Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 02.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Cała ta trójka oprzątała krowy, napełniając ich żłoby i od czasu do czasu obmywając im zaniedbane wymiona.
Wróciwszy do zamku, Desnoyers winszował sobie ponownie tego postanowienia, które go tu przywiodło. Jakże opuścić takie bogactwo!... Przyglądał się obrazom, serwantkom, meblom, firankom i portjerom skąpanym w złocie konającego dnia i piersi wezbrały mu dumą posiadania. Ta duma natchnęła go nadzwyczajnem, nieprawdopodobnem męstwem, jak gdyby był jakąś olbrzymią istotą z innej planety, a cała otaczająca go ludzkość mrowiskiem, które mógł rozdeptać nogami. Niech przyjdzie wróg! Czuł się na siłach walczyć ze wszystkimi. Później, gdy ochłonął z bohaterskiej gorączki, próbował uspokoić się pozbawionym również podstaw optymizmem... Nie przyjdą. Nie wiedział dlaczego, ale serce mówiło mu, że nieprzyjaciel nie dotrze aż dotąd.
Następny ranek spędził, obchodząc sztuczne łąki, jakie pozakładał za parkiem i ubolewając nad ich zaniedbaniem wskutek odejścia ludzi. Postanowił też otworzyć śluzy, by skropić pastwiska, które już zaczynały wysychać. Winnice pięły się po kratowinach, służących im za podporę. Dojrzewające, jasne grona zwieszały się wśród liści. Ach! Któż będzie zbierał te bogactwa?
Wieczorem zauważył jakiś nadzwyczajny ruch w miasteczku. Żorżetta, córka odźwiernego, przyniosła wiadomość, że zaczęły przejeżdżać główną ulicą ogromne automobile, mnóstwo automobili i żołnierze francus-