Czterech jeźdźców Apokalipsy/Całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Czterech jeźdźców Apokalipsy
Wydawca Księgarnia Biblioteki Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1924
Druk drukarnia „Rola“ Jana Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena Janina Pajzderska
Tytuł orygin. Los cuatro jinetes del Apocalipsis
Źródło Skany na commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


CZĘŚĆ PIERWSZA


I

W OGRODZIE

KAPLICY ZADOŚĆUCZYNIENIA

Mieli spotkać się o piątej popołudniu w małym ogródku kaplicy Zadośćuczynienia, ale Juljan Desnoyers przyszedł o pół godziny wcześniej z niecierpliwością zakochanego, któremu zdaje się, że w ten sposób przyspieszy chwilę spotkania. Wchodząc w bramę od strony bulwaru Haussmann, uświadomił sobie nagle, że w Paryżu miesiąc lipiec należy do lata. Ale w owej chwili normalny bieg rzeczy był dla niego czemś zawikłanem, co wymagało obliczeń.
Upłynęło ośm miesięcy od ostatnich schadzek w tym zakątku zieleni, który daje błąkającym się parom schronienie pełne wilgotnej i nieco posępnej ciszy, tuż przy ruchliwym bulwarze i w sąsiedztwie wielkiej stacji kolei żelaznej. Godziną spotkania była zawsze piąta. Juljan widział swoją kochankę, przybywającą przy świetle tylko co zapalonych latarni, otuloną futrem i z mufką przy twarzy na podobieństwo maski. Słodki głos, jakim go witała, unosił jej oddech zmrożony zimnem, jakby mgłą białą i gęstą. Po wielu spotkaniach przygotowawczych i wahających się, porzucili ostatecznie ogródek. Miłość Juljana nabrała majestatu faktu dokonanego i schroniła się od piątej do siódmej na piątem piętrze przy ulicy de la Pompe, gdzie Juljan miał swą pracownię malarską. Starannie zapuszczone firanki na kryształowych szybach, płonący na kominku ogień i jego purpurowe płomyki, jako jedyne oświetlenie pokoju i monotonny śpiew samowara, stojącego obok filiżanek z herbatą, cały ten nastrój życia opromienionego słodkim egoizmem, nie pozwalał im spostrzedz, że wieczory bywały dłuższe, że pojawiały się przebłyski słońca w głębi perłowych szczelin, otwierających się wśród chmur, i że wiosna, wiosna blada i trwożna poczynała już pokazywać swe zielone paluszki, cierpiące od ostatnich ukąszeń zimy, która, niby czarny dzik, co uchodzi, zawracała raptownie, szczerząc groźne kły.
Następnie Juljan odbył podróż do Buenos Ayres, spotkawszy na drugiej półkuli ostatnie uśmiechy jesieni i pierwsze lodowate wiatry Pampasów. I kiedy wyobrażał sobie, że zima była dla niego wieczystą porą roku, ponieważ towarzyszyła mu stale w jego wędrówkach z jednego krańca kuli ziemskiej na drugi, tu dopiero ukazało mu się niespodziewane lato w tym miejskim ogródku.
Gromady dzieci uganiały się i krzyczały po niewielkich uliczkach, otaczających pomnik Zadośćuczynienia. Pierwsza rzecz, jaką Juljan zobaczył wszedłszy, było serso, które potoczyło mu się pod nogi, rzucone dziecięcą ręką. Następnie potknął się o piłkę. Wokoło kasztanów skupiła się zwykła publiczność dni upalnych, szukająca błękitnego cienia upstrzonego złotemi centkami. Były to służące z sąsiednich domów, które gawędząc z robótkami w ręku, śledziły obojętnym wzrokiem rozhulane igraszki dzieci, powierzonych ich pieczy, lub mieszczuchy, co schodzili się do ogródka, aby tam przeczytać dziennik, sprawiając sobie złudzenie, że ich otacza spokój leśnej ustroni. Wszystkie ławki były pełne. Tu i owdzie kobiety siedziały na składanych taburetach z tą pewnością siebie, jaką daje posiadanie. Żelazne, wynajmowane krzesełka, służyły za miejsce odpoczynku różnym paniom, obładowanym paczkami, mieszczkom z okolic Paryża, czekającym na członków swoich rodzin, by wspólnie z niemi podążyć na pociąg Gare Saint Lazare... A Juljan, zaproponował pneumatką, jak ongi ten ogródek, jako miejsce spotkania, uważając go za mało uczęszczany. A ona, również niepomna rzeczywistości, oznaczyła w swej odpowiedzi zwykłą godzinę piątą w tem mniemaniu, że spędziwszy kilka minut w magazynach Printemps lub Galeries pod pozorem sprawunków będzie mogła wślizgnąć się do samotnego ogródka, bez obawy, że ją tam ktoś z licznych znajomych spotka.
Desnoyers doznawał zapomnianej rozkoszy — rozkoszy poruszania się na obszernej przestrzeni — czując pod stopami chrzęst żwiru alei. Przez dwadzieścia dni stąpał tylko po deskach, machinalnie, niby koń picadora, trzymając się łukowatego szlaku pokładu. Stopy jego nawykłe do niepewnej powierzchni, zachowały jeszcze na stałym gruncie pewne poczucie elastycznej ruchliwości. Zaczął przechadzać się tam i napowrót, nie budząc ciekawości siedzącej publiki. Jakieś wspólne zajęcie zdawało się pochłaniać wszystkich: kobiety i mężczyzn. Gromadki wymieniały głośno pomiędzy sobą swoje wrażenia. Do tych, którzy trzymali w ręku dziennik, zbliżali się sąsiedzi z pytającym uśmiechem. Zniknęła bez śladu nieufność i wstrzemięźliwość, które skłaniają mieszkańców wielkich miast do trzymania się od siebie z daleka i mierzenia się wzrokiem nieżyczliwie.
— Rozmawiają o wojnie — pomyślał Desnoyers — cały Paryż o niczem innem nie mówi w tej chwili, tylko o możliwości wojny.
Poza obrębem ogrodu dawał się zauważyć ten sam niepokój, zbliżający do siebie ludzi po bratersku. Przekupnie gazet krążyli po bulwarze, wrzeszcząc nowiny wieczorne. Publiczność skupiała się dokoła nich, wyrywając sobie z rąk dzienniki.
Każdego z czytających otaczali wnet przechodnie, prosząc o wiadomości, lub wspinali się na palce by ponad ich plecami odcyfrować tłuste czcionki sensacyjnych tytułów zapełniających szpalty. Na ulicy des Mathurins, po drugiej stronie skweru, czereda robotników zgromadzonych pod werandą tawerny słuchała objaśnień towarzysza, wymachującego dziennikiem dla lepszego zaakcentowania słów swoich. Ruch na jezdniach ulic był ten sam co zawsze, ale Juljanowi zdawało się, że wehikuły krążą prędzej, że jest w powietrzu jakieś gorączkowe podniecenie, że ludzie mówią i uśmiechają się w jakiś znaczący sposób. Wszyscy zdawali się znać wzajemnie. Na niego również zebrane w ogrodzie kobiety patrzyły, jak gdyby go widywały dawniej. Byłby mógł zbliżyć się do nich i zacząć rozmowę nie wzbudziwszy zdziwienia.
— Mówią o wojnie — powtarzał sobie; ale z politowaniem wyższego umysłu, który zna przyszłość i jest ponad wrażeniami pospólstwa.
Wiedział czego się trzymać. Wylądował o dziesiątej w nocy; nie minęło jeszcze dwudziestu czterech godzin odkąd stąpał po ziemi i był jak człowiek, który przybywa z daleka, poprzez nieskończoność oceanów, z beskresnych widnokręgów i zdumiewa się, że go otoczyły nagle troski i niepokoje, rządzące wielkiemi skupieniami ludzi. Po wylądowaniu spędził dwie godziny w kawiarni w Boulogne, przyglądając się jak rodziny mieszczańskie spędzały wieczór w jednostajnej senności życia bez niebezpieczeństw. Następnie specjalny pociąg dla podróżnych z Ameryki zawiózł go do Paryża i wyrzucił na dworzec du Nord prosto w objęcia Pepe Argensola, młodego Hiszpana, którego nazywał czasem swoim „sekretarzem“ a czasem swoim „koniuszym“ nie wiedząc na pewno jakie obowiązki spełniał tenże przy jego osobie. W rzeczywistości był on mięszaniną przyjaciela i pieczeniarza, ubogiego towarzysza usłużnego i czynnego, który uczepił się syna bogatych rodziców, nie zawsze cieszącego się ich względami i bierze udział w zmiennych kolejach jego losu, zbierając skrzętnie okruszyny z dni pomyślnych i przemyśliwając w jaki sposób zachować pozory w godzinach niedostatku.
— Co słychać o wojnie? rzekł mu Argensola, zanim go zapytał o wyniki podróży. — Przyjeżdżając z daleka powinieneś wiedzieć dużo.
Następnie Desnoyers przespał się w swojem dawnem łóżku, składniku wiecznych wspomnień, podczas gdy „sekretarz” chodził po pracowni mówiąc o Rosji, o Serbji i o Kajzerze. Nawet ten młodzieniec nie troszczący się o nic, co się jego samego nie tyczyło, zdawał się pochłonięty ogólną troską.
Gdy Juljan zbudził się, liścik od niej naznaczający mu piątą godzinę zawierał również parę słów o grożącem niebezpieczeństwie. Poprzez jej miłosne wynurzenia zdawał się przedzierać niepokój Paryża. Gdy wychodził na śniadanie, odźwierna pod pozorem powitania zatrzymała go, pytając o nowiny. I w restauracji, w kawiarni, na ulicy, wciąż wojna... możliwość wojny z Niemcami.
Desnoyers był optymistą. Co mogły znaczyć te trwogi dla człowieka, który spędził właśnie więcej niż dwadzieścia dni wśród Niemców, płynąc Atlantykiem pod flagą Cesarstwa?
Wyjechał z Buenos Ayres na parowcu Hamburskim: König Friedrich August. Święty spokój panował w świecie, gdy statek oddalał się od lądu. Tylko w Meksyku biali i metysi mordowali się wzajemnie w rewolucyjnych zmaganiach, aby nikt nie mógł wierzyć, że człowiek jest zwierzęciem zdegenerowanem przez spokój. Poza tem, na całej planecie narody okazywały sobie nadzwyczajną życzliwość. Nawet Transatlantyk, ten młody światek podróżnych najróżniejszych narodowości zdawał się być cząstką społeczeństwa przyszłości, zaszczepioną jako próbny okaz na gruncie teraźniejszości; płonką świata przyszłego bez granic i antagonizmów ras.
Pewnego poranka orkiestra okrętowa, która co niedzieli wygrywała chorał Lutra, zbudziła pasażerów śpiących w kojach pierwszej klasy, zgoła niesłychaną pobudką. Desnoyers przetarł oczy, sądząc, że podlega jeszcze sennym złudzeniom. Kozy niemieckie beczały Marsyljankę po przez korytarze i kołdry. Camerero, uśmiechając się na widok zdumienia Juljana, wytłumaczył mu tę zagadkę dwoma wyrazami: „Czternasty lipca“. Na parowcach niemieckich obchodzi się, jak własne, uroczyste święta wszystkich narodowości, składających się na ładunek i na pasażerów. Kapitanowie ich skrupulatnie spełniają obrzędy religijne danego kraju i historycznego wspomnienia. Najmarniejsze państewko ogląda swoją flagę wywieszoną ku jego czci na okręcie. Jest to jedna więcej rozrywka, która zwalcza monotonję podróży i dopomaga wysokim celom niemieckiej propagandy. Poraz pierwszy wielkie, narodowe święto Francji obchodzone było na niemieckim okręcie i podczas gdy muzyka wygrywała melodje Marsyljanki w tempie galopady z rozwianym włosem, gromadki rozbudzonych wcześnie pasażerów unosiły się nad wykonaniem.
— Jaka finezja — mówiły Amerykanki. — Ci Niemcy nie są tak ordynarni, jak się wydają. Taka subtelna uprzejmość... coś dystyngowanego... I są tacy, którzy wierzą, że oni i Francuzi będą się bić.
Na bardzo nielicznych Francuzów, jadących tym parowcem, patrzono z zachwytem, jak gdyby wzrosło nad miarę poprzednie dla nich uznanie. Było ich tylko trzech: stary jubiler, który odwiedzał swoje filje w Ameryce i dwie młode panny sklepowe z ulicy de la Paix, osoby najpotulniejsze na całym parowcu, westalki o wesołych oczach i zadartych noskach, trzymające się zdaleka i niepozwalające sobie na żadne wynurzenia w tem niezbyt sympatycznem środowisku. Wieczorem odbył się bankiet galowy. Wszyscy niemieccy pasażerowie wystąpili we frakach a ich panie pokazały biel swoich łopatek. Przy deserze ozwał się dźwięk noża o kieliszek i nastąpiło milczenie. Kapitan zabrał głos. I zacny marynarz, który do swych żeglarskich czynności przyłączał obowiązek przemawiania na ucztach i otwierania balu z najdystyngowańszą z dam rozpoczął snuć różaniec słów, podobnych do tarcia o siebie chropowatych tabliczek z długiemi przerwami kłopotliwego milczenia. Desnoyers umiał trochę po niemiecku, ponieważ miał krewnych w Berlinie i mógł pochwycić niektóre słowa. Komendant powtarzał co chwila: „pokój“ i „przyjaciele“. Sąsiad przy stole, komisant handlowy, ofiarował się na tłumacza, z usłużnością człowieka żyjącego z propagandy.
— Kapitan prosi Boga, by utrzymał pokój pomiędzy Niemcami a Francją i tuszy sobie, że przyjaźń pomiędzy dwoma narodami będzie wzrastała z każdą chwilą.
Powstał drugi mówca przy tym samym stole. Był on najbardziej szanowanym z pomiędzy niemieckich pasażerów, bogaty przemysłowiec z Düsseldorfu, który wracał z przeglądu swoich filji w Ameryce. Nigdy o nim nie mówiono po nazwisku. Posiadał tytuł radcy handlowego; dla swych rodaków był Herr Comerzienrath tak, jak jego małżonkę tytułowano Frau Comerzienrath. Pani radczyni znacznie młodsza od twego poważnego pana i władcy, zaraz z początku podróży, zwróciła na siebie uwagę Desnoyers‘a. Ona, ze swej strony, uczyniła wyjątek dla tego młodego Argentyńczyka, od pierwszych słów wyrzekając się swego tytułu.
— Na imię mi Berta — rzekła z godnością, niczem Księżna Wersalska, do pięknego „labusia“, siedzącego u jej stóp.
Mąż jej również sprzeciwił się, żeby Desnoyers nazywał go „radcą“, jak jego ziomkowie.
— Moi przyjaciele nazywają mnie kapitanem. Dowodzę oddziałem landsturmu.
I gest, jaki towarzyszył tym słowom przemysłowca, zdradzał melancholję człowieka niezrozumiałego, który gardzi zaszczytami, jakiemi go pasą, by myśleć wyłącznie o tych, jakich nie posiada.
Podczas, gdy przemawiał, Juljan przypatrywał się jego małej główce i potężnemu karkowi, co razem wzięte udawało mu pewne podobieństwo do brytana. Mocą wyobraźni widział wysoki i ciasny kołnierz munduru, nad którym przelewał się podwójny wałek czerwonego tłuszczu. Głos miał suchy, ucinkowy, jakgdyby skandował wyrazy... Tak musiał wyrzucać z siebie swoje mowy cesarz. I wojowniczo usposobiony mieszczuch w bezwiednem naśladownictwie, kurczył lewą rękę, opierając dłoń o niewidzialną głowinę pałasza.
Pomimo jego dumnej postawy i urzędowej przemowy, wszyscy niemieccy słuchacze zaczęli się śmiać hałaśliwie przy pierwszych słowach, jak ludzie umiejący ocenić poświęcenie takiego Herr Comerzienrath‘a, kiedy raczy wziąć udział w zebraniu.
— Mówi rzeczy bardzo ucieszne o Francuzach — objaśnił tłumacz pocichu — ale niema w nich nic obraźliwego.
Juljan odgadł coś z tego, słysząc powtarzający się wciąż wyraz „Franzosen“. Zdawał też sobie w przybliżeniu sprawę z tego, co mówił pan radca: „Francuzi, wielkie dzieci, wesołe, uprzejme, nieopatrzne. Pomyśleć o tem co mogli by dokonać wspólnie, oni i Niemcy, gdyby zapomnieli o urazach przeszłości!“ Słuchacze niemieccy już się nie śmieli. Radca porzucił swą ironiczność, ironiczność wspaniałą, miażdżącą, pełną wzniosłych odcieni, ogromną, jak sam parowiec. Teraz rozwijał poważną część swej przemowy i sam ów komisant zdawał się wzruszonym.
— Mówi, proszę pana, — ciągnął dalej, — że pragnie, aby Francja była potężną, i abyśmy kiedyś poszli razem na innych wrogów... na innych!
I przymrużył złośliwie oko z tym samym uśmiechem wspólnego porozumienia, jakie obudziła we wszystkich ta wzmianka o tajemniczych wrogach.
Wkońcu kapitan-radca wzniósł kielich na cześć Francji. „Hoch!“, krzyknął, jak gdyby wydawał rozkaz swoim żołnierzom rezerwy. Trzykrotnie powtórzył okrzyk i cała germańska publiczność powstawszy, odpowiedziała takim samym „Hoch!“, podobnym do ryku, podczas, gdy orkiestra umieszczona w kredensowym pokoju, tuż obok sali jadalnej, zaczęła grać Marsyljankę.
Desnoyers wzruszył się. Dreszcz zapału przebiegł mu po plecach, oczy zwilgotniały i nie byłby przysiągł, że pijąc szampana nie uronił paru łez. Nosił nazwisko francuskie, miał w żyłach krew francuską i co czynili ci Niemiaszkowie — którzy przeważnie wydawali mu się śmieszni i ordynarni — było godnem wdzięczności. Jakto! Poddani Kajzera obchodzą wielkie święto Rewolucji! Zdawało mu się, że patrzy na wielki czyn historyczny.
— Bardzo dobrze — rzekł do innych Południowych Amerykanów, siedzących przy sąsiednich stołach. — Trzeba przyznać, że postąpił bardzo przyzwoicie.
Poczem z zapałem swoich dwudziestu siedmiu lat napadł w korytarzu na jubilera, wyrzucając mu jego milczenie. Był on wszakże jedynym obywatelem francuskim na parowcu. Powinien był powiedzieć choć kilka słów podziękowania. Uroczystość zakończyła się źle z jego winy.
— A dlaczego pan nie zabrałeś głosu; jesteś przecież synem Francuza? — rzekł tamten.
— Jestem obywatelem argentyńskim — odpowiedział Juljan.
I oddalił się; zaś jubiler rozważywszy, że „powinien był przemawiać“ tłumaczył się otaczającym. Było rzeczą bardzo niebezpieczną wtrącać się w sprawy dyplomatyczne. A przytem nie miał „instrukcji od swego rządu“. I przez kilka godzin uważał się za człowieka, który omal że nie rozpoczął nowej karty w historji.
Resztę wieczora spędził Desnoyers w palarni, zwabiony obecnością „pani radczyni“. Kapitan landsturmu ze sterczącem mu z pod wąsów ogromnem cygarem, grał w pokera z innemi rodakami, którzy szli na nim w porządku godności i bogactw. Jego połowica siedziała przy nim większą część wieczoru, patrząc na caremerów, roznoszących tace z bock'ami i nie ważyła się sprzeciwiać temu olbrzymiemu pochłanianiu piwa. Zresztą myślała głównie o tem, by trzymać próżne krzesło dla Desnoyers‘a. Uważała go za najbardziej dystyngowanego pasażera na parowcu, ponieważ pił szampana przy każdem jedzeniu. Juljan był wzrostu średniego, brunet, z małą nogą, co sprawiało, że pani radczyni była zmuszoną chować swoje pod suknią; czoło miał prawie trójkątne, obramowane gęstwiną czarnych włosów, gładkich i błyszczących. Był, jednem słowem, typem wprost przeciwnym tym, którzy ją otaczali, a przytem mieszkał w Paryżu, którego ona nigdy nie widziała pomimo licznych podróży po obu półkulach.
— Och! Paryż! Paryż! — mawiała, otwierając szeroko oczy i sznurując usta, aby wyrazić swój zachwyt, gdy rozmawiała sam na sam z Argentyńczykiem — jakbym pragnęła tam pojechać!
I, aby go skłonić do opowiadań o Paryżu, pozwalała sobie na pewne, poufne uwagi o przyjemnościach Berlina, czerwieniąc się wstydliwie i przyznając, że w świecie jest ich więcej, och! o wiele więcej, i że ona pragnęłaby je poznać!
