Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 02.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cisza, noc, sen ciężki i nieprzerwany na kamieniach. O świcie zbudzili ich dragoni, przetrząsający okolice w poszukiwaniu maruderów. Ach! Niepodobieństwo wstać. Dragoni, z rewolwerem w reku, musieli uciekać się do gróźb, żeby ich rozruszać. Tylko pewność, że wróg był blizko i mógł ich wziąć do niewoli dodawała im chwilowo sił. I wstawali drżący, powłócząc nogami, opierając się na karabinie jak na kiju.
Wielu z tych ludzi było młodzieńcami, którzy zestarzeli się w ciągu godziny i teraz wlekli się jak niedołężni kalecy. Nieszczęśni! Nie zajdą daleko. Pragnieniem ich było dogonić wojsko, złączyć się z niem, ale wszedłszy do miasteczka spoglądali na domy błagalnemi oczyma, zdjęci chęcią wejścia, chwilowego odpoczynku tak wielką, że zapominali o blizkości nieprzyjaciela.
Villeblanche opustoszało po przejściu wojsk. W nocy część mieszkańców uciekła, zarażona strachem tych tłumów, które ciągnęły za wojskiem. Mer i proboszcz pozostali. Pogodzony z właścicielem zamku dzięki jego niespodziewanemu przybyciu i zachwycony jego hojnością urzędnik municypalny zbliżył się do niego, by mu udzielić pewnej wiadomości. Inżynierowie oglądali most na Marnie. Czekali tylko na odejście dragonów, by go wysadzić w powietrze. Jeżeli pan Desnoyers chciał wracać do Paryża, to była ostatnia chwila.
I znowu wątpliwości ogarnęły Desnoyersa. Szaleństwem było pozostawać tu. Ale jeden rzut oka na