Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 02.djvu/055

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rankiem czwartego dnia mobilizacji, wyszedłszy z domu, zamiast skierować się ku śródmieściu, poszedł w kierunku ulicy de la Pompe. Parę nierozważnych słów Cziczi, zaniepokojone spojrzenie żony i szwagierki nasunęły mu podejrzenie, że Juljan już wrócił z podróży. Uczuł potrzebę zobaczyć zdaleka okna pracowni, jak gdyby to mogło mu zastąpić wiadomość o synu. I aby usprawiedliwić przed samym sobą tę wyprawę, sprzeciwiającą się jego postanowieniu zapomnienia, przypomniał sobie, że jego stolarz mieszkał na tej samej ulicy.
— Chodźmy zobaczyć Roberta. Już mija tydzień, jak mi obiecał przyjść.
Ten Robert, był to chłopak, który według własnych słów „wyzwolił się z pod tyranji majstra“ i pracował na własną rękę. Izba w suterynie służyła mu za mieszkanie i warsztat. Towarzyszka, którą nazywał swoją „spólniczką“, zajmowała się gospodarstwem i jego osobą; a mały dzieciak, rosnący jak na drożdżach biegał za nią, uczepiwszy się fałd jej spódnicy Desnoyers puszczał płazem Robertowi jego „pomstowania“ na burżujów, ponieważ sprytny chłopak poddawał się wszystkim jego zachciankom niezmordowanego przestawiacza mebli. We wspaniałych apartamentach przy Avenue Victor Hugo, stolarz śpiewał Międzynarodówkę. Desnoyers przebaczał mu to, jak również wielką zuchwałość jego sposobu wyrażania się, na rachunek taniości roboty.
Przyszedłszy do małego warsztaciku, zobaczył Roberta w czapce zsuniętej na ucho, w szerokich welwe-