Juljan, przechadzając się teraz dokoła Kaplicy Zadośćuczynienia przypominał sobie teraz z pewnym wyrzutem małżonkę Radey Erckmanna. On, który odbył podróż do Ameryki dla kobiety, żeby zebrać tam pieniądze i ożenić się z nią! Ale wnet znajdował usprawiedliwienie dla swego postępowania. Nikt się nie dowie o tem, co się stało. Zresztą nie był przecież ascetą i Berta Erckmann przedstawiała bardzo ponętną gratkę na pełnem morzu. Przypominając ją sobie widział zaraz oczyma wyobraźni rosłą klacz wyścigową, suchą, złotej maści i o silnych, nerwowych nogach, Berta była Niemką współczesną, która w ojczyźnie swojej nie widziała innych wad prócz ociężałości kobiet, i sama zwalczała to narodowe niebezpieczeństwo wszelkiemi żywnościowemi metodami. Jedzenie było dla niej udręką, a widok bock‘ów w palarni męczarnią Tantala. Smukłość zdobyta i utrzymana temi wysiłkami woli, uwydatniała jeszcze bardziej wrodzoną barczystość jej budowy o silnych wiązaniach i dużych, zdrowych zębach, które przywodziły na pamięć niepoczciwe porównanie Desnoyers‘a. „Jest chuda, a mimo to ogromna“ mówił sobie, przypatrując się jej. Ale w miarę jak się jej przypatrywał doszedł jednocześnie do przekonania, że jest najbardziej dystyngowaną kobietą na parowcu; dystyngowaną na potrzeby podróży morskiej i elegancką w stylu monachijskim, w sukniach o barwach nieokreślonych, które przywodziły na pamięć malarstwo perskie i winiety rękopisów średniowiecza. Mąż zachwycał się elegancją Berty, ubolewając potajemnie nad jej wiotkością, jak nad zbrodnią zdrady stanu. Ojczyzna niemiecka pyszniła się płodnością swoich kobiet. Kajzer przy swoich artystycznych zachciankach oświadczył kiedyś, że prawdziwa piękność niemiecka powinna mieć w pasie przynajmniej metr pięćdziesiąt.
Gdy Desnoyers wszedł do palarni i zajął miejsce, które mu zachowała Radczyni, małżonek jej i jego okazali towarzysze trzymali bezczynnie karty w ręku nad zielonym stolikiem. Herr Rath w dalszym ciągu wypowiadał swoją mówkę pomiędzy przyjaciółmi, a słuchacze wyjmowali cygara z ust, by wydawać pomruki uznania. Obecność Juljana sprowadziła uśmiech ogólnej uprzejmości. To Francja przychodziła bratać się z niemi. Wiedzieli, że jego ojciec był Francuzem i to wystarczyło, by go przyjęli, jak gdyby przybywał prosto z quai d‘Orsay jako przedstawiciel najwyższej dyplomacji Rzeczypospolitej. Zapał prozelityzmu sprawił że wszyscy przypisali jakąś nadmierną wagę jego osobie.
— My — ciągnął dalej radca, patrząc uporczywie na Desnoyersa, jak gdyby oczekiwał od niego jakiegoś uroczystego zobowiązania — my pragniemy żyć w przyjaźni z Francją.
Młody Juljan potakiwał głową, by nie wyglądać na roztargnionego. I jemu wydawało się, że ci ludzie nie wyglądali na wrogów. Zresztą, jak dla niego, przyjaźń ta mogła się ugruntować, kiedy by tylko zechciała. W danej chwili obchodziło go tylko pewne kolano, które szukało jego kolana pod stołem, udzielając mu swego słodkiego ciepła przez podwójną warstwę jedwabiu.
— Ale Francja — ciągnął dalej z żalem przemysłowiec — okazuje się oporną względem naszych zabiegów. Przed laty już cesarz wyciągał do niej rękę wielkodusznie, ale ona udała, że tego nie widzi. Przyznasz pan sam, że to nie było w porządku.
Tu Desnoyers uznał, że mu wypada coś powiedzieć, aby jego przedmówca nie spostrzegł, że młodzieniec jest czem innem zajęty.
— Jednakże Niemcy nie czynią tego, co powinny. Niechby oddały przedtem to, co sobie przywłaszczyły.
Nastąpiło pełne zdumienia milczenie, jak gdyby zadźwięczał dzwonek alarmowy. Paru z obecnych, którzy nieśli cygaro do ust pozostali w ten sposób, wytrzeszczając oczy. Ale znajdował się tam przecież kapitan landsturmu i ten pośpieszył dać wyraz niememu protestowi:
— Oddać! rzekł głosem zduszonym od raptownego napęcznienia szyi — my nie potrzebujemy oddawać tego, czegośmy sobie nigdy nie przywłaszczali. Co posiadamy, to zdobyliśmy naszem bohaterstwem.
Ukryte kolano stało się bardziej natarczywem, jak gdyby zalecając roztropność młodzieńcowi swojem pieszczotliwem tarciem.
— Nie mów pan tego — westchnęła Berta. Tak mówią tylko skompromitowani republikanie paryscy. Ale tak dystyngowany młodzieniec, który zna Berlin i ma krewnych w Niemczech!
Ale Desnoyers, który wobec wszelkich zapewnień czynionych podniesionym głosem czuł zawsze dziedziczną chętkę zadzierzystości, odpowiedział zimno:
— To zupełnie tak, gdybym ja panu zabrał zegarek i potem ofiarowywał się panu z przyjaźnią, zapominając o tem, co się stało. I chociażbyś pan sam zapomniał, moim obowiązkiem byłoby przedewszystkiem zwrócić panu zegarek.
Radca Eckermann chciał tyle na raz odpowiedzieć, że zdołał zaledwie wybełkotać, przeskakując z przedmiotu na przedmiot:
— Porównywać odzyskanie Alzacji do kradzieży... Toż to ziemia niemiecka!... Rasa... język... historja!
— Ale gdzie jej chęć stania się niemiecką? — zapytał młodzieniec, nie tracąc spokoju — kiedy pytaliście się jej o zdanie?
Radca zawahał się chwilę, jak gdyby nie wiedział czy rzucić się na zuchwalca, czy zmiażdżyć go pogardą.
— Młodzieńcze, pan nie wiesz, co mówisz — rzekł wreszcie majestatycznie. — Jesteś pan Argentyńczykiem, i nie znasz się na sprawach Europy.
Inni przytaknęli, cofając natychmiastowo względy, jakiemi go na krótko przedtem darzyli. Radca, z żołnierską szorstkością, odwrócił się od niego plecami i wziąwszy karty zaczął je rozdawać. Partyjka nawiązała się znowu. Desnoyers, czując się dotkniętym tem lekceważeniem, miał ochotę przerwać gwałtownie grę. Ale niewidzialne kolano w dalszym ciągu doradzało mu spokój, a ręka również ukryta poszukała prawicy młodzieńca, przytrzymując ją łagodnie. To wystarczyło, żeby odzyskał pogodę ducha. Pani Radczyni śledziła bacznym wzrokiem przebieg gry. On zaczął się również przyglądać i złośliwy uśmiech igrał mu leciutko w kącie ust, podczas gdy on sam mówił sobie w rodzaju pogróżki:
— Kapitalnie!... Kapitalnie!... Nie wiesz, co cię czeka.
Gdyby to się działo na stałym lądzie Juljan nie byłby się zbliżył więcej do tych ludzi, ale życie na parowcu z jego nieuniknionem potykaniem się ciągle zmusza do niepamięci. Nazajutrz radca i jego przyjaciele poszukali go, przesadzając się w uprzejmościach, by zatrzeć nieprzyjemne wspomnienie. Juljan był młodzieńcem „dystyngowanym“, należał do bogatej rodziny, zaś oni wszyscy posiadali w jego kraju sklepy i fabryki. Jednego się tylko postanowili wystrzegać: nie wspominać mu już nigdy o jego francuskiem pochodzeniu. Był Argentyńczykiem i wszyscy naraz jęli się unosić nad wspaniałością jego ojczyzny i wszystkich narodów Ameryki Południowej, gdzie mieli swoje interesa i filje, przesadzając ich znaczenie, jak gdyby to były wielkie potęgi, zastanawiając się z przejęciem nad czynami i słowami ich politycznych osobistości, dając do zrozumienia, że w Niemczech wszyscy troszczą się o ich przyszłość, przepowiadając każdej z nich bez wyjątku wielką chwałę i świetność, niby odbicie chwały i świetności Cesarstwa, o ile będą się one garnąć pod skrzydła wpływów giermańskich.
Pomimo tych nadskakiwań Desnoyers nie pojawił się z dawną gorliwością w palarni o godzinie pokera. Pani Radczyni udała się do swojej kajuty wcześniej niż zazwyczaj. Blizkość równika przyprawiała ją o nieprzezwyciężoną senność i nie pozwalała jej towarzyszyć małżonkowi przy kartach. Juljan ze swojej strony miał jakieś tajemnicze zajęcia tak, że dopiero o północy wszedł do palarni z pośpiechem człowieka, który pragnie być widzianym, by uniknąć podejrzeń, i, mówiąc głośno, usiadł obok męża i jego towarzyszy. Partja skończyła się właśnie i raczono się obficie piwem i grubemi Hamburskiemi cygarami, na cześć tych, co wygrali. Była to godzina wynurzeń germańskich, serdeczności koleżeńskich, ciężkich i powolnych żarcików i tłustych anegdotek. Radca przewodniczył z całą majestatycznością tym utarczkom przyjaciół, mądrych kupców z portów hanseatyckich, korzystających z wielkich kredytów w Deutsche Bank, lub detalistów osiedlonych z niezliczoną rodziną w republikach La Platy. On był wojskowym, kapitanem i przyjmując każdy tłusty dowcip wybuchami śmiechu, który wstrząsał jego potężnym karkiem, wyobrażał sobie, że znajduje się w koszarach wśród towarzyszy broni.
Na cześć Południowych Amerykanów, którzy z nudów weszli posłuchać, jak się zabawiają Niemiaszki, ci wysilali się na coraz nowe koncepty i wyławiali z zalanych piwem mózgownic utopione w nich anegdotki. Juljan podziwiał łatwość śmiechu, jaką byli obdarzeni ci ludzie. Podczas, gdy cudzoziemcy zachowywali się obojętnie, tamci aż się potaczali ze śmiechu na swoich siedzeniach. A gdy nawet niemieckie audytorjum pozostawało chłodne, opowiadający uciekał się do niezawodnego sposobu, mającego mu zastąpić brak dowcipu i werwy.
— Kajzerowi opowiadano tę anegdotkę, gdy Kajzer ją usłyszał Kajzer śmiał się bardzo.
Nie trzeba było więcej. Wszyscy wybuchali śmiechem: „ja! ja! ja“ w trzech krótkich odstępach, gdyż przedłużanie tych objawów wesołości mogło by być poczytanem za brak uszanowania dla Majestatu.
W pobliżu Europy cała fala nowin ruszyła na spotkanie parowca. Urzędnicy telegrafu bez drutu pracowali bez wytchnienia. Pewnego wieczora Desnoyers, wchodząc do pracowni, zobaczył germańskich notablów wymachujących rękoma z twarzami ożywionemi. Nie pili piwa; kazali odkorkować butelki szampana niemieckiego i pani Radczyni, przejęta niewątpliwie otrzymanemi wiadomościami, nie zeszła do kajuty. Kapitan Erckmann, ujrzawszy młodego argentyńczyka, podał mu kieliszek. — Wojna! zawołał z uniesieniem — wojna się zbliża. Nadeszła godzina.
Desnoyers zdumiał się. Wojna. Jaka wojna? Przeczytał jak wszyscy na tablicy anonsów w kredensie radjogram, donoszący, że rząd Austrjacki posłał ultimatum Serbji, ale ta wiadomość nie uczyniła na nim najlżejszego wrażenia. Zlekceważył on kwestję Bałkańską. Te waśnie narodów chrześcijańskich pochłonęły uwagę świata, odciągając ją od poważniejszych spraw. Jakże mógł ten wypadek interesować wojowniczego radcę? Oba narody porozumieją się niewątpliwie. Dyplomacja czasem na coś się przydaje.
— Nie! zaprzeczył wściekle Niemiec — To wojna, błogosławiona wojna! Rosja poprze Serbję, a my weźmiemy stronę naszej sojuszniczki. Co uczyni Francja? Wiesz pan, co uczyni Francja?
Juljan wzruszył niechętnie ramionami, jak gdyby prosząc, żeby go zostawiono w spokoju.
— Nam potrzeba wojny — ciągnął dalej Radca — wojny prewencyjnej. Rosja wzrasta nadmiernie szybko i przygotowywa się przeciw nam. Jeszcze cztery lata pokoju a pokończy swoje koleje strategiczne a jej siły wojskowe połączone z siłami sprzymierzeńców dorównają naszym. Lepiej teraz zadać jej potężny cios. Trzeba skorzystać ze sposobności. Wojna! Wojna prewencyjna!
Cały jego klan słucha w milczeniu. Niektórzy zdawali się nie podzielać jego zapału. Wojna! W wyobraźni widzieli interesa sparaliżowane, przedsiębiorstwa zachwiane, kredyty w bankach cofnięte... co było dla nich katastrofą groźniejszą niż najzacieklejsze bitwy. Ale potakiwali pomrukami i kiwaniem głową wściekłym wybuchem Erckmanna... Był on Herr Rath, a w dodatku oficerem. Prawdopodobnie był wtajemniczony w zamiary ojczyzny i to wystarczało, by wypili w milczeniu za pomyślność wojny.
Desnoyers sądził, że Radca i jego wielbiciele popili się.
— Wierzaj mi, kapitanie — rzekł pojednawczym tonem — to, co pan mówił, jest nielogiczne. Jakże wojna mogłaby iść na rękę przemysłowym Niemcom? Toż one nieustannie rozszerzają swoją działalność w tym kierunku, co miesiąc zdobywają nowy rynek, co rok ich bilans handlowy zwiększa się w niesłychany sposób. Przed sześćdziesięciu laty musieli tworzyć załogi swych okrętów z Berlińskich woźniców, karanych policyjnie. Dziś jej wojenne i handlowe floty krążą po wszystkich oceanach i niema portu, gdzie towary niemieckie nie stanowiłyby większości carga. Niemcy powinny tylko żyć w dalszym ciągu w ten sposób, trzymać się zdaleka od wszystkich awantur wojennych. Dwadzieścia lat więcej pokoju, a Niemcy będą panami handlowych rynków całego świata, pobiwszy Anglję swoją wczorajszą mistrzynie w tej bezkrwawej walce. I wszystko to mieliby narażać, — jak ten, który cały majątek stawia na jedną kartę — w wojnie, któraby mogła się skończyć dla nich niepomyślnie?
— Nie, wojna — upierał się z gniewem Radca — wojna prewencyjna! Żyjemy otoczeni wrogami; tak dłużej trwać nie może. Lepiej skończyć od jednego zamachu. Albo oni, albo my! Niemcy czują się na siłach, by stawić czoło światu. Musimy położyć koniec groźbie rosyjskiej. A jeżeli Francja nie zachowa się spokojnie, tem gorzej dla niej. A gdy ktokolwiek więcej ośmieli się stanąć nam wpoprzek, tem gorzej dla niego! Gdy ja w moich warsztatach montuję nową maszynę, to dlatego by nie próżnowała. My posiadamy najpierwszą armję w świecie; trzeba ją wprawić w ruch, by nie zardzewiała.
Poczem dodał z ciężką ironją:
— Opasano nas żelazną obręczą, by nas zdławić. Ale Niemcy mają potężne bary i dość im będzie natężyć je, aby ta obręcz pękła. Trzeba się obudzić wcześniej, nim nas potarmoszą podczas snu. Biada temu, kogo spotkamy przed sobą!
Desnoyers uczuł potrzebę odpowiedzieć na te przechwałki. Nie widział nigdy tej żelaznej obręczy, na jaką się skarżą Niemcy. Jedno co czynią narody to, że nie żyją bezczynnie i ufnie wobec nadmiernych ambicji germańskich. Przygotowują się poprostu do obrony przed jawną zaczepką. Pragną utrzymać swą godność, deptaną nieustannie niesłychanemi uroszczeniami.
— Czyż inne narody — zapytał — nie będą temi, które będą zmuszone bronić się, a wy temi, które stanowią niebezpieczeństwo dla świata?
Niewidzialna dłoń poszukała pod stołem jego ręki jak przed kilkoma dniami, aby zalecić mu roztropność. Ale teraz uczyniła to ze stanowczością, jaką daje nabyte prawo.
— Och, panie! — westchnęła słodko Berta — żeby taki dystyngowany młodzieniec mówił takie rzeczy.
Nie mogła mówić dalej, bo przerwał jej małżonek. Nie byli już na wodach Ameryki i Radca wyraził się szorstkim tonem pana domu.
— Miałem zaszczyt oświadczyć ci, młodzieńcze — rzekł naśladując ucinkowy chłód dyplomatów — że pan jesteś Południowym Amerykaninem i nie rozumiesz się na sprawach Europy.
Na tem się skończyły stosunki Juljana z Radcą i jego towarzyszami.
Przemysłowcy, widząc się z każdym dniem bliżej ojczyzny, pozbywali się służalczego pragnienia przypodobania się, które im stale towarzyszyło w ich podróżach do Nowego Świata. Zaprzątały ich przytem bardzo ważne sprawy. Obsługa telegraficzna pracowała bez wytchnienia. Kapitan parowca konferował wciąż z Radcą, jako z najwybitniejszym z rodaków. Jego przyjaciele szukali najzaciszniejszych miejsc, by rozmawiać pomiędzy sobą. Nawet Berta zaczęła unikać Desnoyersa. Uśmiechała się doń zdaleka, ale uśmiech ten odnosił się bardziej do wspomnień niż do rzeczywistości.
Pomiędzy Lizboną a brzegami Anglji Juljan po raz ostatni rozmawiał z mężem. Codziennie zrana ukazywały się na tablicy w kredensie zastraszające nowiny, jakie przynosił radjograf. Cesarstwo zbroiło się przeciwko nieprzyjaciołom. Bóg ich pokarze, zsyłając na nich klęski wszelkiego rodzaju. Desnoyers zdumiał się, przeczytawszy ostatnio wiadomość. „Trzykroć stotysięcy rewolucjonistów znajduje się obecnie w Paryżu. Bulwary zewnętrzne zaczynają płonąć! Powtarzają się ohydne wybryki Komuny“.
— Ależ ci Niemcy powarjowali! — wykrzyknął młodzieniec, stojąc przed radjogramem do gromadki ciekawych, równie oszołomionych jak on. — To można stracić tę resztę zdrowego rozsądku, jaki nam pozostaje. Co to są za rewolucjoniści? Jakaż rewolucja mogła wybuchnąć w Paryżu, skoro Rząd nie składa się z reakcjonistów?
Poza nim ozwał się głos szorstki, nakazujący, jak gdyby uważał się za uprawnionego do rozproszenia wątpliwości obecnych. Przemawiał nim Herr Radca:
— Młodzieńcze! Te wiadomości pochodzą od najpierwszych Agencji Niemieckich. Niemcy nie kłamią nigdy.
Po tych słowach, odwrócił się do Juljana tyłem i już się więcej nie widzieli.
Następnego dnia o świcie — ostatniego dnia podróży — Camerero Desnoyersa obudził go pośpiesznie:
Herr; proszę wyjść na pokład; piękny widok.
Morze było zasnute mgłami; ale z pomiędzy nich wynurzały się jakieś sylwety, podobne do wysp, o potężnych wieżach i spiczastych minaretach, wyspy te sunęły po falach wolno i majestatycznie z ponurą ociężałością. Juljan naliczył ich osiemnaście. Zdawały się zapełniać Ocean. Była to eskadra Kanału, która opuszczała brzegi Anglji z rozkazu Rządu i płynęła tylko dla wykazania swoich sił. Po raz pierwszy widząc wynurzający się z mgieł ten pochód Dreadnought'ów, sprawiających wrażenie jakichś przedhistorycznych, morskich potworów Desnoyers zdał sobie sprawę z potęgi Wielkiej Brytanji. Parowiec niemiecki przesunął się pomiędzy niemi zmalały, spokorniały, przyśpieszając chód.
— Powiedziałby kto — pomyślał młodzieniec — że ma sumienie nieczyste i chce umknąć.
Tuż przy nim, jakiś Południowy Amerykanin żartował z niemieckim pasażerem:
— Gdyby już wojna była wypowiedziana pomiędzy niemi a wami. Gdyby nas tak wzięto do niewoli!
Po południu weszli do przystani Southampton. „Friedrich August“ okazał ten sam pośpiech opuszczenia portu. Wszystko odbyło się z zawrotną szybkością. Cargo było olbrzymie, zarówno pasażerów jak i ładunków. Dwa przepełnione parowce przybiły do bortu Transatlantyka. Nawała Niemców przebywających w Anglji zalała pokład z radością tych, którzy stanęli na gruncie przyjaznym i pragną znaleźć się jaknajprędzej w Hamburgu. Poczem parowiec pomknął Kanałem z szybkością niezwykłą w tych stronach.
