Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 03.djvu/057

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mionym winem mundurze. Oczy mu drżały podobnie jak głos.
— Mój drogi panie — rzekł, usiłując odzyskać swą miażdżącą ironję. — Radziłem ci, byś się nie wtrącał w nasze sprawy. Nie posłuchałeś mnie. Ponieś skutki swego braku taktu.
Wydał rozkaz i stary uczuł, że go spychają ze schodów w dół do piwnic. Żołnierzami, którzy go wiedli, dowodził podoficer. Poznał w nim młodego profesora socjalistę. On jeden był trzeźwy, ale sztywny, nieprzystępny, z całą bezwzględnością dyscyliny wojskowej.
Wprowadzono don Marcelego do sklepionej izdebki, o maleńkiem, tuż przy ziemi okienku. Znajdowało się w niej tylko mnóstwo potłuczonych butelek i dwie skrzynie ze słomą.
— Znieważyłeś pan dowódcę — rzekł podoficer szorstko — i niewątpliwie rozstrzelają pana o świcie. Jedyny pański ratunek w tem, żeby uczta trwała jak najdłużej i żeby o panu zapomnieli.
Ponieważ drzwi, jak wszystkie inne w zamku, były wyważone, kazał ustawić przed niemi stos skrzyń i sprzętów.
Don Marceli spędził resztę nocy, trzęsąc się z zimna. To jedno go zajmowało w tej chwili. Wyrzekł się życia; nawet obraz najbliższych znikł mu z pamięci. Przemyśliwał tylko o tem, jakby się ogrzać, moszcząc sobie w ciemnościach legowisko ze słomy, wyciągniętej ze skrzyni. Gdy powiew brzasku przedostał się przez okienko, don Marceli zapadł w kamienny sen skazanych