Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 03.djvu/073

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dolina widna była jak na dłoni. Desnoyers ze zdziwieniem zobaczył rzekę z miejsca, gdzie stał. Armaty pootwierały w ciągu nocy wielkie próżnie w gęstwinach drzew, które ją zasłaniały. Ale najbardziej zdziwiło go to, że na tle tego uśmiechniętego, rannego krajobrazu nie zobaczył absolutnie nikogo. A przecież więcej, niż sto tysięcy ludzi musiało się mieścić na przestrzeni, jaką ogarniały jego oczy, i ani jednej ludzkiej duszy; same tylko drzewa i pagórki. Śmiertelne pociski, rozdzierając powietrze, nie zostawiały w niem żadnego widocznego śladu. Widać było tylko wielkie słupy dymu od pocisków, wybuchających na ziemi. Te czarne kolumny wznosiły się na wszystkie strony. Otaczały zamek niby krąg olbrzymich niewolników, z których żaden nie poważył się przekroczyć tego koła, Don Marceli spoglądał wciąż na chorągiew. „To zdrada“ myślał; ale jednocześnie zgadzał się na nią przez egoizm, jako osłaniającą jego posiadłość.
Bataljon usadowił się ostatecznie wzdłuż parkanu, naprost rzeki. Żołnierze klęczeli, opierając karabiny o przerwy w murze. Zdawali się być zadowoleni z tego odpoczynku, po całonocnej walce w odwrocie. Ten i ów osuwał się na pięty lub opierał o tornister. Wszyscy sprawiali wrażenie śpiących z otwartemi oczyma. Dawały się słyszeć chrapania w krótkich przerwach ciszy, pomiędzy wybuchami artylerji. Oficerowie, stojąc z tyłu, badali okolicę przez lunety polowe, lub rozmawiali pomiędzy sobą. Jedni byli zniechęceni, inni wściekli z powodu tego cofania się od wczoraj. Większość zachowywała się obojętnie, z biernością po-