Ludzie zgromadzeni przy bortach czynili uwagi na temat nadzwyczajnych spotkań na tym morskim bulwarze; uczęszczanym zazwyczaj przez parowce pokojowe. Na horyzoncie błąkały się dymy, pochodzące od eskadry francuskiej, wiozącej prezydenta Poincaré, wracającego z Rosji. Alarmujące pogłoski przerwały jego podróż. Potem ujrzano więcej okrętów angielskich, krążących dokoła brzegów niby psy groźne i czujne. Następnie całą parą podążył w stronę Bałtyku okręt rosyjski, biały i lśniący jak olbrzymi ptak.
— Źle! wykrzyknęli podróżni z Ameryki — Bardzo źle! Zdaje się, że tym razem rzeczy się mają poważnie.
I rozglądali się niespokojnie po blizkich wybrzerzach z jednej strony i drugiej strony. Wyglądały jak zawsze, ale, het, po za niemi przygotowywał się nowy okres Historji.
Friedrich August“ miał przybyć do Boulogne o północy i doczekać świtu, by pasażerowie mogli wylądować wygodnie. Tymczasem przybył o dziesiątej, zarzucił kotwicę zdala od portu i komendant wydał rozkazy, żeby wyładowanie odbyło się w ciągu godziny. Dlatego przyśpieszył chód, nie szczędząc węgla. Potrzebował oddalić się jak najprędzej i szukać schronienia w Hamburgu. Nie na próżno pracowały aparaty radjograficzne.
Przy świetle błękitnych latarni rozpościerających po morzu siną jasność rozpoczęło się przewożenie pasażerów i ładunków przeznaczonych dla Paryża szalupami.
— Prędzej! Prędzej!
Majtkowie porywali zapóźnione panie, które liczyły po raz setny swoje pakunki w obawie, że im jakiś zaginął. Camererowie biegli objuczeni dziećmi jakgdyby to były tłumoki. W ogólnym pośpiechu ginęła przesadna i obleśna uprzejmość germańska.
— Istni lokaje — myślał Desnoyers — wiedzą, że już się zbliża godzina triumfu i nie uważają za potrzebne udawać.
Ujrzał się na szalupie tańczącej po falach przed czarną i nieruchomą ścianą Transatlantyku, upstrzonego świetlnemi krążkami. Przy bortach tłoczyli się pasażerowie, żegnając odjeżdżających powiewaniem chustek. Juljan zobaczył Bertę, która na traf machała ręką, nie widząc go, nie wiedząc w jakiej szalupie się znajduje, ulegając potrzebie uzewnętrznienia słodkich wspomnień, które miały zginąć w tajnikach morza i nocy; „Żegnaj, Radczyni!“
Odległość pomiędzy parowcem a szalupami dążącymi do portu, poczęła się zwiększać. Jakgdyby oczekując na tę chwilę bezkarności jakiś stentorowy głos zabrzmiał z ostatniego pokładu wśród wybuchów śmiechu:
— Do widzenia! Wkrótce zobaczymy się w Paryżu!
Zaczem orkiestra, ta sama orkiestra, która przed trzynastu dniami wprawiła w osłupienie Desnoyersa swoją niespodziewaną Marsyljanką, rozpoczęła wojenny marsz z czasów Fryderyka Wielkiego, marsz grenadjerów przy akompanjamencie trąb.
I tak zniknął w pomroce, z pośpiechem ucieczki i zuchwałością bliskiej zemsty ostatni Transatlantyk niemiecki, który zawinął do brzegów Francji.
To działo się ubiegłej nocy. Aczkolwiek nie minęło jeszcze dwudziestu czterech godzin od tej pory Desnoyers'owi wydawało się to czemś dalekim i mętnie rzeczywistem. Umysł jego skłonny zawsze do sprzeciwu nie podzielał ogólnego przerażenia. Przechwałki Radcy wydawały mu się teraz bredzeniem mieszczucha przedzieżgniętego w żołnierza. Niepokój Paryża był w jego oczach nerwowym wybrykiem ludzi żyjących spokojnie i których każdy cień niebezpieczeństwa mogącego zagrozić ich dobrobytowi, przeraża. Tyle razy mówiono już o nieuniknionej, natychmiastowej wojnie, a zatarg zażegnywał się w ostatniej chwili. A przytem Juljan nie życzył sobie wojny, bo wojna krzyżowała jego plany przyszłego życia; zaś człowiek przyjmuje jako logiczne i rozsądne to wszystko co służy jego egoizmowi, to jedynie uważa za szczyt rzeczywistości.
— Nie, nie będzie wojny — powtarzał sobie, chodząc po ogrodzie. — Tym ludziom pomięszało się w głowie. Jak może wybuchnąć wojna w dzisiejszych czasach?
I odtrącając wątpliwości, które pomimowoli chwytały go raz po raz, zaczynał myśleć tylko o tem, co go w danej chwili obchodziło najbardziej. Spojrzał na zegarek. Piąta. Ona powinna nadejść niezwłocznie. Wydało mu się, że poznaje ją zdaleka w jakiejś pani, która wchodziła przez bramę od ulicy Pasquier. Ale zanim się zbliżyła, mógł przekonać się o swojej pomyłce. Nie szła sama; inna pani przyłączyła się do niej. Były to zapewne Angielki lub Amerykanki Północy, z tych które żywią romantyczny kult dla Marji Antoniny.
Chciały zwiedzić kaplicę Zadośćuczynienia, dawny grobowiec ściętej królowej. Juljan ujrzał je wchodzące na stopnie i mijające zewnętrzny dziedziniec, pod którym leży ośmiuset szwajcarów, poległych w dniu 10-go Sierpnia, wraz z innemi ofiarami rewolucyjnej wściekłości.
Stropiony tym zawodem jął przechadzać się w dalszym ciągu. Był tak zły, że brzydota pomnika, jakim Restauracja Burbońska przyozdobiła dawny cmentarz Magdaleny wydała mu się jeszcze większą. Czas mijał, a ona nie przychodziła. Za każdym nawrotem patrzył chciwie ku wejściom ogrodowym. I stało się to co zawsze przy dawnych schadzkach. Ujrzał ją nagle, jakby spadającą z wysoka, lub wyrastającą z ziemi niby widziadło. Lekki kaszelek, lekki odgłos kroków i Juljan odwracając się natknął się prawie na nadchodzącą.
— Margarita!... Och! Margarita!
To była ona, a mimo to, prawie że jej nie poznał w pierwszej chwili.
Ogarnęło go jakieś zdziwienie, że ujrzał w rzeczywistości to oblicze, które przez trzy miesiące nawiedzało wciąż jego wyobraźnię, stając się za każdym razem bardziej uduchownionem i wyidealizowanym przez nieobecność. Ale to trwało krótką chwilę. Natomiast doznał wrażenia, że czas i przestrzeń przestały istnieć, że nie wyjeżdżał nigdzie i że upłynęło zaledwie kilka godzin od ostatniego spotkania.
Z bezładnych wykrzykników Juljana, z namiętnego drżenia jego rąk, odgadła Margarita mający nastąpić wybuch uczuć, a może i coś więcej i okazała się chłodną i pogodną.
— Nie, nie tutaj — rzekła z pewnem zniecierpliwieniem. — Co za myśl naznaczać mi tu spotkanie!
Usiedli na żelaznych krzesełkach, pod osłoną klombu roślin, ale ona wstała natychmiast. Bulwarowi przechodnie mogli ich zobaczyć, gdyby tylko zwrócili oczy w stronę ogrodu. O tej godzinie wiele przyjaciółek chodziło tędy z powodu blizkości wielkich magazynów. Poszukali więc schronienia w rogu pomnika, pomiędzy nim a ulicą des Mathurins. Desnoyers przysunął dwa krzesła do wysokiej ściany zieleni i gdy usiedli, stali się niewidzialnymi dla tych, którzy szli po drugiej stronie bramy. Ale to im nie dało samotności. O kilka kroków od nich jakiś otyły i krótkowzroczny jegomość czytał dziennik; gromadka kobiet paplała i robiła szydełkiem. Jakaś pani w pąsowem okryciu z dwoma pieskami — zapewne sąsiadka, która wstąpiła do ogrodu, żeby przewietrzyć swoich ulubieńców — przeszła kilkakrotnie przed zakochaną parą, uśmiechając się dyskretnie.
— Jakież to nieznośne — sarknęła Margarita. — Co za fatalna myśl przychodzić tutaj.
Popatrzyli na siebie z uwagą, jak gdyby chcieli zdać sobie dokładnie sprawę ze zmian, jakie w nich czas dokonał.
— Opaliłeś się — rzekła ona — wyglądasz na marynarza.
Juljanowi wydała się piękniejszą niż dawniej i powiedział sobie, że posiadanie jej warte było tych niepowodzeń, jakie spowodowały jego wyjazd do Ameryki. Wyższą była od niego; wytwornie i harmonijnie wiotką. „Ma chód muzykalny“ mawiał sobie Desnoyers, wywołując w pamięci jej obraz. I teraz zobaczywszy ją znowu przedewszystkiem zachwycił się wdzięcznym, rytmicznym krokiem, jakim szła przez ogród, szukając nowego miejsca. Rysy jej nie były regularne, ale pełne uroku i pikanterji; prawdziwa twarzyczka Paryżanki. Wszystko, co mogła wynaleść sztuka upiększania kobiety zjednoczyło się w jej osobie, tchnącej najwytworniejszą starannością. Margarita żyła zawsze dla siebie. Dopiero przed kilkoma miesiącami wyrzekła się częściowo tego słodkiego egoizmu, poświęcając zebrania, herbaty i wizyty, by spędzać z Desnoyersem wieczorne godziny. Elegancka i wymalowana jak kosztowna lalka, mając za najwyższy cel połączenie swych cielesnych uroków z ostatniemi wynalazkami mody doszła wreszcie do tego, że odczuła radość i troski innych kobiet, tworząc sobie życie wewnętrzne. Ośrodkiem tego nowego życia, ukrytego pod jej dawniejszą płochością stał się Desnoyers. Potem, gdy wyobrażała sobie, że ostatecznie urządziła swą egzystencją: — zadowolenie próżności dla świata, i rozkosze miłości w tajemnicy — druzgocąca katastrofa, wystąpienie męża, o którego istnieniu zdawała się zapominać, zniszczyła jej lekkomyślną szczęśliwość. Ona, która uważała siebie za centrum świata, wierząc mocno, że wypadki powinny krążyć stosownie do jej pragnień i upodobań, odczuła tę okropną niespodziankę z większem zdumieniem niż bólem.
— A ty, jakże mnie znalazłeś? zapytała.
I aby Juljan nie omylił się w odpowiedzi, spojrzała na obfite fałdy swej sukni, dodając:
— Uprzedzam cię, że się moda zmieniła. Skończyła się spódnica entravcè. Teraz zaczyna się już nosić krótką i szeroką w obwodzie.
Desnoyers musiał zająć się suknią z takim samym zapałem jak nią samą; mieszając wyrazy uznania dla bieżącej mody z zachwytem nad pięknością Margarity.
— Myślałeś dużo o mnie? ciągnęła dalej. — Nie sprzeniewierzyłeś mi się ani razu? Ani jednego raziczku? Naprawdę: spójrz na mnie, bo zawsze poznam, kiedy kłamiesz.
— Zawsze myślałem o tobie — rzekł, kładąc rękę na sercu, jak gdyby przysięgał przed sędzią.
I mówił to śmiało, z oddźwiękiem prawdy w głosie — gdyż w jego przeniewierstwach — teraz całkowicie zapomnianych towarzyszyło mu zawsze wspomnienie Margarity.
— Ale mówmy i o tobie — dodał. — Co porabiałaś przez ten czas?
Przysunął swoje krzesło do jej krzesła jak najbliżej. Kolana ich stykały się, ujął jej rękę i pieścił ją, wsunąwszy palec przez otworek rękawiczki. Ten przeklęty ogród, który nie pozwalał na większe poufałości i zmuszał ich do mówienia po cichu po trzech miesiącach rozłąki! Pomimo całej jego wstrzemięźliwości jegomość czytający dziennik podniósł głowę i spojrzał gniewnie z ponad okularów, jak gdyby uprzykrzona mucha drażniła go swem brzęczeniem. Przychodzić na miłosne gruchanie do publicznego ogrodu, kiedy całej Europie groziła katastrofa!
Margarita, śmiało odwzajemniwszy pieszczotę, mówiła spokojnie o swojem życiu w ciągu ostatnich miesięcy.
— Urządziłam się jak mogłam i nudziłam się ogromnie. Jak wiesz, przeniosłam się do mamy, a mama jest osobą starodawnego pokroju i nie rozumie naszych gustów. Bywałam w teatrze z moim bratem; chodziłam do adwokata, by dowiadywać się jak postępuje mój rozwód i przynaglać go do pośpiechu... I nic więcej.
— A twój mąż?
— Nie mówmy o nim, dobrze? Biedak; żal mi go. Taki dobry... taki zacny... Adwokat zapewnia, że zgadza się na wszystko i nie chce stawiać przeszkód. Mówią, że nie przyjeżdża do Paryża, że mieszka w fabryce... Nasz dawny dom zamknięty... Czasem, doznaję wyrzutów sumienia, myśląc, że tak źle z nim postąpiłam.
— A ja? rzekł Juljan, cofając rękę.
— Masz słuszność — odparła z uśmiechem. — Ty jesteś życie. Ono bywa okrutnem, ale jest ludzkiem. Musimy myśleć tylko o sobie i nie troszczyć się o drugich. Tylko egoiści mogą być szczęśliwi.
Oboje zamilkli. Wspomnienie męża przesunęło się pomiędzy nimi jak lodowate tchnienie. Juljan pierwszy otrząsnął się z tego przykrego wrażenia.
— I nie tańczyłaś przez cały ten czas?
— Nie, czyż to było możliwe? Wyobraź sobie, kobieta rozwodząca się. Nie byłam na żadnem zebraniu chic, po twoim wyjeździe. Chciałam zachować pewną żałobę podczas nieobecności... Raz tangowaliśmy na wieczorku rodzinnym. Co za ohyda!... Brakowało ciebie mistrzu.
Ściskali się znów za ręce z uśmiechem. Przed ich oczyma przesuwały się wspomnienia z przed kilku miesięcy, kiedy zaczęli się kochać, tańcząc od piątej do siódmej po południu w hotelach na Polach Elizejskich, gdzie kwitnie nierozerwalny związek tanga z filiżanką herbaty.
Ona wszelako oderwała się od tych wspomnień, ulegając natrętnej trosce, o której zapomniała tylko w pierwszych chwilach spotkania.
— Ty, który wiesz dużo, powiedz, czy będzie wojna?... Ludzie tyle mówią!... Jak ci się zdaje? Może się to wszystko ułoży.
Desnoyers poparł ją swym optymizmem. Nie wierzył w możliwość wojny. To była poprostu niedorzeczność.
— Ja mówię to samo. Nie żyjemy przecież w dzikich czasach. Znałam Niemców, zupełnie chic i dobrze wychowanych, którzy z pewnością myślą tak samo jak my. Jeden stary profesor, który bywa u nas tłumaczył wczoraj mamie, że w dzisiejszej postępowej epoce wojny nie są już możliwe. Po dwóch miesiącach nie zostało by prawie ludzi, a po trzech świat nie miałby wcale pieniędzy do dalszej walki. Nie pamiętam jak to było, ale dowodził tego tak przekonywająco, że przyjemnie było słuchać.
Zamyśliła się chwilę, chcąc uporządkować owe mętne wspomnienia, ale wystraszona tym umysłowym wysiłkiem, dodała na własny rachunek:
— Wyobraź sobie wojnę. Co za okropność. Życie towarzyskie sparaliżowane. Skończą się zebrania, stroje, teatry. Może być nawet, że zaprzestaną tworzyć nowe mody. Wszystkie kobiety w żałobie... Pojmujesz ty to? I Paryż opustoszały!... A taki śliczny wydał mi się dzisiaj, gdym tu szła na twoje spotkanie... Nie, to być nie może! Wyobraź sobie, że na przyszły miesiąc jedziemy do Vichy;! mamie są potrzebne wody; a potem do Biaritz. Następnie jestem zaproszona do jednego zamku nad Loarą... A prócz tego jest nasza sprawa, mój rozwód, nasz ślub, który mógłby się odbyć na przyszły rok... I wojna miałaby popsuć to wszystko!... Nie, to nie możliwe. Są tacy, jak mój brat i inni, jak on, którym się wciąż śni niebezpieczeństwo Niemiec. Jestem pewna, że mój mąż, który lubi zajmować się tylko rzeczami poważnemi i nudnemi należy także do tych, co wierzą w blizkość wojny i przygotowują się do niej. Co za niedorzeczność! Powiedz mi, że to niedorzeczność. Potrzebuję, żebyś mi to powiedział.
I uspokojona zapewnieniami kochanka zmieniła przedmiot rozmowy. Możliwość nowego małżeństwa przywiodła jej na pamięć cel podróży Desnoyersa. Nie mieli czasu pisać do siebie podczas tej krótkiej rozłąki.
— Dostałeś pieniędzy? Z radości, że cię widzę zapomniałam o tylu rzeczach!...
On zaczął opowiadać, przybierając ton człowieka doświadczonego w interesach. Przywiózł mniej, niż się spodziewał. Natrafił w kraju na jeden z jego periodycznych kryzysów. Ale pomimo to zdołał zebrać czterykroć sto tysięcy franków. Ma w pugilaresie czek na tę sumę Później przyślą mu więcej. Pewien obywatel ziemski, jego krewny zajmuje się tam jego interesami. Margarita zdawała się zadowoloną. Ona również przybrała minę kobiety poważnej pomimo swojej pustoty.
— Pieniądz jest pieniądzem — rzekła sentencjonalnie — i bez niego niema zapewnionego szczęścia. Z twemi czterystoma tysiącami franków i tem, co ja mam, możemy sobie dać jakoś radę. Uprzedzam cię, że mój mąż chce mi zwrócić posag. Tak powiedział memu bratu. Ale stan jego interesów, potrzeby fabryki nie pozwalają mu uczynić tego tak prędko, jakby tego pragnął. Biedak! Tak mi go żal! Tak szlachetny i prawy we wszystkich sprawach!... Gdyby nie był taki pospolity!...
Po raz drugi Margarita wyraziła te spóźnione i płonne żale i pochwały... Juljan czuł się tem dotknięty. A ona znowu zmieniła przedmiot swojej paplaniny.
— A twoja rodzina? Widziałeś ją?
Desnoyers zaszedł do domu rodziców przed pójściem do ogrodu Kaplicy Zadośćuczynienia. Zaszedł jakby ukradkiem do tego wielkiego gmachu na Avenue Victor Hugo, kuchennemi schodami. Potem wślizgnął się do kuchni, jak żołnierz-kochanek którejś ze służących. Tam przyszła powitać go matka; biedna donja Luiza, płacząc i okrywając go pocałunkami, jakgdyby wyobrażała sobie, że go straciła na zawsze. A potem zjawiła się Luiza, tak zwana Chichi (czyta się Cziczi), która przypatrywała mu się zawsze z serdeczną ciekawością, jak gdyby chciała dobrze wrazić sobie w pamięć jak wygląda ten brat grzeszny a taki miły który sprowadza uczciwe kobiety z drogi cnoty i robi same głupstwa. Wreszcie wielka niespodzianka dla Desnoyersa; ujrzał bowiem wchodzącą do kuchni w postawie uroczystej aktorki, szlachetnej matki z tragedji, ciotkę swoją Helenę, tę, która poszła za Niemca i mieszka w Berlinie, otoczona niezliczoną gromadą dzieci.
— Bawi w Paryżu od miesiąca. Spędzi jakiś czas w naszym zamku — opowiadał Juljan Margaricie. — A także zdaje się przyjedzie jej najstarszy syn, mój kuzyn „mędrzec”, którego nie widziałem od szeregu lat.
Rozmowę przerywał kilkakrotnie strach: „Stary jest w domu; strzeż się“ powtarzała mu matka, ilekroć podnosił głos. A ciotka Helena szła ku drzwiom dramatycznym krokiem jak bohaterka, mająca silne postanowienie zasztyletować tyrana, jeżeli ten odważy się przestąpić próg jej komnaty. Cała rodzina bowiem ulegała despotycznej władzy Don Marcelego Desnoyers'a.
— Ach! ten stary! — wykrzyknął Juljan, odnosząc te słowa do swego ojca. — Niech żyje jak najdłużej, ale jak on nam wszystkim cięży!
Matka, która nie mogła mu się dość napatrzeć, przyśpieszyła sama koniec rozmowy, wystraszona pewnemi szmerami: „Idź sobie! mógłby nas tu zastać i dopiero byłaby bieda“. I Juljan uciekł z rodzicielskiego domu, pożegnany łzami obu pań i pełnemi uwielbienia spojrzeniami Cziczi zawstydzona i dumna równocześnie z tego brata, który budził wśród jej przyjaciółek zgorszenie i zachwyt. Margarita mówiła również o seniorze Desnoyers'ie. Straszliwy to człowiek dawnych czasów, z którym ona nie porozumie się nigdy.
