Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 02.djvu/063

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wszystkich jej mieszkańców, podnoszących się jak jeden mąż, stał się dla Desnoyers'a niewysłowioną torturą. Patrzył ciągle na to, co powinien był uczynić w młodości i czego nie uczynił.
Weterani z 70-go roku szli ulicami, mając na klapie surduta swą czarno zieloną wstążeczkę, pamiątkę niedostatków oblężenia Paryża i walk bohaterskich i daremnych. Desnoyers bladł na widok tych ludzi, zadowolonych ze swojej przeszłości. Nikt nie pamiętał jaką była jego przeszłość, ale on ją znał; to wystarczało. Napróżno chciał uśmierzyć rozumem tę wewnętrzną burzę. Tamte czasy były inne: nie istniała ta łączność obecnej chwili; Cesarstwo było niepopularne, wszystko było straszne. Ale wspomnienie jednego sławnego powodzenia prześladowało go jak zmora: „Pozostawała Francja!“ Wielu myślało podobnie jak on w młodości; a jednakże nie uciekli, by uniknąć służby wojskowej, zostali i postanowili walczyć do ostatka.
Próżno szukał usprawiedliwienia w rozumowaniu, wielkie uczucia są poza argumentami. Dla zrozumienia ideałów politycznych i religijnych niezbędne są objaśnienia i dowody; patrjotyzm nie potrzebuje nic z tego. Ojczyzna... jest ojczyzną. I robotnik miejski niewierzący i samolubny chłop i samotny pasterz, wszyscy spieszyli na zaklęcie tego wyrazu, rozumiejąc go natychmiast bez poprzednich objaśnień.
— Trzeba płacić! — powtarzał w duchu don Marceli — Muszę spłacić mój dług.