Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 03.djvu/065

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Napróżno, przyciśnięty głodem, zwracał się do niektórych lekarzy, mówiących po francusku. Nie chcieli go słuchać, a gdy im się naprzykrzał, odpędzali go gburowato. Miałże umierać z głodu na swoich posiadłościach? Ci ludzie jedli; srogie pielęgniarki rozgościły się w kuchni. On zaś włóczył się z miejsca na miejsce, postarzały nagle, zbity na całem ciele, głodny do takiego stopnia jak niebywał nigdy, wędrując swojego czasu po pustkowiach; głodny wśród ludzi cywilizowanych, głodny z kieszeniami pełnemi złota, wśród gruntów i budynków, które były jego własnością, ale któremi rozporządzali się inni, co nawet nie raczyli słuchać jego próśb. I, aby dojść do tego u schyłku życia, zebrał miljony i wrócił do Europy! A! ironjo losu!
Wtem, zobaczył sanitarjusza, który oparty o pień drzewa zajadał kawałek chleba z mięsem. Pożądliwemi oczyma zmierzył tego człowieka o silnie rozwiniętych szczękach, pokrytych rudą brodą. Zbliżył się z niemą prośbą trzymając w palcach sztukę złota. Na ten widok zaiskrzyły się oczy Niemca; błogi uśmiech rozszerzył mu sta od ucha do ucha.
— Ja — rzekł, zrozumiawszy, podał mu jedzenie i wziął pieniądz.
Don Marceli zaczął pożerać łapczywie. Nigdy funkcja odżywiania się nie wydała mu się czemś tak rozkosznem jak w tej chwili, pośrodku własnego ogrodu, zamienionego na cmentarz, na wprost jego złupionego zamku, gdzie jęczały i konały setki ludzkich istot. Wtem, szaro zielone ramię mignęło mu przed oczyma. Był to Niemiec, wracający z dwoma bochen-