Umilkli znowu zapatrzeni w siebie. Powiedzieli sobie to, co było najważniejsze, co dotyczyło ich przyszłości. Ale inne sprawy bardziej bieżące, pozostały w głębi ich jaźni i zdawały się podchodzić do oczu, wahające się i nieśmiałe, zanim się przyoblekły w słowa. Nie odważali się rozmawiać jak kochankowie. Liczba świadków rosła wciąż dokoła nich. Dama w czerwonej rotondzie z pieskami, wracała coraz częściej, skracając swoje przechadzki po skwerze, by posyłać im porozumiewawcze uśmiechy. Jegomość, czytający dziennik, rozmawiał teraz z sąsiadem z ławki o możliwościach wojny. Ogród zamieniał się w ulicę. Szwaczki wychodzące z pracowni i panie wracające z magazynów szły tędy dla skrócenia sobie drogi. Krótka aleja zapełniała się coraz bardziej i wszyscy przechodnie rzucali ciekawe spojrzenia na elegancką damę i jej towarzysza, siedzących pod cieniem krzewów i mających ten fałszywie naturalny wygląd ludzi, którzy pragnęli by się ukryć, a jednocześnie udają, że ich to nic nie obchodzi.
— Jakież to nieznośne — jęknęła znowu Margarita. — Jeszcze nas tu kto zobaczy.
Jakaś młoda dziewczyna popatrzyła na nią bacznie, a jej się zdawało, że poznaje pannę z pewnego pierwszorzędnego magazynu. A oprócz tego, mogły przechodzić ogrodem jej znajome i przyjaciółki, które przed godziną spostrzegła w tłumie, przepełniającym sąsiednie magazyny.
— Chodźmy stąd — ciągnęła dalej. — Gdyby nas zobaczono razem!... Wyobraź sobie, jakieby stąd powstały plotki... I właśnie teraz, kiedy ludzie trochę o nas zapomnieli.
Desnoyers sprzeciwił się temu. Iść? gdzie? Paryż był mały dla nich z winy Margarity, która nie chciała udać się do tego jedynego miejsca, gdzie nie mogli być narażeni na żadne niespodzianki. W innym ogrodzie, w restauracji, w kawiarni, wszędzie zgoła groziło im to samo niebezpieczeństwo spotkania znajomych. Ona zaś godziła się tylko na schadzki w miejscach publicznych, a jednocześnie lękała się ludzkiej ciekawości. Ach, gdyby Margarita chciała pójść do jego pracowni, przybytku tylu słodkich wspomnień.
— Nie; do ciebie nie — odpowiedziała z pośpiechem. — Nie mogę zapomnieć ostatniego dnia, kiedy tam byłam.
Ale Juljan nalegał, odgadując w tem stanowczem zaprzeczeniu początek wahania. Gdzież byłoby im lepiej? A zresztą, czyż nie mieli się pobrać, jak będzie można najprędzej?
— Mówię ci, że nie —- powtórzyła. — Kto wie, czy mój mąż mnie nie śledzi? Jakżeby to utrudniło mi rozwód, gdyby nas przyłapano u ciebie.
Ale teraz on zaczął wychwalać męża, dowodząc, że takie śledzenie jej było niezgodne z jego charakterem. Inżynier myślał tylko o tem, by rozpocząć życie na nowo.
— Nie; rozstańmy się tu lepiej — ponowiła ona. Jutro się zobaczymy. Wyszukasz inne, spokojniejsze miejsce. Pomyśl, ty zawsze umiesz znaleźć radę na wszystko.
Ale on nie chciał czekać do jutra. Wstali i skierowali się zwolna w stronę ulicy des Mathurins. Juljan namawiał Margaritę wymownie i przekonywująco. Wsiądą do pierwszego lepszego auta i po kilku minutach znajdą schronienie, bezpieczeństwo, powrót do słodkiej przeszłości w tej pracowni, która widziała ich najlepsze chwile. Będzie mi się zdawało, że czas nie upłynął, że to są ich pierwsze schadzki.
— Nie — odrzekła miękko, szukając ostatniej przyczyny uporu. Przecież tam będzie twój sekretarz, ten Hiszpan, który ci wszędzie towarzyszy. Jaki wstyd, żebym go spotkała.
Juljan zaczął się śmiać, Argensola! Mógł im być przeszkodą ten przyjaciel, który zna całą jego przeszłość? Jeżeli go zastanę w domu, wyjdzie natychmiast. Ileż to razy już tak było. Był tak dyskretnym, że prawie przewidywał wypadki. Z pewnością wyszedł, odgadując, że się stanie to, co mogło być najlogiczniejszem. Będzie chodził po ulicach i zbierał wiadomości.
Margarita umilkła jak gdyby uznając się za zwyciężoną. Desnoyers umilkł również, tłumacząc sobie dodatnio jej milczenie. Wyszli z ogrodu, a ona rozejrzała się dokoła niespokojnie wystraszona, że oto znajduje się na ulicy u boku kochanka, szukając schronienia. Nagle zobaczyła przed sobą czerwone drzwiczki automobilu, otwarte ręką towarzysza.
— Wsiądź — rozkazał Juljan.
I wsiadła pośpiesznie, pragnąc skryć się jak najprędzej. Auto potoczyło się żywo. Margarita zapuściła natychmiast firaneczkę u okna ze swojej strony. Ale zanim zdążyła dokonać tego i odwrócić głowę, uczuła chciwe usta, wpijające się, w jej biały karczek.
— Nie — tutaj nie — rzekła błagalnie. — Bądźmy rozsądni.
I podczas gdy głuchy na te zastrzeżenia obsypywał ją namiętnemi pieszczotami, poprzez chrzęst starego żelastwa, skaczącego po bruku automobilu zadźwięczał głos Margarity:

— Naprawdę wierzysz, że nie będzie wojny? Wierzysz, że będziemy mogli pobrać się? Powtórz mi to jeszcze raz. Potrzebuję, żebyś mnie uspokoił. Chcę usłyszeć to z twoich ust.


II

CENTAUR MADARIAGA

W 1870 roku Marceli Desnoyers miał dziewiętnaście lat. Urodził się w okolicach Paryża. Był jedynakiem i ojciec jego oddany drobnym spekulacjom budowlanym utrzymywał rodzinę w skromnym dobrobycie. Mularz chciał wykierować syna na architekta i Marceli rozpoczął już przygotowawcze studja, gdy ojciec umarł nagle, zostawiając dość zagmatwane interesa. W ciągu paru miesięcy Marceli i jego matka stoczyli się po pochyłości ruiny i byli zmuszeni wyrzec się wygód mieszczańskich i żyć jak prości robotnicy.
Gdy w czternastym roku życia trzeba było obrać jakiś zawód Marceli został kamieniarzem. To rzemiosło było sztuką i miało związek z uzdolnieniami, jakie w chłopcu rozwinęły jego studja porzucone z konieczności. Matka wyjechała na wieś do krewnych. Marceli czynił szybkie postępy w kamieniarstwie, pomagając swemu pracodawcy we wszystkich ważniejszych robotach, jakich się podejmował na prowincji. Pierwsze wiadomości o wojnie z Prusami zaskoczyły go w Marsylji, gdzie pracował przy dekorowaniu teatru.
Marceli był nieprzyjacielem Cesarstwa, jak cała młodzież jego pokolenia. A przytem zostawał pod wpływem starych robotników, którzy brali udział w Republice 48-go i zachowali żywe wspomnienia Zamachu Stanu z 2-go Grudnia. Pewnego dnia ujrzał na ulicach Marsylji manifestację publiczną na cześć pokoju, co się równało manifestacji przeciw rządowej. Stany republikańskie w nieubłaganej walce z Cesarzem, towarzysze Międzynarodówki, która się właśnie zorganizowała i wielka ilość Włochów i Hiszpanów, uciekinierów z własnych krajów na skutek wybuchłych tam zamieszek wszystko to składało ów pochód. Jakiś rozczochrany, suchotniczy student niósł sztandar. „Żądamy pokoju, który łączy wszystkich ludzi“ śpiewali manifestanci. Ale na tej ziemi najszlachetniejsze żądania rzadko kiedy znajdują posłuch, przeznaczenie bowiem bawi się wyszydzaniem i wykoszlawianiem ich. Zaledwie przyjaciele pokoju weszli na Cannebierę ze swoim sztandarem i hymnem, gdy zagrodziła im drogę wojna. Poprzedniego dnia wysadzono na ląd kilka bataljonów Żuawów z Argelji, by szli wzmocnić stojące na granicy wojska i ci weterani przyzwyczajeni do kolonjalnego życia niezbyt skrupulatnego w zakusach wywrotowych, uznali za właściwe przeciwstawić się manifestacji, jedni z bagnetami, inni z odpiętymi pasami, „Niech żyje wojna!“ I ulewa ciosów i razów spadła na śpiewających. Marceli mógł widzieć jak mały student, wzywający pokoju z kapłańską powagą, potoczył się, oplątany swoim sztandarem pod nogi Żuawom. I nie troszczył się już o więcej, ponieważ dosięgło go kilka pchnięć mniej lub więcej bolesnych; musiał uciekać wraz z innymi.
Owego dnia objawił się po raz pierwszy jego charakter uparty, wyniosły, który podrażniony sprzeciwem, zdolny był chwycić się ostateczności. Wspomnienie otrzymanych razów piekło go jak coś, co domaga się zemsty. „Precz z wojną!“ Ponieważ nie mógł zaprotestować w inny sposób, więc opuści kraj. Walka miała być długa, i zakończyć się klęską, według wrogów Cesarstwa. Dla niego zaś nadchodził czas poborowy. Niech Cesarz radzi sobie jak chce; Desnoyers zrzekł się zaszczytu służenia mu. Wahał się trochę, wspomniawszy matkę. Ale krewni na wsi nie opuszczą jej, on zaś postanowił pracować ze wszystkich sił, by przysyłać jej pieniądze. Kto wie, czy nie czekają go bogactwa po drugiej stronie morza. Żegnaj, Francjo!
Dzięki jego oszczędnościom jeden agent portowy ofiarował mu możność zabrania się bez papierów na trzy parowce. Jeden szedł do Egiptu, drugi do Australji, trzeci do Montewideo i Buenos Ayres; który ma się wyda lepszym. Desnoyers, przypomniawszy sobie książki, jakie czytywał, chciał się poradzić wiatru i wybrać wskazany mu przezeń kierunek jak to czynili różni powieściowi bohaterowie. Ale tego dnia wiatr dął od morza w stronę Francji. Desnoyers chciał także rzucić monetę w górę, by mu wskazała jego przeznaczenie. Na koniec zdecydował się wejść na statek, który wyruszy pierwszy. Dopiero gdy znalazł się ze swoim mizernym tłomoczkiem na pokładzie parowca, mającego już podnieść kotwicę, zapragnął dowiedzieć się o celu podróży: „Na rzekę La Plata“. I przyjął te słowa z giestem fatalisty: „Jazda do Ameryki Południowej!“. Podobał mu się ten kraj. Znał go z podróżniczych książek, których ilustracje przedstawiały stada koni, bujających po stepach, nagich, strojnych w pióra Indjan, i gauchosów, wywijających lassami nad głową.
Miljoner Desnoyers przypominał sobie zawsze swoją podróż do Ameryki: czterdzieści trzy dni żeglugi na małym, rozklekotanym parowcu, który trzeszczał wszystkiemi szparami za najlżejszem wstrząśnieniem i cztery razy zatrzymywał się w drodze z powodu uszkodzenia maszyny, zdany na łaskę fali i wiatrów. W Montevideo dowiedział się o klęskach, jakie poniosła jego ojczyzna i o tem, że Cesarstwo już nie istnieje. Ogarnął go wstyd na myśl, że naród sam się rządzi i broni rozpaczliwie za murami Paryża. A on uciekł! W kilka miesięcy potem wypadki komuny pocieszyły go co do tej ucieczki. Gdyby był został, z pewnością byłby przystał do buntu. I obecnie byłby już rozstrzelany lub żył na galerach w kolonjach jak tylu jego towarzyszy. Pochwalił sobie własne postanowienie i przestał myśleć o sprawach ojczyzny. Konieczność zarobkowania na kawałek chleba w kraju obcym, którego język zaczął poznawać, sprawiła, że zajmował się wyłącznie własną osobą. Niespokojne i awanturnicze życie nowych narodów wciągnęło go w wir najróżnorodniejszych zajęć i najsprzeczniejszych przedsięwzięć. Czuł się silnym z zuchwałością i pewnością siebie, jakich nigdy nie znał w starym świecie. „Jestem do wszystkiego“ mawiał — „niech mi tylko dadzą czas, żebym się wyćwiczył“. Służył nawet wojskowo, on, który uciekł z ojczyzny, żeby nie nosić karabinu i otrzymał ranę w jednej z konnych utarczek pomiędzy „białymi“ a „kolorowymi“ Wschodniej Riviery.
W Buenos Ayres powrócił do zawodu kamieniarza. Miasto zaczęło się przeobrażać, porzucając wygląd dużej wsi. Desnoyers spędził kilka lat, przyozdabiając salony i fasady. Była to egzystencja pracowita, sedenteryjna i umiarkowanie popłatna. Ale pewnego dnia sprzykrzyły mu się te powolne oszczędności, mogące doprowadzić kiedyś w najlepszym razie do skromnego mająteczku. On zaś przybył do Nowego Świata, żeby się zbogacić jak tylu innych. I w dwudziestu sześciu leciech rzucił się znowu w wir awanturniczego życia, porzucając miasta, pragnąc wyrwać pieniądze z wnętrzności drzemiącej przyrody. Przedsięwziął uprawę roli w lasach Północnych, ale szarańcza zniszczyła jego pracę w ciągu kilku godzin. Był handlarzem bydła, obiegając z dwoma tylko pomocnikami stada wołów i mułów, które przeprowadzał z Chilli lub Boliwji przez zaśnieżone pustynie Andów. Stracił w tem życiu całą świadomość czasu i przestrzeni, przedsiębiorąc trwające miesiącami wędrówki wskroś nieskończonych równin. Wielokrotnie czuł się blizkim zrobienia wielkiego majątku i tyleż razy tracił go od jednego zamachu w nieszczęśliwej spekulacji, I w jednej z takich chwil ruiny i nieszczęścia, mając już trzydzieści lat przyjął służbę u bogatego hodowcy bydła Juljana Madariagi.
Znał tego wiejskiego miljonera, z jego zakupów bydła. Był to Hiszpan, który przybył tutaj bardzo młodym, przystosował się chętnie do miejscowych obyczajów i żył jak gaucho, nabywszy olbrzymie posiadłości. Powszechnie nazywano go Galijczyk Madariaga, z powodu jego narodowości, aczkolwiek urodził się w Kastylji. Wieśniacy dodając przez uszanowanie przydomek do nazwiska, mówili o nim Don Madariaga.
— Towarzyszu — rzekł pewnego dnia do Desnoyers'a w przystępie dobrego humoru, co u niego było rzadkością — doświadczyłeś wielu przeciwności. Brak srebra śmierdzi z daleka. Czemu upierasz się przy tem psiem życiu? Wierzaj mi, gabacho[1] pozostań tutaj. Ja się starzeję i potrzebuję człowieka.
Gdy Francuz przystał do Madariagi, właściciele najbliższych posiadłości, mieszkający o piętnaście lub dwadzieścia mil od tamtego, zatrzymywali na drogach nowego pomocnika, żeby mu przepowiadać wszelkiego rodzaju nieszczęścia.
— Nie wytrzymasz pan tu długo. Z Don Madariaga nikt do ładu nie dojdzie. Straciliśmy rachubę jego zarządców. To jest człowiek, którego albo trzeba zabić, albo porzucić. Niedługo pan stąd zwieje.
Desnoyers przekonał się wkrótce, że było trochę prawdy w tych pogadankach. Madariaga miał charakter wprost nieznośny, ale polubiwszy Francuza hamował się jakoś, żeby mu zbytnio nie dokuczać.
— To perła, ten gabacho — mawiał, jakby usprawiedliwiając swoją ustępliwość. — Lubię go, bo jest bardzo rozważny. Podobają mi się tacy ludzie.
Sam Desnoyers nie wiedział dokładnie, na czem polegała ta jego rozwaga, którą się tak jego chlebodawca zachwycał; ale doznawał pewnej dumy, widząc go dokuczliwym w stosunku do wszystkich, nawet do własnej rodziny, podczas gdy mówiąc do niego, przybierał ton ojcowskiej gderliwości.
Rodzina składała się z żony Misia (przekręcone z Missis pan) Petrony, którą nazywał „chinką“ i dwóch córek, już dorosłych, które kształciły się na pensji w Buenos Ayres, ale wróciwszy do domu odzyskały w części pierwotne prostactwo. Majątek Madariagi był olbrzymi. Od samego przyjazdu do Ameryki osiedlił się na wsi, kiedy biali nie odważali się jeszcze mieszkać po za obrębem miast, z obawy dzielnych Indjan. Pierwsze pieniądze zarobił jako odważny handlarz, przewożąc towary na wózku z osiedla do osiedla. Zabijał Indjan i dwa razy był ranny; spędził czas jakiś w niewoli u nich i wkońcu zaprzyjaźnił się z jednym z krajowców. Za to, co zarobił, skupował ziemię, ile się dało, najwięcej ziemi, poświęciwszy się wyłącznie hodowli bydła, które musiał bronić z karabinem w ręku od piratów z prerji. Potem ożenił się ze swoją „chiną“ młodą metyską, która chodziła boso, ale od rodziców otrzymała rozległe grunta. Ci żyli w ubóstwie prawie dzikiem na swoich posiadłościach, które z trudem w ciągu kilku dni można było zaledwie obejść. Potem, gdy rząd wypędził Indjan aż po same granice i zaczął sprzedawać bezpańskie grunta — uważając za czyn patrjotyczny, jeżeli kto chciał je nabywać — Madariaga skupował i skupował za marne pieniądze olbrzymie przestrzenie. Nabywać ziemię i zapełniać ją zwierzętami, było celem jego życia. Czasem, galopując w towarzystwie Desnoyersa przez swe niezmierzone pola, nie mógł powstrzymać uczucia dumy.
— Słuchaj no, gabacho. Powiadają, że tam u was są kraje nie większe od moich gruntów. Czy to prawda?
Francuz potwierdził. Posiadłości Madariagi przewyższały obszarami swymi nie jedno Księstwo. To wprawiało w dobry humor hodowcę.
— W takim razie nie byłoby w tem nic głupiego, gdybym któregoś dnia ogłosił się królem. Przedstaw sobie, gabacho. Don Madariago pierwszy! To tylko bieda, że moja chinka nie chce mnie obdarzyć synem. To jałowa krowa.
Sława jego rozległych posiadłości i jego bogactw w gotowiźnie doszła aż do Buenos Ayres. Wszyscy znali Madariagę z nazwiska, chociaż mało kto go widział. Gdy przyjeżdżał do stolicy, nie zwracał niczyjej uwagi swym chłopskim wyglądem, w tych samych gietrach (kamaszach), jakich używał w pola, we wzdętej na plecach ponszy (płaszcz) i ze sterczącymi nad nią jak rogi końcami krawata, dręczycielskiej ozdoby, jaką mu narzucały córki, napróżno usiłujące zawiązać go kochającemi rękoma, aby się zbytnio nie buntował.
Pewnego dnia, wszedł do gabinetu najbogatszego w stolicy hurtownika.
— Słyszałem, te pan potrzebuje wołów dla Europy i przychodzę sprzedać panu coś nie coś.
Hurtownik spojrzał wyniośle na biednego gaucha. Niechby się porozumiał z jednym z jego urzędników; on nie traci czasu na takie drobne zakupy. Ale figlarny uśmiech chłopiny wzbudził jego ciekawość.
— A ileż wołów możecie mi sprzedać, mój poczciwcze?
— Ano, jakieś trzydzieści tysięcy, proszę pana.
Dla potentata było to wystarczającem. Wstał od biurka i obleśnie podał tamtemu krzesło.
— Chyba nie możesz być pan kim innym, niż senorem Madariaga?
— Do usług Boskich i pańskich.
Była to najświetniejsza chwila w jego życiu.
W przedpokojach dyrektorów banku zaledwie wskazano mu krzesło, wątpiąc, żeby dygnitarz, znajdujący się po drugiej stronie drzwi, raczył go przyjąć. Ale skoro tylko zadźwięczało jego nazwisko, sam dygnitarz biegł otworzyć. A biedny urzędnik baraniał ze zdumienia, usłyszawszy, jak gaucho wchodząc mówił w rodzaju powitania:
— Przychodzę, żebyście mi dali trzysta tysięcy pesów.[2] Mam paszy pod dostatkiem i chciałbym dokupić coś nie coś pola, żeby je użyźnić.
Jego charakter nierówny i sprzeczny odnosił się do ludzi zamieszkujących jego ziemię z okropną i dobroduszną tyranją. Jeżeli zjawił się jakiś włóczęga przepędzał go brutalnie, gdy ten tylko usta otworzył.
— Nie zawracaj głowy, przyjacielu — zwykł był wrzeszczeć, jak gdyby go miał wytłuc — tam pod płotem leży odarta ze skóry owca, ukraj sobie kawałek i zeżryj, ile zechcesz, a potem fora ze dwora.
