Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 02.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pewnego dnia don Marceli mógł, nie opuszczając Paryża, przypatrzeć się okropnościom wojny. Trzy tysiące zbiegów belgijskich znalazło tymczasowy przytułek w jakimś cyrku, zanim ich rozesłano po prowincji. Desnoyers wszedł do tego budynku, w którym przed paru miesiącami bywał z rodziną. W przedsionku wisiały jeszcze afisze widowisk, na jakich się tak dobrze bawił.
Teraz ujrzał całe wnętrze zapchane ludzkiem mrowiem, chorem i cuchnącem. Ujrzał ludzi jakby nieprzytomnych lub ogłupionych bólem. Nie wiedzieli dobrze, gdzie się znajdują i jak się tu dostali. Straszliwy obraz najazdu pozostał im w pamięci, nie zostawiając miejsca dla następnych wrażeń. Widzieli tylko wtargnięcie zbrojnych hord do ich cichych wiosek: domy w płomieniach, żołdactwo strzelające do tych, którzy uciekali, kobiety konające w mękach cielesnego pastwienia się nad niemi, starców palonych żywcem, niemowlęta rozsiekiwane szablami w kołyskach, cały sadyzm bestji ludzkiej rozpętanej alkoholem i bezkarnością.
Osiemdziesięcioletni starcy opowiadali płacząc, jak żołnierze cywilizowanego narodu obrzynali piersi kobietom i przybijali je na drzwiach; jak obnosili niby trofea nowonarodzone dziecko, zatknięte na bagnet, jak strzelali do niedołężnych kalek, nie mogących się ruszyć z miejsca, znęcając się nad niemi poprzednio w najwymyślniejszy sposób.
Uciekali, nie wiedząc dokąd, ścigani ogniem i żelazem, obłąkani trwogą, jak uciekały ludy średniowie-