Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 03.djvu/064

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ta powódź boleści rozlała się po zamku. Wkrótce wszystko było zajęte; nie widzało się ani jednego wolnego łóżka; ostatnie nosze stały pod cieniem drzew. Telefony dzwoniły bezustannie; chirurgowie w białych fartuchach przechodzili z miejsca na miejsce, pracując niezmordowanie i szybko; życie ludzkie poddawano ratunkowym zabiegom śpiesznie i szorstko. Ci, co umierali, opróżniali łóżka dla nowo przybywających. Desnoyers zobaczył kosze, przepełnione strzępami ciała, kośćmi, całemi członkami. Tragarze tych szczątków szli w głąb parku, by je grzebać na placyku, gdzie Cziczi najchętniej siadywała z książką. Żołnierze, dwójkami, nosili przedmioty poowijane w prześcieradła i obrusy, w których właściciel zamku poznawał swoją bieliznę. Były to trupy. Park przemienił się w cmentarz. Nie starczyło placyku na grzebanie zmarłych i odpadków operacyjnych; zaczęto kopać nowe doły w pobliżu. Niemcy, uzbrojeni w łopaty, poszukali sobie pomocników do tej ponurej roboty. Tuzin wiejskich jeńców kopało ziemię i wrzucało do dołów trupy. Don Marceli z jakąś potworną radością śledził wzrastającą liczbę wrogów, znikających pod ziemią; żal mu było tylko, że ta powódź intruzów zostanie na zawsze w jego gruntach. O zmierzchu, wyczerpany tyloma wrażeniami, poczuł męczarnie głodu. Zjadł tylko jeden kawałek chleba, z tych, jakie odźwierna znalazła w kuchni. Resztę zostawił dla niej i dla nieszczęsnej Żorżetty. Ale ta rozpaczała ciągle i na widok pana uciekała w najdalsze kąty, jak gdyby on uprzytamniał jej tem dotkliwiej doznaną hańbę.