I odwracał się do niego plecami, dawszy mu jeszcze parę pesów na drogę.
Pewnego dnia rozłościł się na najemnika, który zbyt powolnie wbijał słupy w jakiemś ogrodzeniu. Wszyscy go okradali! Nazajutrz mówił z pobłażliwym uśmiechem o znacznej sumie, jaką miał zapłacić za niewypłacalnego dłużnika, za którego poręczył.
— Biedaczysko! Ciężej mu na świecie niż mnie!
Zobaczywszy na drodze kości świeżo ogryzionej owcy wpadał w niepohamowany gniew. Ale nie o mięso:
— Na głód niema przepisów i mięso po to stworzył Bóg, żeby je ludzie jedli. Ale niechby chociaż zostawili skórę!
I rozwodził się nad tą niegodziwością, powtarzając wciąż:
— Brak religji i dobrych obyczajów.
Innym razem rzezimieszkowie zabrali mięso trzech krów, pozostawiając skóry na widoku, a hodowca rzekł z uśmiechem:
— Lubię takich ludzi; uczciwi i złego nie czyniący.
Jego żywotność niestrudzonego centaura pomagała mu dzielnie w zaludnieniu jego włości. Był zmienny, despotyczny i wielce uzdolniony do ojcostwa, jak jego przodkowie, którzy, zdobywając przed wiekami Nowy Świat, tak silnie zeuropeizowali tubylczą krew. Miał te same upodobania, jak kastylijscy konkwistadorowie w miedzianych pięknościach, skośnych oczach i kędzierzawych włosach. Gdy Desnoyers widział go odjeżdżającego galopem pod pierwszym lepszym pozorem do jakiejś poblizkiej ranczy, mówił sobie ze śmiechem:
— Jedzie po nowego robotnika, żeby pracował na jego gruntach za jakie piętnaście lat.
Domownicy czynili również uwagi nad podobieństwem rysów pewnych młodzieńców, którzy pracowali na równi z innymi, galopując od świtu po pastwiskach. Ich pochodzenie było przedmiotem wielce swobodnych żarcików. Dozorca Celedonio, trzydziestoletni metys, niecierpiany ogólnie dla twardego i skąpego charakteru, powierzchownością przypominał także trochę Madariagę.
Prawie co roku zjawiała się z tajemniczą miną jakaś kobieta, przychodząca z daleka, brudna i obszarpana, prowadząca za rękę małego metyska o płomiennych oczach. Chciała mówić na osobności z gospodarzem, a gdy go ujrzała przed sobą przypominała mu podróż, jaką odbył przed dziesięcioma lub dwunastoma laty, by zakupić stado owiec.
— Przypominacie sobie, panie, że spędziliście noc w mojej ranczy, bo rzeka przybierała?
Tamten nic sobie nie przypominał. Tylko jakiś nieokreślony instynkt szeptał mu, że kobieta mówiła prawdę.
— Dobrze, i cóż stąd?
— Panie; oto go macie. Lepiej, żeby wyrósł na człowieka przy waszym boku, niż gdzieindziej.
I przedstawiała mu małego metyska. Ha! jeden więcej i z taką prostotą ofiarowany!... „Brak religii i dobrych obyczajów!“ Zdjęty nagłą skromnością, zaczynał wątpić w prawdomówność kobiety. Dlaczego miał być koniecznie jego? Ale wahanie nie trwało długo.
— Mniejsza z tem, niech zostanie.
I matka odchodziła spokojna, że zapewniła przyszłość malcowi, bo ten człowiek pochopny do wybuchów gniewu, był również skorym do szczodrobliwości. W rezultacie nie zabrakło jej synowi kawałka ziemi i stadka owiec.
Z początku Misia Patrona buntowała się przeciw tym adoptacjom, jedyna oporność na jaką sobie pozwalała w całem swem życiu. Ale Centaur nakazał jej wnet milczenie.
— I ty się jeszcze ważysz gadać, jałowa krowo? Kobieta, która zdobyła się tylko na dziewczyny!... Wstydzić się powinnaś!...
Ta sama ręka, która wyciągała niedbale z kieszeni zwinięte w kulkę bilety bankowe, rozdając je bez rachuby chwytała również łatwo za gałkę od szpicruty, którą Madariaga nosił zawsze wiszącą u pasa. Ta szpicruta była rzekomo na konie, ale choleryczny hodowca potrafił grzmocić nią ludzi, gdy go który z nich rozgniewał.
— Biję cię, bo mogę — mawiał, jakby usprawiedliwiając się, gdy go złość ominęła.
Pewnego dnia, biły najemnik uskoczył w bok, szukając noża za pasem.
— Mnie się nie bije, gospodarzu... Ja się nie urodziłem w tych stronach...
Madariaga zatrzymał się z podniesioną w górę szpicrutą.
— Naprawdę nie urodziłeś się tutaj?... W takim razie masz słuszność.- Nie mogę cię bić!... Naści pięć pesów.
Nie mogę cię bić!... Naści pięć pesów.
Gdy Desmoyers wszedł do służby u Madariagi, ten zaczynał tracić rachubę tych, którzy podlegali jego władzy na sposób staro łaciński i mogli być bici. Było ich tylu, że wynikały stąd częste nieporozumienia. Młody człowiek podziwiał bystrość oka swego pracodawcy w interesach. Wystarczało temu popatrzeć przez kilka minut na stado tysięcy owiec, by wiedzieć dokładnie ich liczbę. Bywało, objechał galopem olbrzymią gromadę rogatych i wierzgających zwierząt, i wnet kilka sztuk kazał odłączyć. Poznał, że były chore. Z takim nabywcą jak Madariaga wszelkie wybiegi i sztuczki sprzedawców bywały bezowocne.
Jego pogoda wobec niepowodzeń była również godną podziwu. Raz, wskutek suszy padła olbrzymia ilość krów. Łąki wyglądały jak pobojowisko. Na wszystkie strony martwe ciała; w powietrzu czerniło się od kruków nadlatujących z odległości wielu mil dokoła. Kiedyindziej to było zimno; niespodziewany spadek termometru zasiał pola trupami. Padało dziesięć, piętnaście tysięcy sztuk lub więcej.
— Cóż robić! mówił Madariaga z rezygnacją — Gdyby nie takie klęski, ta ziemia byłaby rajem. Teraz trzeba myśleć o tem, żeby uratować skóry.
I tu zaczynał miotać przekleństwa na pychę wychodźców z Europy, na nowe obyczaje biedoty, ponieważ brak mu było dostatecznej ilości rąk, żeby obdzierać jaknajprędzej ową padlinę i tysiące skór popsuło się wraz z gnijącem mięsem. Kości bieliły się na ziemi niby zwały śniegu. Chłopcy przyozdabiali słupy zagród czaszkami krów z rogami powykręcanemi na podobieństwo lir helleńskich.
— Na wszelki wypadek została ziemia — dodał hodowca.
I objeżdżał galopem olbrzymie pola, zaczynające zielenić się pod nowymi deszczami. Był jednym z pierwszych, którzy przemieniali dziewicze grunta w łąki, użyźniając naturalne pastwiska nawozem. Gdzie przedtem używił się jeden wół, teraz starczyło na trzech.
— Stół zastawiony — mawiał wesoło — sprowadzimy nowych biesiadników.
I skupował po śmiesznych cenach bydło zdychające z głodu, na polach jałowych i wprędce dawał mu się odpaść na swoich żyznych pastwiskach.
Pewnego dnia Desnoyers ocalił mu życie, Madariaga podniósł szpicrutę na świeżo przyjętego robotnika a ten rzucił się na niego z nożem. Madariaga bronił się jak mógł przekonany, że lada chwila dosięgnie go cios morderczy, gdy nadbiegł Francuz i dobywszy rewolweru rozbroił napastnika.
— Dzięki, gabacho — rzekł wzruszony hodowca — ocaliłeś mi życie. Jesteś człowiekiem jak się patrzy i powinienem cię wynagrodzić... Od dziś... będę ci mówił po imieniu.
Desnoyers nie mógł jakoś pojąć, na czem polegała ta osobliwsza nagroda. Wnet jednak pewne osobiste względy polepszyły jego los. Nie jadał już w budynku przeznaczonym dla służby. Madariaga rozkazał mu siadać przy swoim własnym stole. I w ten sposób Desnoyers zapoznał się bliżej z jego rodziną.
Małżonka była zawsze niemą w obecności swego pana i władcy, wstawała przed świtem, by doglądać śniadania robotników; krzyczała na służące rozespane i leniwe; w kuchni i przyległościach rządziła się jak prawdziwa gospodyni, ale zaledwie dał się słyszeć głos męża, milkła jak trusia. Siadając do stołu, wpatrywała się w niego okrągłemi oczyma, z których wyzierała bezgraniczna uległość. Desnoyers myślał czasem, że z tem niemem uwielbieniem łączył się podziw dla energji, z jaką hodowca — podówczas już blisko sześćdziesięcioletni — dostarczał wciąż nowych mieszkańców swym włościom.
Obie córki Luiza i Helena przyjęły z zachwytem nowego stołownika, który ożywiał jednostajność rozmów przy stole, przerywanych często wybuchami ojcowskiego gniewu. A przytem był z Paryża.
— Paryż! wzdychała młodsza, Helena, przewracając oczami.
I obie zasięgały rady Desnoyersa w sprawach elegancji, ilekroć wypadało im jechać po sprawunki do Buenos Ayres.
Urządzenie domu odzwierciedlało upodobania dwóch pokoleń. Panny miały salon, bogato umeblowany i pełen wspaniałych lamp, których nigdy nie zapalano. Ale popędliwość ojca wyrządzała częste szkody tej komnacie, stanowiącej przedmiot pieczołowitości i zachwytów obu sióstr. Dywany nosiły ślady zabłoconych butów hodowcy. Na złoconym stole pojawiała się szpicruta. Próbki kukurydzy rozsiewały swe ziarna po jedwabnej sofie, na której panienki zwykłe były siadać z pewną ostrożnością, jak gdyby w obawie, żeby się nie złamała. U wejścia do jadalni stała potężna, decymalna waga i Madariaga wpadał w złość, gdy córki prosiły go, żeby ją kazał przenieść do czeladni. Właśnie! będzie się tam trudził, ilekroć mu wypadnie sprawdzić ciężar wyprawionej skóry! W salonie był też fortepjan i Helena całemi godzinami wygrywała na nim z rozpaczliwie dobrą wiarą. A ojciec w porze drzemki szedł spać na swojej ponszy w poblizkich eukaliptusach.
Ta młodsza córka, którą nazywał „romantyczką“, była przedmiotem jego napadów złości i jego drwin. Skąd ona się wzięła ze swemi gustami, jakich nigdy nie miał on ani jego biedna chinka? Na fortepjanie leżały stosy nut. W kącie salonu kilka skrzynek od konserw przerobionych przez miejscowego cieślą na rodzaj bibljoteki, zawierało książki.
— Patrz, gabacho! — mawiał Madariaga — wszystko wiersze i powieści... Czyste kpiny!...
On miał swoją bibljotekę ważniejszą i wspanialszą i która zajmowała mniej miejsca. W jego gabinecie, przyozdobionym karabinami, lassami i uprzężami, wykładanemi srebrem, stała mała szafka zawierająca dowody własności i inne szpargały, na które hodowca spoglądał z największą dumą.
— Uważaj, a usłyszysz cuda — oświadczał Desnoyers'owi, wyciągając jakiś zeszyt.
Była to historja sławnych czworonogów, które sprowadzał dla rozpłodu i ulepszania rasy swoich stad; genealogiczne drzewa, dokumenty szlachetnego pochodzenia tych zwierząt. On sam odczytywał te papierzyska, bo nie pozwalał nikomu, żeby się ich tknął. I nałożywszy okulary sylabizował dzieje każdego po kolei bohatera:
„Diamond III-ci wnuk Diamonda I-go, który był własnością króla Angielskiego; i syn Diamonda II-go zwycięzcy na wszystkich wyścigach“.
Ten Diamond kosztował go olbrzymie sumy, ale najpiękniejsze konie w stadninie, sprzedawane po cenach wprost wspaniałych, były potomkami tego ogiera.
— Był mądrzejszy niż wielu ludzi. Mowy mu tylko brakowało. To ten sam, który stoi zabalsamowany przy drzwiach salonu. Dziewczyny chcą, żebym go stamtąd wyrzucił. Niech się tylko ważą go tknąć. Pierwej je wyrzucę!
Potem odczytywał historję dynastji byków, z których każdy miał własne imię i porządkową liczbą rzymską jak królowie. Kupował je na wielkich jarmarkach w Anglji. Nigdy tam nie był; ale posługiwał się kablem, ażeby bić się na funty szterlingi z angielskiemi hodowcami, którzy pragnęli zachować w ojczyźnie takich potentatów. Dzięki tym reproduktorom, którzy przebywali ocean z takiemi samemi wygodami, jak jaki miljonowy pasażer, Madariga mógł popisywać się na wyścigach w Buenos Ayres swojemi wołkami, istotnie jadalnymi słoniami o grzbietach kwadratowych i gładkich jak stół.
— To przedstawia coś, jak ci się zdaje, gabacho? To warte więcej niż te obrazki z księżycami, jeziorami, kochankami i tym podobnemi śmieciami, które moja „romantyczka“ wiesza na ścianach, by gromadziły kurz.
I pokazywał dyplomy honorowe, przystrajające kancelarję, bronzowe puchary i inne zaszczytne pamiątki, zdobywane na wyścigach przez synów jego rozpłodowców.
Luiza, starsza córka zwana z amerykańska Chicha (Czicza) cieszyła się większem uznaniem ojca.
— Wykapana moja biedna Chinka — mawiał. — Ta sama dobroć, ta sama pracowitość, tylko bardziej pańska.
Na tą „pańskość“ zgadzał się bez zastrzeżeń Desnoyers, aczkolwiek określenie to wydawało mu się niezupełne i za blade. Ale czemu nie mógł przytaknąć, to, żeby ta blada, skromna dzieweczka o wielkich czarnych oczach i figlarnie słodkim uśmiechu przedstawiała najlżejsze podobieństwo fizyczne z szanowną matroną, która była jej rodzicielką.
Wielką uroczystością dla Cziczi była msza niedzielna. Znaczyło to jazdę o trzy mile do najbliższego miasteczka, widywanie raz na tydzień ludzi innych, niż u ojca na wsi. Landara, zaprzężona w cztery konie, wiozła matkę i córki postrojone w suknie i kapelusze, sprowadzone z Europy przez magazyny w Buenos Ayres. Na żądanie Cziczi, Desnoyers jeździł z niemi, biorąc lejce od woźnicy. Ojciec zostawał w domu i odbywał przegląd gospodarstwa w ciszy niedzielnej, co mu pozwalało dokładniej zdawać sobie sprawę z niedbałości służby. Był przecież bardzo religijny; „Religja i dobre obyczaje“. Ale dawszy tysiące pesów na budowę sąsiedniego kościoła, uważał, że zrobił dosyć i że taki bogacz jak on, nie może podlegać takim samym obowiązkom jak hołota.
Podczas niedzielnego almuerza (drugiego śniadania) obie panienki czyniły uwagi nad powierzchownością i zaletami młodzieńców z miasteczka i sąsiednich folwarków, czekających przed drzwiami kościoła, żeby je zobaczyć.
— Łudzicie się, moje panny — mawiał ojciec, — Myślicie, że wam nadskakują dla waszej urody? Akurat! Im chodzi o pesa starego Madariagi, tym bezwstydnikom. A niechby je tylko dostali, to by was tak puścili w trąbę, ażby się za nimi kurzyło.
Tymczasem goście zjeżdżali się prawie codzień. Byli to czasem młodzieńcy okoliczni, na rączych rumakach, popisujący się swoją konną jazdą. Ci pragnęli niby zobaczyć się z Don Juljanem pod rozmaitymi poborami i korzystali ze sposobności, by robić słodkie oczy do Cziczi i Heleny. Kiedyindziej zjawiali się panicze z Buenos Ayres. Ci prosili o krótką gościnę, mówiąc, że są w przejeździe. Don Madariaga mruczał:
— Innych niech łapie na te plewy... Jemu też zapachniały pesy Gallijczyka. Niech zmyka co prędzej, to ja mu pokażę drogę...
I konkurent zmykał istotnie, wystraszony zasępioną miną i mrukliwością gospodarza. Ta mrukliwość nie ustępowała, pomimo, że goście przestali nawiedzać nieżyczliwe progi. Madariaga bywał dziwnie roztargniony i zamyślał się często, a cała rodzina, nie wyłączając Desnoyers'a, szanowała to milczenie. Siadał do stołu wściekły i jadł ze zwieszoną głową. Raz po raz podnosił oczy i spoglądał to na Cziczę to na Desnoyers'a, to wreszcie na swoją małżonkę, jak gdyby chciał pociągnąć ją do odpowiedzialności „Romantyczka“ nie istniała dla niego. Co najwyżej rzucał jej jakiś ironiczny przydomek, widząc jak stawała, we drzwiach w godzinie zmierzchu, wpatrzona w widnokrąg zakrwawiony konaniem słońca, opierając łokieć o odźwierek a policzek na dłoni w postawie białej damy, którą widziała na jednej chromolitografji, oczekującą przyjazdu bohatera swych marzeń.
Już pięć lat Desnoyers przebywał w domu Madariagi, gdy pewnego dnia wszedł do kancelarji swego pracodawcy z miną buńczuczną, właściwą ludziom nieśmiałym, którzy powzięli jakieś postanowienie.
— Don Juljanie; odchodzę, i proszę, żebyśmy pokończyli nasze rachunki.
Madariaga popatrzył na niego badawczo. Odchodzi?... Dlaczego? Ale napróżno pytał. Francuz plątał się w bezładnych odpowiedziach:
— Odchodzę; muszę odejść.
— A! łajdaku! fałszywy proroku! wrzasnął hodowca stentorowym głosem.
Ale Desnoyers nie uląkł się zniewagi. Słyszał wielokrotnie swego pracodawcę, powtarzającego te same wyrazy, gdy zamierzał coś pomyślnego, lub użerał się z nabywcami bydła.
— A! łajdaku! fałszywy proroku! Myślisz, że nie wiem, dlaczego chcesz dać drapaka! Wyobrażasz sobie, że stary Madariaga nie widział, jak zerkacie do siebie, oczami ty i jego córka, niby zdechłe muchy, jak spacerujecie sobie, ściskając się za ręce w obecności biednej Chinki, która ma ślepotę w mózgu i nic nie kapuje. Nie zły kawał, co, gabacho? Tą drogą capniesz połowę pesów Gallijczyka, a potem będziesz mógł mówić, żeś je zrobił w Ameryce.
I wykrzykując w ten sposób, chwycił szpicrutę i gałką uderzył zlekka w żołądek zarządcy z natarczywością, która mogła być równie dobrze przyjacielską jak wrogą.
— Dla tego też przychodzę się pożegnać — rzekł Desnoyers wyniośle. — Wiem, że to jest niedorzeczne uczucie i chcę odejść.
— Jaśnie pan odchodzi! — wrzasnął hodowca. — I Jaśnie pan myśli, że tu może robić, co zechce. Nie, mój panie; tu nie rządzi nikt inny, tylko stary Madariaga, a ja rozkazuję ci, żebyś został!... Ach! te kobiety!... do tego tylko zdolne, żeby bróździć pomiędzy mężczyznami!... I dlaczego nie możemy żyć bez nich?
Przeszedł się parę razy po kancelarji w milczeniu, jak gdyby ostatnie słowa przywiodły mu na pamięć rzeczy dalekie, całkiem różne od tego, co przedtem powiedział. Desnoyers zaniepokojony spoglądał na pejcz, który stary wciąż dzierżył w prawicy. A jeżeli zamierzał oćwiczyć go jak innych najemników? Zawahał się, niewiedząc, czy ma stawić czoło człowiekowi, który zawsze obchodził się z nim dobrotliwie, czy też po prostu zwiać, skorzystawszy z jednego z jego nawrotów po kancelarji, gdy hodowca stanął tuż przed nim.
— Kochasz ją... naprawdę!... naprawdę!... zapytał. — Jesteś pewny, że ona cię także kocha, co?... Dobrze rozważ, co powiadasz, bo widzisz, w sprawach miłości dużo jest złudzenia i ślepoty... Ja takie, gdy się żeniłem, warjowałem za moją Chinką. Naprawdę się kochacie?... Ano dobrze; weź ją sobie, djabelski gabacho, skoro ktoś zawsze musi ją wziąć, i niech ci nie będzie taką jałową krową jak jej matka... Zobaczymy, czy zapełnisz dom wnukami.
W tych słowach ujawnił się wielki producent ludzi i zwierząt. Jakby chciał usprawiedliwić swoją ustępliwość dodał:
— Wszystko to robię dlatego, że cię lubię; a lubię cię, ponieważ jesteś rozważny.
I znowu Desnoyers zachodził w głowę, nie pojmując na czem polegała jego rozwaga.
