poprzedniego, więc jeszcze świeże. Te, które spotykał po drugiej stronie rzeki, leżały od dwóch dni na polu, potem trzy, potem cztery. Chmary kruków podnosiły się z szumem skrzydeł na odgłos kroków i wnet opadały na ziemię, zatraciwszy wszelki strach przed człowiekiem.
Raz po raz spotykał gromady żywych. Były to oddziały kawalerji, żandarmi, żuawi, strzelcy. Biwakowali dokoła zburzonych budynków, przebiegając okolicę, w poszukiwaniu zbiegów niemieckich. Desnoyers musiał się tłumaczyć, pokazując pasport, jaki mu dał Latour, bez którego to pasportu nie byłby mógł postąpić krokiem dalej. Żołnierze ci — wielu z nich lekko rannych — byli wciąż pod wrażeniem zwycięstwa. Szczycili się, opowiadali swoje czyny, wielkie niebezpieczeństwa, przeżyte w dniach poprzednich: „Przepędzimy ich kopnięciem, aż do granicy“.
Oburzenie don Marcelego budziło się na nowo, gdy rozglądał się dokoła. Wsie, folwarki, domy odosobnione, wszystko w zgliszczach. Niby szkielety zwierząt przedhistorycznych sterczały na polach poskręcane przez pożar stalowe wiązania armat. W pobliżu zburzonych wiosek kobiety kopały doły dla grzebania poległych. Ale to było kroplą w morzu.
— Zginiemy po zwycięstwie — myślał don Marceli — zaraza nas wydusi.
Woda w strumieniach zdawała się być rozsadnikiem zgnilizny. Ale pragnienie wzięło górę. Gdy, napiwszy się, podniósł głowę ujrzał jakieś nogi zielonawe, sterczące z nadbrzeżnego błota. Na dnie dalej leżała głowa Niemca.
Miał już za sobą kilka godzin drogi, gdy przystanął, rozpoznawszy jakiś zburzony dom. Była to karczma, gdzie posilał się, idąc w tamtą stronę. Wszedł pomiędzy okopcone mury. Chmara much zawirowała dokoła niego z brzękiem. Wstrętny odór rozkładającego się tłuszczu zadławił go niemal. Zobaczył jakąś nogę, jakby z okopconej tektury sterczała pośród szczątków. Przypomniał sobie ową staruszkę, otoczoną wnuczętami, i wydało mu się, że słyszy jej głos: „Dlaczego ci ludzie uciekają? Wojna to rzecz żołnierzy. My nic złego nikomu nie robimy i niczego nie powinniśmy się bać“.
W pół godziny potem, gdy zstępował z jakiegoś wzgórka, spotkało go coś najbardziej niespodziewanego. Zobaczył automobil paryski z taksometrem na koźle. Szofer przechadzał się spokojnie w pobliżu.
Sam rozpoczął rozmowę z tym panem, który mu się wydał brudnym i obdartym jak włóczęga, z połową twarzy zasinioną od uderzenia. Przywiózł tu kilku paryżaninów, pragnących zobaczyć pole bitwy. Byli z tych, co pisują do dzienników, czekał tu na nich, żeby wrócić o zmierzchu.
Don Marceli zanurzył ręką w kieszeni. Dwieście franków, jeżeli go zawiezie do Paryża. Szofer odmówił z godnością człowieka wiernego swoim zobowiązaniem. „Pięćset“. Don Marceli pokazał garść złotych monet. Tamten za całą odpowiedź, pokręcił mechanizmem motoru, który zaczął warczeć. Bitwa w okolicach Paryża nie odbywała się codziennie. Tamci klijenci mogą na niego czekać!
I Desnoyers, wsiadłszy do automobilu, widział przez drzwiczki uciekające przed nim z zawrotną szybkością owe pola zgrozy.
Dążył do życia ludzkiego... wracał do cywilizacji.
Gdy wjechali do Paryża, puste ulice wydały mu się pełnemi gwaru i ruchu. Nigdy stolica nie ukazała mu się tak piękną... Zobaczył Operę, zobaczył plac Zgody; miał wrażenie, że śni, gdy porównał to, co go otaczało, z temi polami śmierci, które tak niedawno opuścił... Nie, nie, to było niemożliwe. Jedno z tych dwóch przeciwieństw musiało być złudzeniem.
Automobil stanął; przybyli na Avenue Victor Hugo. Ale don Marceli jeszcze się nie ocknął. Byłżeby to naprawdę jego dom?
Majestatyczny odźwierny ukłonił mu się ze zdumieniem, nie mogąc pojąć, co znaczył ten wygląd obszarpańca.
— Ach! to jaśnie pan! Skąd jaśnie pan wraca?
— Z piekła — szepnął don Marceli.
Znalazłszy się w mieszkaniu, chodził po niem wciąż jak nieprzytomny... To wszystko do niego należy? Ten zbytek, te wygody? On tu panem? Wracało mu poczucie własnej godności. A jednocześnie budziła się w nim pamięć wszystkich doznanych zniewag i upokorzeń! Ha! Łotry!
W dwa dni potem zadźwięczał dzwonek u drzwi wchodowych.
Jakieś odwiedziny!
Zbliżył się do niego żołnierz; mały żołnierzyk z linjowej piechoty, z kepi w ręku, bełkocąc po hiszpańsku:
— Dowiedziałem się, że... przychodzę...
Ten głos! Don Marceli wyciągnął go z ciemnego przedpokoju. prowadząc na balkon... Jakże pięknym mu się wydał! Czerwone kepi było zatłuszczone i brudne; płaszcz zbyt obszerny, połatany był i pozaszywany. Kamasze cuchnęły skórą. Nigdy syn nie wydał mu się tak wytworny i strojny, jak w tej chwili.
— Ty!... Ty!...
Pochwycił go w objęcia, płacząc jak dziecko; czując, że nogi uginają się pod nim.
Zawsze spodziewał się, że dojdą do porozumienia. To była jego krew; ten dobry nawskroś chłopiec, którego jedyną wadą była pewna krnąbrność i zawadjactwo. Przebaczył mu w tej chwili całą przeszłość, sobie przypisując znaczną część winy. Był zanadto surowym.
— Ty żołnierzem — powtarzał. — Ty bronisz mego kraju, który nie jest twoim...
I obsypywał go znów pocałunkami; poczem cofał się o parę kroków, by mu się lepiej napatrzeć! Stanowczo wydawał mu się piękniejszy w tym lichym mundurze, niż kiedy słynął z elegancji tancerza, za którym traciły głowę kobiety.
Opanował wreszcie wzruszenie. Oczy pełne łez, zaświeciły wściekłością. Wyraz wstrętu wykrzywił mu twarz.
— Widzisz — rzekł z prostotą. — Ty nie wiesz, co to jest ta wojna; ale ja stamtąd wracam; widziałem ją zblizka. To nie jest wojna jak inna z wrogami uczciwymi; to napad dzikich zwierząt. Strzelaj do nich bez skrupułu. Za każdym, który padnie, ocalasz ludzkość od niebezpieczeństwa.
Umilkł na chwilę, jak gdyby wahając się, poczem dodał z tragicznym spokojem:
— Może ujrzysz przed sobą znajome twarze. Rodziny nikt sobie nie wybiera. Ludzie twojej krwi są po tamtej stronie... Jeżeli zobaczysz którego z nich... nie wahaj się! Strzelaj! to twój wróg. Zabij go!... Zabij go!...