Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 03.djvu/067

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żył rękę do kieszeni w sposób znaczący. „Ja“, rzekł sierżant i otrzymawszy parę monet pozwolił mu się oddalić. Ale don Marceli wiedział, co go czeka. Ci ludzie wyzyskają go do ostatniego szeląga.
Miał jeszcze jeden dzień podobny do poprzedniego. Następnego ranka zmysły jego zaostrzone niepokojem odgadły, że dzieje się coś nadzwyczajnego. Automobile przyjeżdżały i odjeżdżały z największym pośpiechem; w obsłudze dawał się spostrzedz nieład i przerażenie. Telefony dzwoniły jak szalone, ranni byli przygnębieni. Poprzedniego dnia wielu z nich śpiewało, oszukując własne cierpienie śmiechem i żartami. Mówili o blizkiem zwycięstwie; ubolewali, że nie będą obecni przy wejściu do Paryża. Teraz wszyscy milczeli ponuro i wściekle, myśląc o swoim własnymi losie, i nie troszcząc się o to, co po za sobą zostawili.
Tymczasem z drugiej strony parku zaczerniły się drogi i powstał gwar tłumów. Zaczynało się nowe najście, ale w kierunku odpływu. Godzinami całemi ciągnęły szare wozy; za nimi pułki piechoty, szwadrony, baterje. Szli powoli, tak powoli, że aż Desnoyers zdziwił się, nie wiedząc czy to cofanie się było ucieczką, czy zmianą pozycji. Cieszył go tylko zgnębiony wygląd żołnierzy, ponure milczenie oficerów. Nikt nie wykrzykiwał „Nach Paris!“ Potworny, zielonawy wąż zachowywał jeszcze swą zbrojną tężyznę po drugiej stronie Marny, ale ogon jego poczynał ścieśniać niespokojnie skręty.
Długo w noc trwał odwrót wojsk. Huk armat zda-