Desnoyers, żeniąc się, pomyślał o matce. Gdyby biedna staruszka mogła widzieć ten nadzwyczajny uśmiech fortuny! Ale mama umarła już przed rokiem, myśląc, że syn jej musi być ogromnie bogaty, skoro co miesiąc posyłał jej sto pięćdziesiąt pesów, coś około czterystu franków, pochodzących z pensji, jaką pobierał u hodowcy.
Połączenie się jego z rodziną Madariagi sprawiło, że ten zaczął mniej pilnie doglądać swoich interesów.

Ciągnęło go miasto ze swemi nieznanemi mu ponętami. Wyrażał się pogardliwie o kobietach wiejskich, niedomytych Chinkach, które teraz budziły w nim wstręt. Porzucił ubiór gospodarza wiejskiego i z dumnem zadowoleniem paradował w garniturach, jakie mu sporządzał stołeczny krawiec. Gdy Helena napierała się, żeby ją zabrał do Buenos Ayres, nie chciał o tem słyszeć, zastawiając się ważnymi interesami.
— Nie; pojedziesz z matką.
Przestał troszczyć się o pola i bydło. Jego mienie było w dobrych rękach.
— Ten jest łepski chłopak — mawiał o Desnoyers'ie w jadalni wobec zgromadzonej rodziny. — Rozważny jak ja... Temu nikt nie napluje w garnek.
I wkońcu Francuz dowiedział się, że jego teść, mówiąc o rozwadze, miał na myśli jednolitość jego charakteru. Według własnych swoich słów Madariaga od pierwszych chwil odgadł w nim równą mu rzutkość, przedsiębiorczość i bystrość przy większej stanowczości i natomiast nie podlegającą żadnym wybrykom i dziwactwom. Dla tego też, od początku obchodził się z nim nadzwyczaj dobrotliwie, zrozumiawszy, że starcie pomiędzy nimi dwoma nie dałoby się załagodzić. Jedyne różnice zdań wynikały na tle nadmiernych kosztów prowadzenia gospodarstwa w dawnych czasach za rządów samego Madariagi. Ale odkąd Desnoyers objął kierunek, koszta te się znacznie zmniejszyły, a ludzie pracowali z większą gorliwością. Sama jego obecność i krótkie rozkazy wystarczały.
Stary był jedynym, który mu stawiał czoło, by utrzymać dawny system kijów, a potem datków. Na to miejsce Desnoyers wprowadził drobiazgowy i wprost mechaniczny porządek, zawsze równy bez żadnych wybryków despotyzmu i dobrodusznej hojności. Często przychodzili do niego młodzi, pracujący tu metysi, z tych, którym publiczna złośliwość przypisywała bliskie pokrewieństwo z Madariagą.
— Paniczku; stary gospodarz powiadają, żebyście mi dali pięć pesów. Paniczek odmówił, a wkrótce petem zjawił się Madariaga, zaperzony, wymachujący rękoma, ale liczący się ze słowami ze względu na to, że jego zięć był również rozważny jak on.
— Bardzo cię lubię, synku, ale tu nie rozkazuje nikt prócz mnie. A! Gabacho! Jesteś taki sam jak wszyscy twoi ziomkowie; Każdy zarobiony grosz chowasz do pończochy i już on nie ujrzy światła dziennego, choćby cię ukrzyżowali... Powiedział pięć! Dasz mu dziesięć. Ja tak każę i kwita.
Desnoyers zapłacił, wzruszając ramionami, a jego teść uradowany ze zwycięstwa podążył do Buenos Ayres. Dobrze było dać do poznania, że Gallijczyk Madariaga jest po dawnemu panem domu.
Z jednej z takich wycieczek wrócił w towarzystwie młodego Niemca, który według niego wszystko umiał i był do wszystkiego. Zięć za dużo miał pracy. Karl Hartrott pomagać mu będzie w rachunkach. Desnoyers zgodził się i po kilku dniach powziął rodzący się szacunek dla nowego urzędnika.
Że należeli do dwóch wrogich sobie narodów, nic to nie znaczyło. Wszędzie są dobrzy ludzie i ten Karl był podwładnym godnym uznania. Trzymał się zdaleka od równych sobie i był nieugięty i twardy względem niższych. Wszystkie jego władze zdawały się być ześrodkowane w służbie i w uwielbieniu dla zwierzchników. Ledwie Madariaga otworzył usta, już Niemiec kiwał głową potakując z góry jego słowom. Jeżeli powiedział coś dowcipnego, jego śmiech rozlegał się ze skandaliczną hałaśliwością. Względem Desnoyersa okazywał się milczącym i pilnym, pracując bez przerwy całemi godzinami. Zaledwie go ujrzał wchodzącego do pokoju, zrywał się z krzesła, wyprężony po wojskowemu. Gotów był wypełnić każde polecenie. Na własny rachunek szpiegował urzędników, donosząc o ich wadach i wykroczeniach. Ta usłużność nie wprawiała w zachwyt jego bezpośredniego zwierzchnika, ale przyjmował ją jako dowód życzliwości dla zarządu.
Stary hodowca wychwalał przy każdej sposobności swój nabytek i żądał, by zięć dzielił jego zachwyty.
— Udał mł się chłopak, co? Te Niemiaszki służą dobrze, umieją różne rzeczy i mało kosztują, A przytem tacy pokorni! tacy na swojem miejscu! Przykro mi, że to ci muszę powiedzieć, ponieważ jesteś Francuzem, ale napytaliście sobie wrogów nielada. To orzech trudny do zgryzienia.
Desnoyers odpowiadał obojętnem machnięciem ręki. Jego ojczyzna była daleko i Niemca również. Kto wie, czy kiedy wrócą do niej. Tu są Argentyńczykami i powinni myśleć o teraźniejszości a nie zaprzątać sobie głowy tem co minęło.
— A przytem tak sie to wszystko nie dmie, nie panoszy! — ciągnął dalej Madariaga. — Każdy z nich, jeżeli jest subjektem w stolicy, zamiata sklep, pitrasi jedzenie, prowadzi rachunki, sprzedaje towar, pisze na maszynie, tłumaczy z czterech do pięciu języków, a jeżeli potrzeba, towarzyszy przyjaciółce właściciela, jak gdyby była wielką panią... wszystko za dwadzieścia pięć pesów miesięcznie. Kto może współzawodniczyć z takimi ludźmi? Ty, gabacho, jesteś tak jak ja... bardzo rozważny i umarłbyś z głodu, niż byś niejedno puścił płazem. Dlatego ci mówię, że z nimi nie przelewki.
— A tak, nie są tacy dobrzy jak się wydają... Trzeba widzieć jak się obchodzą z tymi, którzy są niżej od nich. Być może, że udają takich potulnych i jeżeli się uśmiechają, gdy im dać w pysk, to mówią sobie w duchu; „Poczekaj, niech na mnie kolej przyjdzie, a oddam ci w trójnasób“.
Poczem, jakby żałując swoich słów, dorzucał jeszcze:
— Tak czy owak ten Karl to biedny chłopak, nieboraczek, który, zaledwie się odezwę, otwiera gębę, jak gdyby łapał muchy. Powiada, że jest z wielkiej rodziny, ale kto go tam wie! Wszystkie te głodomory, co tu przywędrowali do Ameryki, to jakoby jeden w drugiego synowie książąt.
Temu od pierwszej chwili Madariaga mówił po imieniu, nie przez wdzięczność jak Desnoyers'owi, ale aby mu okazać jego niższość. Wprowadził go również do domu, ale wyłącznie dla tego, aby dawał lekcje muzyki jego młodszej córce. „Romantyczka“ już nie wystawała przy drzwiach o zachodzie słońca. Karl, skończywszy swoje zajęcie w administracji, przychodził do domu pryncypała i siadał przy Helenie, która, zaczynała brzdąkać na fortepjanie z wytrwałością godną lepszej sprawy. Następnie Niemiec, akompanjując sobie, śpiewał urywki z Wagnera, które usypiały Madariagę w jego fotelu z mocnem paragwajskiem cygarem w ustach.
Helena tymczasem ze wzrastającem zajęciem przypatrywała się śpiewakowi. Nie był on rycerzem marzeń białej damy. Był prawie sługą, przybyszem z za morza, szukającym chleba nie przygód. Powierzchowność miał rudawego blondyna o nieco ociężałych ruchach i wypukłych oczach, w których odbijała się wieczysta obawa narażenia się zwierzchnikom, Ale romantyczna panna odkrywała w nim codzień coś, co łagodziło jej pierwsze wrażenia; kobieca białość Karla, pomimo opalonej twarzy i rąk, rosnąca marsowość jego wąsów, sprężystość, z jaką dosiadał konia, wygląd trubadura, gdy tenorowym głosem śpiewał jakąś rozkoszną romansę ze słowami, jakich nie rozumiała; wszystko to pociągało ją coraz bardziej.
Pewnego wieczora przed kolacją nie mogła się powstrzymać i rzekła z gorączkowem uniesieniem, jak gdyby oznajmiła jakieś ważne odkrycie:
— Papo, Karl jest szlachcicem. Pochodzi z wielkiego rodu.
Hodowca machnął ręką obojętnie. Inne sprawy zaprzątały go w owych dniach. Ale po wieczornym posiłku miał potrzebę wyładowania złości, która w nim hartowała od ostatniej wycieczki do Buenos Ayres i przerwał śpiewakowi:
— Słuchaj no, Niemiaszku; co tam naplotłeś dziewczynie o twojem szlachectwie i innych bredniach?
Karl powstał od fortepjanu i wyprężył się służbiście, żeby odpowiedzieć. Pod wpływem śpiewu było coś w jego postawie co przypominało Lohengrina, w chwili gdy odsłaniał tajemnicę swego życia. Jego ojciec był generałem von Hartrott, jedynym z drugorzędnych dowódców na wojnie 1870 roku. Cesarz wynagrodził jego usługi, uszlachcając go, Jeden z jego stryjów był poufnym doradcą króla pruskiego. Jego starsi bracia służyli w uprzywilejowanych pułkach. On sam porzucił szablę jako porucznik.
Madariaga przerwał mu, zmęczony takiemi świetnościami.
„Kłamstwo..- brednie... faramuszki!“ Jemu gadać o szlachectwie Niemiaszków. Sam w bardzo młodym wieku opuścił Europę, by przejąć się demokratycznemi zasadami Ameryki, ale aczkolwiek arystokracja wydawała mu się czemś przebrzmiałem i niepokojącem, wyobrażał sobie, że jedyna prawdziwa i godna poszanowania była arystokracja jego kraju, Hiszpanji. Niemiaszkom przyznawał pierwsze miejsce, gdy chodziło o budowę maszyn i okrętów, o hodowlę cennych zwierząt; ale wszyscy ich hrabiowie i margrabiny wydawały mu się sfałszowane.
— Wszystko to zawracanie głowy — upierał się. Ani w twoim kraju niema szlachty; ani wszyscy razem wzięci nie macie pięciu pesów. Gdybyście je mieli, nie przyjeżdżalibyście tu, żeby mieć co do gęby włożyć, ani nie przysyłalibyście waszych kobiet, które są... wiesz również dobrze jak ja, kim są.
Ze zdumieniem Desnoyers'a Niemiec przyjął tę filipikę z pokorą, przytakując kiwaniem głową ostatnim słowom zwierzchnika.
— Gdyby to było prawdą — ciągnął dalej nieubłagany Madariaga — te wszystkie koszałki-opałki o tytułach, szablach, mundurach, to pocośby tu przyjeżdżał? Co u diabła przeskrobałeś w swoim kraju że musiałeś dać drapaka?
Teraz Karl spuścił głowę zmieszany, bełkocząc coś bez związku.
— Papo... papo... błagała Helena. — Biedaczek!... jak nim pomiatają, dlatego, że jest ubogi!
I miała głęboką wdzięczność dla szwagra, widząc, że przerwał milczenie, by wziąć w obronę Niemca.
— Kiedyż ja cenię tego chłopca! — rzekł Madariaga usprawiedliwiając się. — To jego rodacy doprowadzają mnie do wściekłości.
W kilka dni potem, Desnoyers pojechawszy do Buenos Ayres, dowiedział się o przyczynie rozgoryczenia starego. Przez kilka miesięcy był opiekunem trzeciorzędnej śpiewaczki niemieckiego pochodzenia, którą porzuciła w Ameryce trupa włoskiej operetki. Ona to poleciła mu Karla, nieszczęsnego rodaka, który, nawałęsawszy się po różnych krajach Ameryki i próbując różnych zawodów, żył przy jej boku w charakterze partnera śpiewaka. Madariaga wydawał ochotnie tysiące pesów na utrzymanie muzykalnej Niemeczki, pławiąc się z młodocianym zapałem w rozkoszach tego nowego życia, dopóki nie przekonał się, że podczas jego nieobecności panienka bawiła się wesoło z innymi wielbicielami swego pokroju i wyśmiewała się z jego spóźnionych zapałów. Wtedy wpadł w złość i wypędził niewdzięczną, przyczem nie odbyło się bez kułaków i łamania sprzętów.
Ostatnia awantura jego życia! Desnoyers odgadł to postanowienie, słysząc jak poraz pierwszy jego teść przyznawał się do swoich lat. Noga jego nie postanie w stolicy. Wszystko zawracanie głowy! Żyć na wsi w obecności rodziny i czynić dużo dobrego biednym — oto jedno, co było coś warte. I straszliwy Centaur roztkliwiał się idylicznie z niezłomnością cnoty swych sześćdziesięciu pięciu lat, obojętnych już na pokusy.
Po scenie z Karlem podwyższył mu pensją, uciekając się jak zawsze do hojności dla wynagrodzenia swych wybryków. Nie mógł mu tylko zapomnieć jego szlachectwa i to mu dawało pole do coraz nowych kpinek. Opowieść Karla o jego wspaniałym rodowodzie przywiodła na pamięć genealogiczne drzewa reproduktorów jego stadnin. Odtąd stale nazywał go czworonogiem.
Siedząc w letnie wieczory pod werandą, rozczulał się patryarchalnie w otoczeniu zgromadzonej dokoła niego rodziny. Cisza nocna napełniała się brzęczeniem owadów i kumkaniem żab. Z dalekich ranchos dochodziły śpiewy najmitów, przygotowujących sobie wieczerzę. Była to pora żniw i gromady emigrantów zaludniały posiadłości Madariagi, gdzie było pod dostatkiem roboty dla nich wszystkich.
Madariaga znał smutne dni wojen i gwałtów. Wspominał je teraz chętnie, wyliczał różne rewolucje narodowe i prowincjonalne, w których brał udział, aby się nie wyróżniać z pomiędzy sąsiadów. Wszystko to już minęło i nie wróci. Nastały czasy pokoju, pracy i dobrobytu.
— Zważ tylko, gabacho, — mówił, rozpędzając dymem cygara chmury moskitów, tańczących dokoła niego. — Ja jestem Hiszpanem, ty Francuzem, Karl Niemcem, moje córki Argentynkami, kucharz Rosjaninem, jego pomocnik Grekiem, pokojowy chłopak Anglikiem, Chinki w kuchni, jedne są tutejsze, inne Gallijki lub Włoszki i pomiędzy najmitami są ludzie z wszystkich krajów, kast i praw. I wszyscy żyjemy w zgodzie. W Europie już byśmy się dawno pożarli; ale tu jesteśmy przyjaciółmi.
I rozkoszował się, słuchając śpiewu robotników: tkliwych włoskich canziones przy akompanjamencie hiszpańskich i kreolskich gitar, opiewających miłość i śmierć.
— Istna arka Noego — zauważył.
Chciał zapewne powiedzieć wieża Babel, jak sądził Desnoyers, ale dla starego było to wszystko jedno.
— Myślę — ciągnął dalej — że żyjemy tak dlatego, że w tej części świata niema królów i wojska jest mało; a ludzie myślą tylko o tem, żeby im było jak najlepiej dzięki pracy. Ale sądzę także, iż żyjemy w zgodzie dlatego, że wszystkiego jest w bród, i każdemu się jego część dostaje. — Wnet by chwytali za broń, gdyby tych części było mniej niż ludzi.
Czas jakiś dumał w milczeniu, potem dodał:
— Niech będzie co chce, ale trzeba się przyznać, że tu żyje się spokojniej niż na starym lądzie. Ludzie się oceniają wedle swojej wartości i łączą się nie myśląc, czy pochodzą z tego, czy tamtego kraju. Młodzi nie pędzą jak stada mordować innych młodych, których nie znają i których jedyną winą jest, że urodzili się we wsi naprzeciwko. Człowiek to zła bestja, przyznaję; ale tu ma co jeść, ma ziemi poddostatkiem i jest dobry, dobrocią sytego psa. Tam jest ich nadmiar; żyją stłoczeni, następując sobie na pięty; żywności jest skąpo; dlatego łatwo wpadają w złość. Niech żyje pokój, gabacho, i spokojne życie! Gdzie komu dobrze i nie grozi mu niebezpieczeństwo, że go zabiją dla rzeczy, na których się nie rozumie, tam jego ojczyzna.
A jakby echo, tych rozmyślań starego wieśniaka, Karl, siedząc w salonie przed fortepjanem zanucił pół głosem hymn Beethovena: „Śpiewajmy radość życia; śpiewajmy wolność“. Nigdy nie kłam i nie oszukuj bliźniego twego, choćby ci dawali za to największy tron na ziemi“.
Pokój! W parę dni potem Desnoyers przypomniał sobie z goryczą te złudzenia starego. Wybuchła wojna, wojna domowa w idealnem zaciszu Madariagi.
Paniczku! a to biegnijcie żywo, bo stary gospodarz porwali nóż i chcą zabić Niemca.
Wezwany w ten sposób zadyszanym głosem najemnika Desnoyers wybiegł ze swojej kancelarji. Madariaga z nożem w ręku gonił za Karlem, godząc w każdego, kto mu chciał zagrodzić drogę. Jeden Desnoyers potrafił go ubezwładnić, wyrywając mu nóż z ręki.
— A! ten bezwstydny przybłęda! — wrzeszczał stary, wyrywając się z żelaznych objęć zięcia — Wszystkim głodomorom z całego świata zdaje się, że trzeba tylko wkręcić się do tego domu, żeby zabrać moje córki i moje pesa. Puszczaj mnie!... słyszysz! Puszczaj mnie, żebym go zabił.
I pragnąc odzyskać swobodę, zaczął się tłumaczyć Desnoyers'owi: Jego przyjął za zięcia bo mu się podobał: był skromny, uczciwy i... rozważny. Ale ten śpiewaczyna z pod ciemnej gwiazdy, ze swoim rodowodem!... Nędzarz, którego wyciągnął... nie chce powiedzieć skąd!
I Desnoyers równie dobrze powiadomiony jak on o początkach jego stosunków z Karlem udał, że nic nie rozumie.
Ponieważ Niemiec uciekł, hodowca dał się wreszcie zaprowadzić do domu. W drodze odgrażał się, że sprawi taniec „romantyczce“ i wygrzmoci Chinkę, która nigdy o niczem nie wie. A oto on przydybał córkę w poblizkim gaiku, ściskającą się za ręce z Niemcem i zamieniającą z nim pocałunki.
— Moich pesów mu się zachciewa! — bełkotał. — Chce się prędko uwinąć z Ameryką kosztem Gallijczyka i dla tego taka pokora, takie śpiewanie i takie szlachectwo... oszust!... Muzykant.
I powtarzał z naciskiem „muzykant“! jak gdyby w tem mieściła się kwintesencja całej jego pogardy.
Desnoyers, stanowczy i skąpy w słowach, położył kres zatargowi. „Romantyczka“, ucałowawszy matkę, schroniła się na górę, szwagier ułatwił jej tę ucieczkę, ale pomimo to czuła Helena szeptała wśród łez, myśląc o Niemcu:
— Biedaczek! Wszyscy przeciwko niemu.
Tymczasem żona Desnoyersa zatrzymała ojca w jego kancelarji, używając całego swego wpływu ulubionej córki. Francuz zaś wyszukał Karla, który jeszcze nie oprzytomniał z doznanego przerażenia i dał mu konia, by ruszał niezwłocznie na najbliższą stację kolei żelaznej.
Karl odjechał, ale niedługo pozostał sam. W kilka dni potem „Romantyczka“ podążyła za nim. Izolda „ta o białych rączkach“ udała się na poszukiwanie swego Tristana.
Rozpacz Madariagi nie objawiała się gwałtownie i krzykliwie, jak tego oczekiwał zięć. Po raz pierwszy zobaczył go płaczącym. Jego wesoła i zażywna starość znikła nagle. Można było powiedzieć, że przez godzinę przybyło mu dziesięć lat. Jak dziecko złajane i drżące tulił się do Desnoyersa, oblewając mu szyję łzami.
— Zabrał mi ją!... Syn wielkiej... pchły zabrał mi ją!
Tym razem nie zwalił odpowiedzialności na swoją Chinkę. Płakał razem z nią i, jakby chciał ją pocieszyć publiczną spowiedzią, powtarzał:
— Wszystko to za moje grzechy... za moje jak największe grzechy!...
Zaczęły się dla Desnoyers'a czasy trudne i zawikłane. W trakcie jednej z jego bytności w stolicy wynaleźli go zbiegowie, błagając, by ich wziął pod swoją opiekę. „Romantyczka“ tonęła we łzach, zapewniając, że tylko szwagier „najszlachetniejszy człowiek na świecie“ może ich uratować. Karl patrzył na niego, jak wierny pies, który się powierza swemu panu. Te spotkania powtarzały się za każdą jego bytnością w Buenos Ayres. A wróciwszy do domu, zastawał teścia ponurego, milczącego i patrzącego uporczywie przed siebie, jakgdyby przyglądał się czemuś niewidzialnemu dla drugich. Poczem stary odzywał się nagle:
— To kara! Kara za moje grzechy.
Wspomnienie początkowe jego znajomości z Karlem, zanim przywiózł go do siebie dręczyło go jak wyrzut sumienia. Czasem nad wieczorem kazał osiodłać konia i pędził galopem do najbliższego miasteczka. Ale nie jechał na poszukiwania gościnnych ranchos. Potrzebował spędzić dłuższą chwilę w kościele; porozmawiać sam na sam z obrazami, które wisiały tam tylko dla niego, ponieważ to on płacił za nie rachunki.
— Za moje winy! Za moje bardzo wielkie winy.
Ale pomimo tej skruchy Desnoyers musiał dobrze się nabiedzić, by dojść z nim ładu. Ilekroć wspomniał mu, że należałoby wejść w ciężkie położenie zbiegłej pary i ułatwić jej małżeństwo, Madariaga nie chciał słuchać dalej:
— Rób co chcesz; ale mi o nich nie mów.
Minęło wiele miesięcy. Pewnego dnia Desnoyers zbliżył się do niego z pewną tajemniczością:
— Helena ma syna i dali mu imię Juljana, jak ojca.
— A ty zatracony niedołęgo — wrzasnął stary hodowca — i ta jałowa krowa twoja żona żyjecie sobie spokojnie, nie dając mi wnuka... Ha! gabacho! Dlatego to Niemcy wzięli nad nami górę. Widzisz, to ten bandyta ma syna, a ty po czterech latach małżeństwa... nic. Potrzebuję wnuka — rozumiesz?
I, aby pocieszyć się z powodu braku dzieci w swoim domu, szedł do ranczy nadzorcy Celadonia, gdzie chmarą małych metysków obskakiwała drżąca i pełna oczekiwania starego pana. Tymczasem umarła Chinka. Biedna Misia Petrona umarła po cichutku, jak żyła, starając się w ostatniej godzinie oszczędzić wszelkiego zmartwienia małżonkowi i błagając go wzrokiem o przebaczenie za kłopoty, jakie mu może sprawić jej śmierć.
Helena przyjechała, by ucałować trupa matki i Desnoyers, który więcej niż od roku utrzymywał zbiegów za plecami starego, skorzystał z tej sposobności, by przełamać jego opór.
— Przebaczam jej — rzekł Madariaga. — Czynię to dla biednej nieboszczki i dla ciebie. Niech zostanie tutaj i niech z nią przytelebie się ten bezwstydny Niemiec.
Nic ponadto. Karl będzie urzędnikiem pod rozkazami Desnoyersa i młoda para będzie mieszkała w budynku Administracyjnym, jak gdyby nie należała do rodziny. On, Madariaga, nie przemówi nigdy słowa do tego przybłędy.
Ale zaledwie go zobaczył, zaczął przemawiać doń nazywając go „panem“ i wydając mu szorstko rozkazy, jak gdyby był zupełnie obcym. Następnie przechodził zawsze koło niego, udając, że go nie widzi. Tak samo zachowywał się względem Heleny, gdy ją zobaczył w domu, odwiedzającą starszą siostrę. Napróżno „romantyczka“, przeobrażona macierzyństwem, korzystała z każdej sposobności, by mu nawinąć na oczy swego malca, powtarzając donośnie jego imię: „Julku... Julku“...
— Syn tego Niemieckiego muzykanta, biały jaki ogryzione koźle i z włosami jak marchew i to ma być mój wnuk! Wolę już bębny Celadonia.
I, aby lepiej uwydatnić swoją niechęć, szedł do zagrody nadzorcy i rozdawał pomiędzy dzieciarnię całe garście pesów.
Po siedmiu latach małżeństwa żona Desnoyersa poczuła, że zostanie matką. Siostra jej miała już troje dzieci. Ale co one znaczyły dla Madariagi w porównaniu z tem, które się miało narodzić?
— Będzie chłopak — oświadczył stanowczo — bo ja tak chcę. Będzie się nazywał Julek i życzę sobie, żeby był podobny do mojej biednej nieboszczki.
Od śmierci żony, której już nie nazywał „Chinką“, odczuwał coś w rodzaju pośmiertnej miłości dla tej biednej kobiety, której tyle nadokuczał za jej zawsze bojaźliwego i milczącego życia. „Moja biedna nieboszczka“ jawiła się co chwila na ustach starego hodowcy z uporczywością wyrzutu sumienia.
Życzenia jego ziściły się. Luiza dała życie chłopcu, który otrzymał imię Juljana i, aczkolwiek nie przypominał babki jeszcze nie ukształtowanemi rysami, miał czarne oczy i cerę bladego bruneta. Chwała Bogu!... To był wnuk!
I ze wspaniałością uradowania pozwolił, by Niemiec przestąpił próg jego domu i wziął udział w uroczystości chrztu.
Gdy Julek Desnoyers miał trzy lata, dziadek obwoził go konno do wszystkich posiadłości, trzymając go przed sobą na siodle. Jeździł z ranczy do ranczy, by go pokazać miedzianej ludności jak wiekowy monarcha przedstawiający swego dziedzica. Później, gdy wnuczek umiał już mówić płynnie, gawędził z nim godzinami całemi w cieniu eukaliptusów. Zaczęło się też objawiać u starego pewne zniedołężnienie umysłowe. Aczkolwiek nie bredził od rzeczy, ale jego zadzierżystość przebierała dziecinny charakter. Nawet w przystępach największej czułości starał się zawsze dokuczyć swemu otoczeniu.
— Pójdź tu, fałszywy proroku! — mówił do wnuka. — Ty jesteś gabacho.
Julek przeczył, jak gdyby mu ubliżono. Matka go nauczyła, że był Argentyńczykiem, a ojciec kazał dodawać „Hiszpańskim“ dla przypodobania się dziadkowi.
— Dobrze; więc skoro nie jesteś gabacho — ciągnął dalej stary — to wołaj:
„Precz z Napoleonem“.
I rozglądał się dokoła, czy nie zobaczy gdzie w pobliżu Desnoyersa w mniemaniu, że sprawi mu tem wielką przykrość. Ale zięć przechodził mimo, wzruszając tylko ramionami.
— Precz z Napoleonem! — wołał Julek.
I wyciągał natychmiast rączkę, podczas gdy dziadek przeszukiwał kieszenie.
Synowie Karla, których już było czterech i którzy kręcili się dokoła dziadka, jak pokorny chór, trzymany w oddaleniu, patrzyli z zazdrością na te datki. Aby mu się przypodobać, pewnego dnia, gdy go ujrzeli samego, przybliżali się odważnie, wołając razem:
— Precz z Napoleonem.
— A, zuchwałe Niemczaki! — wrzasnął stary — To tego was nauczył wasz bezwstydny ojciec! Powtórzcie to raz jeszcze, a sprawię wam takie lanie, że popamiętacie!... Znieważać tak wielkiego człowieka.
Tolerował tych swoich rudowłosych potomków, ale nie dopuszczał ich do żadnej poufałości. Desnoyers i jego żona brali w obronę siostrzeńców, wyrzucając staremu jego niesprawiedliwość. Ten zaś, aby wyłuszczyć przyczyny swej antypatji wzywał do siebie Celadonia, najlepszego ze słuchaczy, ponieważ odpowiadał na wszystko:
— Tak, panie. Tak będzie, panie
— One nie są nic winne — mówił stary — ale ja nie mogę nabrać dla nich serca. A przytem, takie to podobne do ojca, takie białe, z włosami jak oskrobana marchew, a dwaj starsi noszą okulary, jak jakie pisarki. Pasja porywa patrzeć na nich.
W ósmym roku życia Julek był już doskonałym jeźdźcem. — Na koń łobuzku! —- rozkazywał dziadek.
I puszczali się galopem przez pola, pędząc jak błyskawice, wśród tysięcy i tysięcy rogatego bydła. „Łobuzek“ dumny z tej nazwy słuchał we wszystkiem swego mistrza. I tak nauczył się chwytać byki na lasso i powalać je na ziemię spętane i zwyciężone; przeskakiwać wysokie zagrody i wysokie rowy na swym małym koniku, mknąc wskroś oślizgłych wąwozów, przyczem niejednokrotnie spadał z siodła i jeszcze prędzej się podnosił.
— A! dzielny gaucho! — mawiał dziadek, dumny z takiego wnuka. — Naści pięć pesów i kup za to chustkę jakiej Chince.
Stary, dziecinniejąc coraz bardziej, nie zdawał sobie dokładnie sprawy ze stosunku namiętności do lat. A mały jeździec patrząc na pieniądze zapytywał sam siebie, co by to była za Chinka i dlaczego ma jej dawać podarunki.
Desnoyers musiał odrywać syna od tych pouczań dziadka. Na nic się nie zdało sprowadzać nauczycieli dla Julka lub posyłać go do miejscowej szkoły. Madariaga wykradał poprostu wnuka i wymykali się razem hasać po polach. Wreszcie Desnoyers umieścił chłopca w wielkiem gimnazjum stołecznem, gdy ten skończył jedynaście lat. Wtedy stary zwrócił uwagę na siostrę Julka, liczącą wtedy dopiero trzy lata i obwoził ją jak tamtego z ranczy do ranczy przed sobą w siodle. Wszyscy ją nazywali Cziczi, jak niegdyś matkę, ale dziadek dawał jej przydomek „łobuzka“ podobnie jak bratu. I Cziczi, która chowała się zdrowo i swobodnie, zajadając na śniadanie mięso i mówiąc przez sen o pieczeni, z łatwością przystosowała się do wskazówek starego. — Chodziła ubrana jak chłopiec, dosiadała konia po męzku i, by zasłużyć na przydomek „dzielnego gaucha“, nadany jej przez dziadka, nosiła nóż zatknięty za pasek. Oboje uganiali po polach od rana do nocy. Dziewięciolatka Cziczi rzucała już wprawnie lassem na bydło.
Madariagę gniewało najbardziej, gdy rodzina przypominała mu jego starość. Gdy Desnoyers radził mu, by siedział spokojnie w domu pienił się ze złości, jak gdyby go znieważano. Z wiekiem stawał się coraz bardziej przedsiębiorczym i zuchwałym; podwajając ruchliwość jak gdyby chciał odstraszyć nią śmierć. Przyjmował jedynie pomoc od swego przebranego „łobuzka“. Gdy synowie Karla, już rosłe chłopaki, widząc, że chce dosiąść konia podbiegali, by mu potrzymać strzemię, odtrącał ich z oburzeniem.
— Cóż to? myślicie że już nie potrafię dać sobie rady? Jeszcze się tam we mnie życie jakoś kołacze, a ci co czyhają na moją śmierć, by zagarnąć moje pesy będą się mieli z pyszna.
Niemiec i jego małżonka, zawsze trzymani na uboczu, musieli znosić w milczeniu te przytyki. Karl potrzebował protekcji i żył w cieniu Francuza, korzystając z każdej sposobności, by zasypywać go pochwałami. Nigdy nie potrafi wywdzięczyć mu się za to, co on dla niego czyni. Desnoyers był jedynym jego obrońcą. On, Karl, pragnie tylko sposobności, by ma okazać swą wdzięczność: umrzeć za niego, jeżeli będzie potrzeba. Helena unosiła się nad szwagrem z właściwą sobie przesadą:
— Najszlachetniejszy człowiek na świecie!
I Desnoyers przyjmował w milczeniu te hymny pochwalne, uznając, że Niemiec był doskonałym towarzyszem. Ponieważ rozporządzał samodzielnie całym majątkiem rodziny, dopomagał szczodrze Karlowi bez wiedzy, starego. On to sprawił, żeby mogły się ziścić najgorętsze jego pragnienia. Niemiec marzył o wycieczce do kraju, Tyle lat w Ameryce! Desnoyers, chociaż sam nie miał zgoła chęci powrotu do Europy, postanowił urzeczywistnić to marzenie szwagra i dostarczył Karlowi środków dla odbycia podróży z całą rodziną. Stary nie chciał nic wiedzieć, kto poniesie te koszta.
— Niech sobie jadą — rzekł z radością — i niech nie wracają nigdy.
Pojechali, ale nie na długo, Wydali przez trzy miesiące to, co miało im starczyć na rok. Karl, który uwiadomił swoją rodzinę o wielkim majątku, jakiego się dochrapał przez małżeństwo, chciał przedstawić się jak miljoner w pełni używający swych bogactw. Helena wróciła przeobrażona; mówiąc z dumą o krewnych męża: o baronie, pułkowniku huzarów, o komendancie Gwardji, o radcy Dworu, twierdząc, że wszystkie narody gasły przy ojczyźnie Karla. Zaczęła nawet przybierać protekcjonalne miny, mówiąc o Desyoners'ie, człowieku niewątpliwie dobrym, ale „bez urodzenia“, bez rasy” a w dodatku Francuzie. Karl przeciwnie okazywał tę samą potulność co dawniej, trzymając się w tyle a szwagrem. Ten przecież miał klucze od kasy i był jego jedyną obroną przed straszliwym starcem. Zostawił dwóch starszych synów w szkołach w Niemczech. Z biegiem lat w tym samym celu wyprawiono tam innych wnuków Madariagi, których ten nie mógł znosić za te ich marchwiane włosy i ślamazarne oczy.
Stary ujrzał się teraz osamotnionym. Odebrano mu drugiego „łobuzka“. Surowa Luiza nie mogła znieść, by jej córka chowała się jak chłopak, hasając po całych dniach na koniu i powtarzając ordynarne wyrażenia dziadka. Umieszczono ją na pensji w stolicy i zakonnice musiały natrudzić się srodze, by zwalczyć buntownicze zakusy i psotliwość swej wychowanki.
Gdy Julek i Cziczi wracali do domu na wakacje, dziadek stanowczo przechylił się na stronę pierwszego, jak gdyby dziewczynka pełniła tylko rolę zastępczą. Desnoyers skarżył się na trochę nieporządne prowadzenie się syna. Nie był już w szkołach. Pędził życie studenta bogatych rodziców, trwoniącego ich majątek na wszelkiego rodzaju wybryki.
Ale Madariago występował natychmiast w obronie wnuka.
— A! dzielny gaucho!
Zachwycał się nim bez ustanku. Macał mu muskuły by przekonać się o jego sile; kazał opowiadać sobie o nowych hulankach, w jakich ten smarkacz brał udział wspólnie z bandą rozwydrzonych młodzików, zwanych „wichrami“ w słonecznej gwarze. Wybierał się do Buenos Ayres, by przyjrzeć się z blizka temu wesołemu życiu. Ale, niestety, nie miał siedemnastu lat jak jego wnuk. Minęła mu już osiemdziesiątka.
— Pójdź tu, fałszywy proroku! Opowiedz mi, ile masz dzieci.. Bo pewnikiem musisz mieć dużo dzieci!...
— Papo!... upominała Luiza, która zawsze znajdowała się w pobliżu, lękając się gorszącego wpływu dziadka.
— Nie wtrącaj się! — zaperzał się stary. — Ja wiem, co mówię.
Ojcostwo występowało jako nieunikniony dodatek we wszystkich jego miłosnych bajaniach. Był już prawie ślepy, a utracie wzroku towarzyszyło rosnące umysłowe rozprężenie. Jego starcza gadatliwość przybierała charakter lubieżny, wyrażając się językiem, który gorszył lub pobudzał do śmiechu wszystkich domowników.
— A! urwisie! a jaki z ciebie ładny chłopak! — mówił, wpatrując się we wnuczka mętnemi źrenicami, które już nic prawie nie widziały. — Żywy portret mojej biednej nieboszczki. — Baw się, chłoptysiu, dziadek tu jest ze swojemi pesami. Gdybyś miał liczyć tylko na to, co ci podaruje twój ojciec, żyłbyś jak pustelnik. Gabacho to skąpiradło. I zje djabła, kto z niego co wyciśnie. Ale ja myślę o tobie, łobuzku. Szastaj pieniądzmi i używaj; dla tego twój tatuńcio ciuła grosze.
Gdy wnuki odjechały, stary włóczył się z ranczy do ranczy, nie mogąc dać sobie rady z samotnością. Tu jakaś w średnim wieku metyska przyrządzała mu mebe (rodzaj trunku) na ogniu. Stary pomyślał mętnie, że mogła być jego córką. Inna, piętnastoletnia podawała mu w czareczce z dyni gorzki napój ze srebrną rurką dla popijania.
Prawdopodobnie wnuczka, chociaż nie był tego pewnym. I tak spędzał wieczory nieruchomy i milczący, otoczony rodzinami, które spoglądały na niego z uwielbieniem i trwogą.
Ilekroć siadał na konia, by odbywać te wycieczki, starsza córka opierała się:
— W osiemdziesięciu czterech latach. Czy to nie lepiej, aby spokojnie pozostał w domu? Kiedykolwiek stanie się nieszczęście.
I nieszczęście się stało. Pewnego dnia wierzchowiec Madariagi wrócił zwolna do domu bez jeźdźca. Stary zleciał z siodła w jakąś rozpadlinę i gdy go odnaleźli, już nie żył. Tak skończył centaur, jak żył zawsze, ze szpicrutą w ręku i nogami rozstawionemi w kabłąk, jak gdyby miał dosiąść konia.
Testament jego znajdował się na przechowaniu u pewnego prawnika w Buenos Ayres prawie w tak podeszłym wieku jak on sam. Rodzina przelękła się, ujrzawszy ten ogromnych rozmiarów dokument. Jakież straszliwe rozporządzenia zawierał? Odczytanie pierwszej części uspokoiło Helenę i Karla. Stary uczynił główną spadkobierczynią żonę Desnoyersa, ale i tak pozostała ogromna część dla „romantyczki“ i jej rodziny. „Czynię to — nadmieniał Madariaga — przez pamięć mojej biednej nieboszczki i żeby ludzie nie gadali“. Potem następowało ośmdziesiąt sześć legatów, liczących tyleż paragrafów olbrzymiego testamentu. Osiemdziesiąt sześć głów, mężczyzn i kobiet kolorowych, którzy zamieszkiwali posiadłości Madariagi w charakterze pracowników lub dzierżawców doznali ostatniej, ojcowskiej szczodrobliwości starego. Na ich czele figurował Celadonio, który jeszcze za życia swego dobroczyńcy dość się zbogacił, bez żadnej innej pracy, tylko wysłuchując jego gadania i powtarzając: „Tak będzie, panie“. Więcej niż miljon pesów przedstawiały te darowizny w gruntach i bydle. Ostatnim z legatarjuszów był Julek Desnoyers, Dziadek wymienił go specjalnie, zapisując mu pokaźne grunta, by miał na osobiste wydatki, nie oglądając się na to, co mu da ojciec“.
Ależ to przedstawia olbrzymie sumy — utyskiwał Karl, który stał się bardziej wymagającym, gdy się dowiedział, że jego małżonka nie została pominięta w testamencie.
Po odczytaniu testamentu nastąpiły dość przykre dni dla rodziny. Helena i jej najbliźsi patrzyli na tamtych, jak gdyby się ocknęli ze snu i jak gdyby wszystko ukazywało im się w jakiemś nowem świetle. Zapominali o tem, co mieli otrzymać, widząc jedynie o tyle lepsze uposażenie krewnych.
Desnoyers, dobrotliwy i pojednawczy, powziął pewien plan. Doświadczony w administracji temi olbrzymiemi dobrami, wiedział, że podział pomiędzy spadkobierców podniesie tylko koszta, nie zwiększając dochodów. Obliczał również jakie powstaną spory i powikłania, jeżeliby się chciało sprawiedliwie podzielić te wszystkie grunta dawniej i świeżo nabyte. Setki tysięcy sztuk bydła, kapitały złożone w bankach, nieruchomości miejskie i ciężary hipoteczne. Czy nie lepiej byłoby zostawić wszystko po dawnemu? Alboż nie żyli dotąd w szczęśliwej zgodzie jako jedna rodzina?
Niemiec, wysłuchawszy tej propozycji, odtrącił ją z dumą. Nie; każdy niech weźmie swoje. Każdy niechaj żyje w swojej sferze. On chciał osiedlić się w Europie i rozporządzać swobodnie swojem mieniem Potrzebował wrócić do „swego świata“.
Popatrzył mu oko w oko Desnoyers, widząc jakiegoś nieznanego Karla, Karla którego istnienia nie podejrzewał nawet, gdy ten był pod jego opieką nieśmiały i obleśny, Francuz zaczynał widzieć to, co go otaczało w jakiemś nowem świetle.

— Dobrze — rzekł. — Każdy niech bierze swoje. To mi się wydaje słuszne.


III

RODZINA DESNOYERS'ÓW

„Sukcesja Madariagi“, jak mawiali w urzędowym języku prawnicy, którym chodziło o przedłużenie tej sprawy, dla powiększenia honorarjów, rozpadła się na dwie części, rozdzielone morzem. Desnoyers'owie osiedlili się w Buenos Ayres; Hartrottowie przenieśli się do Berlina, sprzedawszy wszystkie swoje posiadłości; Karl bowiem chciał włożyć osiągnięte w skutek tego kapitały w przedsiębiorstwa przemysłowe i dobra ziemskie w jego ojczyźnie.
Desnoyers nie chciał również pozostać na wsi. Przez dwadzieścia lat stał na czele olbrzymiej eksploatacji rolnej i hodowlanej, mając pod swemi rozkazami setki ludzi. Teraz widnokrąg jego władzy zacieśnił się znacznie przez rozdrobienie majątku Madariagi wskutek podziału z Heleną i licznemi legatariuszami. Porywał go gniew, gdy widział osiedlających się tuż w sąsiedztwie różnych cudzoziemców, prawie wszystko Niemców, którzy pokupowali ziemie od Karla. A przytem zaczynał się starzeć, majątek jego żony przedstawiał jakieś dwadzieścia miljonów pesów i jego ambitny szwagier, przenosząc się do Europy, okazał jednakże więcej zdrowego rozumu niż on.
Desnoyers wydzierżawił część swoich gruntów; powierzył zarząd onych kilku uprzywilejowanym przez testament, którzy się mieli za należących poniekąd do rodziny, widząc w Desnoyers'ie dawnego pana i zamieszkał w Buenos Ayres.
W ten sposób, mógł czuwać nad synem, który wciąż prowadził rozwichrzone życie, nie czyniąc żadnych postępów w swych przygotowawczych inżynierskich studjach. A przytem Cziczi dorastała i jej bujne kształty nadawały jej wygląd starszy nad lata, nie wypadało trzymać ją na wsi, ażeby stała się panną z zaścianka jak jej matka. Donja Luiza uprzykrzyła sobie również życie wśród pól i bydła. Triumfy siostry nie dawały jej spokoju. Była niezdolną do zazdrości, ale przez macierzyńską ambicję pragnęła, aby jej dzieci nie pozostały w tyle, lecz wyszły na widownię błyszcząc na niej jak dzieci tamtej.
W ciągu roku nadeszły do domu, w którym Desnoyers zamieszkał wraz z rodziną w stolicy zdumiewające wiadomości z Niemczech. „Ciocia z Berlina“ jak nazywali Helenę siostrzeniec i siostrzenica, nadsyłała obszerne listy z opisami balów, obiadów, uroczystości rozmaitych, wszystko upstrzone gęsto arystokratycznemi i wojskowemi godnościami: „nasz brat pułkownik“, „nasz kuzyn baron“, „nasz stryj Radca Tajny“, „nasz drugi stryj Radca Rzeczywiście Tajny“. Wszystkiekie dziwactwa spółczesnej drabiny w Niemczech, gdzie szafuje się wciąż nowymi tytułami, by zaspokoić żądzę zaszczytów w narodzie podzielonym na kasty były wyliczane z rozkoszą przez dawną „romantyczkę“. Wspomniała też o sekretarzu swego małżonka, który to sekretarz był nie byle kim, wysłużył bowiem jako pisarz w biurach rządowych tytuł Rechnungsrath'a (Radcy Rachunkowego) i z dumą wymieniała Oberpedell'a na emeryturze, którego miała w domu dodając objaśnienie że to znaczyło „Wyższy Odźwierny“.
Wiadomości tyczące się jej synów były niemniej olśniewające. Starszy był mędrcem rodziny. Poświęcał się filologji i naukom historycznym ale odwiedziny jego w domu rodzicielskim bywały coraz rzadsze z powodu ciągłych wykładów. Wkrótce zostanie doktorem i nie skończywszy jeszcze trzydziestu lat będzie Herr Professor. Matka ubolewała, że nie wstąpił do wojska, uważając jego zawód uczonego jako coś ujemnego dla wyższych przeznaczeń rodziny. Profesorat, nauki i literatura to było dobre dla żydów, niemogących z powodu swego pochodzenia dosłużyć się jakiegoś stopnia w wojsku. Pocieszała się jednak myślą, że znakomity profesor mógł z czasem zdobyć stanowisko w społeczeństwie prawie dorównywające randze pułkownika.
Jej inni czterej synowie będą oficerami. Ojciec przygotowywał grunt, żeby mogli wstąpić do Gwardji lub innego arystokratycznego pułku, bez obawy, żeby towarzysze broni mogli sprzeciwić się przez głosowanie ich przyjęciu. Dwie córki wyjdą niewątpliwie zamąż, gdy przyjdzie pora po temu za huzarów, noszących przy nazwisku szlachecki przedimek, wyniosłych i szykownych paniczów, o których mówiła z zachwytem córka Misia Patrony.
Siedziba Hartrottów była godna tych nowych stosunków. Służba ich pałacu w Berlinie występowała na wielkich przyjęciach w krótkich spodenkach i białych perukach. Karl kupił jakieś stare zamczysko o spiczastych wieżach, widmach w podziemiach i licznych legendach mordów, napadów i gwałtów, które w sposób zajmujący ożywiały jego dzieje. Architekt ozdobiony mnóstwem cudzoziemskich orderów, a który ponadto nosił tytuł Radcy Budowlanego miał sobie polecone zmodernizować ten średniowieczy budynek w taki sposób jednak, aby nie stracił nic ze swego ponurego i przerażającego wyglądu: „Romantyczka“ opisywała już naprzód przyjęcia w mrocznym salonie przy rozlewnem świetle lamp elektrycznych, naśladujących pochodnie, trzask ognia na oherbowanym kominku, na którym palić się będą sztuczne kłody drzewa, z gazowemi płomykami wewnątrz; cały ten przepych współczesnego zbytku, połączonego z pamiątkami epoki wszechświatowej arystokracji, najlepszej według niej, jaką zna Historja. A cóż dopiero polowania! Te przyszłe polowania na przestrzeniach piasczystych z sosnowymi laskami, nie dającemi się oczywiście porównać z przebogatą ojczystą ziemią, ale które dostąpiły zaszczytu, że deptali po nich margrabiowie Branderburgji, założyciele panującego w Prusach domu. I wszystkie te świetności, to wspięcie się rodziny na tak wysokie szczeble społeczne... w ciągu jednego roku. Prawda, że musieli współzawodniczyć z innemi zamorskiemi rodzinami, które dorobiły się olbrzymich majątków w Stanach Zjednoczonych, w Brazylii lub na wybrzeżach Oceanu Spokojnego. Ale to wszystko byli Niemcy „bez urodzenia“ ordynarni plebejusze, którzy napróżno usiłowali wcisnąć się do wielkiego świata, ofiarowując znaczne sumy na cele publiczne, na różne cesarskie przedsięwzięcia. Przy wszystkich swoich miljonach mogli najwyżej dążyć do tego, by ich córki powychodziły za linjowych oficerów piechoty. Gdy tymczasem Karl!... Krewni Karla!... I „Romantyczka“ puszczała wodze pióru, rozpływając się nad rodziną, z której łona zdawało jej się, że pochodzi sama.
Raz po raz z listami Heleny przychodziły inne, krótkie, adresowane do Desnoyersa. Szwagier zdawał mu sprawę ze swoich interesów, podobnie, jak kiedy żył na wsi pod jego opieką. Ale teraz w tych doniesieniach przebijała się źle ukrywana duma, powetowania sobie dawnych, dobrowolnych upokorzeń. Teraz, wszystko co czynił było wielkie i wspaniałe. Umieścił swe miljony w przemysłowych przedsiębiorstwach współczesnych Niemiec. Był akcjonarjuszem fabryk broni, wielkich jak miasta; Kompanji Żeglugi, które spuszczały co pół roku nowy okręt na wody. Cesarz interesował się temi przedsiębiorstwami, patrząc życzliwie na tych, którzy mu chcieli pomagać. A prócz tego Karl skupował ziemskie majątki. Na pierwszy rzut oka zdawało się szaleństwem sprzedawać przeżyzne pola swego spadku, by nabywać pruskie piaski, które rodziły tylko dzięki najstaranniejszemu umierzwieniu i uprawie. Ale będąc obywatelem ziemskim, należał do „stronnictwa agrarnego“, a więc do partii arystokratycznej i konserwatywnej w najwyższem znaczeniu tego słowa i tym sposobem żył w dwóch przeciwnych sobie i równie potężnych światach: w świecie wielkich przemysłowców, przyjaciół cesarza; i w świecie junkrów, szlachty wiejskiej, strażników tradycji i przodków oficerów króla Pruskiego.
Dowiadując się o tych czynach, Desnoyers myślał o materjalnych ofiarach, jakie one przedstawiały. Znał przeszłość Karla. Pewnego dnia pod wpływem wdzięczności zwierzył się Francuzowi z powodów, jakie go skłoniły do wyjazdu do Ameryki. Był oficerem w wojsku swojej ojczyzny, ale żądza wystawnego życia, bez żadnych innych dochodów poza żołdem przywiodła go do popełniania czynów karygodnych; przywłaszczania sobie funduszów pułkowych, zaciągania długów honorowych, których nie miał czem spłacać; fałszowania podpisów. Ze względu na pamięć ojca nie pociągnięto go do odpowiedzialności sądowej, ale towarzysze broni złożyli na niego sąd honorowy. Bracia i przyjaciele doradzali mu samobójstwo jako jedyny ratunek, ale on kochał życie i wolał uciec do Ameryki, gdzie kosztem upokorzeń bez liku zatriumfował wreszcie. Bogactwo zaciera plamy przeszłości szybciej, niż czas. Wiadomość o uśmiechnięciu mu się fortuny za Oceanem sprawiła, że rodzina przyjęła go życzliwie za pierwszą jego podróżą, wprowadzając go znowu do „swego świata“. Nikt nie mógł pamiętać hańbiących szczegółów, tyczących się jakichś setek marek, gdy chodziło o człowieka mówiącego o posiadłościach swego teścia, większych niż wiele księstw Niemieckich. Teraz, kiedy ostatecznie osiedlił się w kraju, wszystko poszło w zapomnienie; a ile podatków nałożonych na jego próżność! Desnoyers odgadywał te tysiące marek, sypanych pełnemi garściami na dobroczynne zakłady Cesarzowej, na propagandy imperjalistyczne, na stowarzyszenia, wszystkie źródła wpływów i ekspansji jakie germańskie ambicje potworzyły.
Desnoyers, człowiek trzeźwy, oszczędny i pozbawiony wszelkich ambicyjek, uśmiechał się myśląc o tych świetnościach szwagra. Miał Karla za doskonałego towarzysza, aczkolwiek dosyć próżnego. Wspominał z zadowoleniem lata, spędzone razem z nim na wsi. Nie mógł zapomnieć tego Niemca, który krążył dokoła niego potulny i przywiązany, jak młodszy brat. Gdy rodzina z pewną zazdrością rozwodziła się nad świetnościami krewnych z Berlina on mówił z uśmiechem:
— Zostawcie ich w spokoju; drogo ich to kosztuje.
Ale, zachwyt, jakim tchnęły listy z Niemiec wytworzył wkońcu w jego otoczeniu atmosferę niezadowolenia i buntu. Cziczi pierwsza przypuściła atak. Dlaczego nie jadą do Europy jak inni? Wszystkie jej przyjaciółki tam były. Rodziny drobnych kupców włoskich i hiszpańskich przedsiębrały tę podróż. A ona, która była córką Francuza nie znała Paryża!... Ach! Paryż! Doktorzy, leczący melancholijne damy oznajmili światu pojawienie się nowej i groźnej choroby: „choroby Paryża“.
Donna Luiza poparła córkę: Dlaczego ona nie ma mieszkać w Europie tak samo, jak jej siostra, będąc od niej bogatszą? Nawet Julek oświadczył z powagą, że w starym świecie uczyć się będzie z większym pożytkiem. Ameryka nie jest ziemią mędrców.
Wreszcie ojciec zadał sobie to samo pytanie, dziwiąc się, że mu to wcześniej nie przyszło do głowy, żeby jechać do Europy; trzydzieści cztery lata bez wytknięcia nosa po za granice kraju, który nie był jego ojczyzną. Teraz nadeszła pora do wyjazdu. Mieszkał za blizko interesów. Napróżno chciał zachować obojętność rentjera, który się wycofał z interesów. Wszyscy dokoła niego ciągnęli zyski z pieniędzy. W klubie, w teatrze, gdzie tylko poszedł mówiono o kupnie, o sprzedaży, o kapitałach trzykrotnie zwiększonych w krótkim czasie dzięki szczęśliwym spekulacjom, o potężnych likwidacjach. Zaczęły mu ciążyć sumy, które więził bezczynnie po bankach. Skończy na tem, że wplącze się w jakąś spekulację jak gracz, który nie może zobaczyć rulety nie sięgnąwszy ręką do kieszeni. Dla czego nie warto było porzucać wsi. Rodzina jego miała słuszność: „Do Paryża“! Do Desnoyers'ów jechać do Europy, znaczyło jechać do Paryża. Mogła ciocia z Berlina opowiadać niestworzone rzeczy o ziemi swojego męża.
— Brednie! wykrzyknął Julek, który miał sposobność do porównawczych studjów geograficznych i obyczajowych w swoich nocnych hulankach — Niema jak Paryż!
Cziczi przyjmowała z ironicznym dąsem wszelką wątpliwość w tym względzie.
— Alboż prawdziwie eleganckie mody pochodzą z Niemiec?
Donna Luiza poparła gorąco swoje dzieci, Paryż! Nigdyby jej nie przyszło na myśl jechać do kraju lutrów, by ją tam protegowała siostra.
— Więc jazda do Paryża — oznajmił Francuz, jakgdyby mu mówiono o jakiemś nieznajomem mieście.
Przyzwyczaił się myśleć, że nigdy tam nie wróci. W pierwszych latach pobytu w Ameryce podróż ta była niemożliwą ze względu na nieodbytą służbę wojskową. Potem doszły go mętne wiadomości o jakichś amnestjach. Zresztą minął czas proskrypcyjny. Ale jakiś lęk woli sprawiał, że powrót do ojczyzny wydawał mu się czemś niedorzecznem i zbędnem.
Nic go tam nie ciągnęło. Zerwał nawet wszelkie stosunki z krewnymi ze wsi, którzy opiekowali się jego matką. W godzinach smutku postanowił zająć się budową olbrzymiego mauzoleum, całego z marmuru na Recoleta, cmentarzu bogatych, aby przenieść tam zwłoki Madariagi, jako założyciela rodu. On sam spocząłby tam i wszyscy jego, gdy nadejdzie ich godzina. Zaczynał już odczuwać ciężar wieku. Miał blizko sześćdziesiąt lat i twarde życie na wsi, gnany konno podczas deszczów, rzeki przebywane na płynącym wierzchowcu, noce spędzone na wilgotnej ziemi pod odkrytem niebem, wszystko to nabawiło go reumatyzmu, który zatruwał mu najpogodniejsze chwile.
Ale wreszcie zapał rodziny udzielił się i jemu. Zdawało mu się, że ma dwadzieścia lat. I zapominając o zwykłej oszczędności, postanowił, że odbędą podróż jakby rodzina panujących, w zbytkownych kajutach i z odpowiednią usługą. Dwie młode metyski, urodzone na wsi i podniesione do godności pokojówek samej pani i jej córki, towarzyszyły im w podróży, a ich skośne oczy nie ujawniały zdziwienia na widok tych wszystkich nowości, jakie się przed niemi przesuwały.
Przybywszy do Paryża, Desnoyers nie mógł się zgoła w nim połapać. Mięszał nazwy ulic i chciał zwiedzać rzeczy, które już od dawna nie istniały. Wszystkie jego próby okazania się dobrym przewodnikiem spełzły na niczem. Jego dzieci znały Paryż z książek lepiej od niego. On sam uważał się za cudzoziemca we własnej ojczyźnie. Z początku doznawał nawet pewnego zdziwienia, że potrafi posługiwać się rodowitym swoim językiem. Lata całe nie wymawiał w nim ani jednego słowa. Myślał po hiszpańsku i tłumaczył te myśli na francuzki z całą pstrocizną kreolskich wyrażeń.
— Gdzie człowiek dorobił się majątku i założył rodzinę, tam jest jego prawdziwa ojczyzna — mawiał sentencjonalnie, przypominając sobie Madariagę.
Obraz dalekiego kraju stawał mu przez oczyma natrętnie, zacierając pamięć pierwszych wrażeń podróży. Nie miał wcale przyjaciół wśród rodaków i gdy wychodził na ulicę instynktownie kierował się ku miejscom zgromadzeń Argentyńczyków. A ci doznawali łych samych uczuć. Porzuciwszy ojczyznę, z tem większem przejęciem odczuwali potrzebę mówienia o niej ciągle.
Desnoyers czytywał tamtejsze dzienniki, interesował się ceną gruntów, zapowiedziami nadchodzących żniw, sprzedażą bydła.
Gdy wracał do domu, towarzyszyło mu również wspomnienie amerykańskiej ziemi i myślał z przyjemnością, że obie Chinki sponiewierały zawodową godność Francuskiej kucharki, przyrządzając jakąś mazamorra lub jakąś carbonada lub prosiaka na sposób kreolski.
Rodzina Desnoyers'ów zamieszkała we wspaniałym domu na avenue Victor Hugo, wynajętym za dwadzieścia ośm tysięcy franków rocznie. Donja Luiza była zmuszoną wchodzić i wychodzić po wiele razy, by przyzwyczaić się do wspaniałego widoku małżeńskiej pary odźwiernych: on cały w czerni z białemi faworytami jak notarjusz z komedji; ona majestatyczna ze złotym łańcuchem na przeobfitych piersiach przyjmująca lokatorów w czerwonym saloniku ze złoceniami. Na górze w pokojach przepych ultramodernistyczny, zimny i mrożący ze swemi białemi ścianami i oszkleniem, złożonem z drobnych prostokątów, drażnił Desnoyersa, który marzył o skomplikowanych sztukateriach i bogatych meblach swojej młodości. On też sam zajął się urządzaniem licznych komnat, które ciągle wydawały się puste.
Cziczi ubolewała nad skąpstwem papy, widząc jak skupował wszystko powoli, namyślając się i wahając.
— Ja skąpy — nie; — odpowiadał — tylko znam się na wartości rzeczy.
Wogóle podobało mu się tylko to, co mógł nabyć za trzecią część rzeczywistej wartości. Wyprowadzić w pole sprzedawcę było dla niego dowodem wyższości nabywcy. Paryż dostarczył mu miejsca przyjemności takiego, jak nie mógłby spotkać na całym świecie, a był nim Hotel Drouot. Chodził tam co wieczór, o ile nie wyczytał w dziennikach doniesienia o innych ważnych licytacjach. W ciągu kilku lat nie było w paryskiem życiu towarzyskiem głośnego bankructwa, z następująca po niem likwidacją, żeby on nie uszczknął z niego jakiejś cząstki. Użyteczność i potrzeba tych zakupów była kwestją podrzędną; chodziło głównie o to, żeby nabyć za śmiesznie nizką cenę. I licytacje zalały wprost jak powódź te pokoje, które z początku meblowano z rozpaczliwą powolnością.
Cziczi skarżyła się teraz, że dom jest przepełniony. Meble i przedmioty służące do ozdoby były bogate, ale nagromadzono ich tyle... tyle! Salony przybrały wygląd magazynów ze starożytnościami. Białe ściany zdawały się ginąć pod natłokiem wspaniałych foteli, krzeseł i zapchanych nieprawdopodobną ilością drobiazgów, oszklonych serwantek. Bogate i postrzępione dywany, po których deptały różne pokolenia okrywały wszystkie posadzki. Pyszne zasłony, nie znajdując skrawka wolnego miejsca w salonach, wisiały na drzwiach, wiodących do kuchni, desenie ścian ginęły pod nadmiarem obrazów tak ściśle przystających do siebie, jak łuski pancerza. Któż mógł zarzucić Desnoyersowi skąpstwo? Wydawał znacznie więcej niż gdyby modny dekorator był jego dostarczycielem.
Myśl, że wszystko, co kupował, nabyte było za czwartą część wartości, podtrzymywała go w tych zboczeniach z utartej ścieżki człowieka oszczędnego. Wtedy tylko spał dobrze, gdy wyobrażał sobie, że mu się udało zrobić w ciągu dnia jakiś dobry interes. Kupował na licytacjach tysiące butelek, pochodzących z bankructw kupców winnych. I on, który prawie nie pijał, zalecał rodzinie, by używała szampana jak zwyczajnego wina. Na skutek ruiny jakiegoś hurtownika futer, zakupił za czterdzieści tysięcy franków skór przedstawiających wartość dziewięćdziesięciu tysięcy. Zdawać się mogło, że wiatry podbiegunowe napełniły lodowatem tchnieniem całą Avenue Victor Hugo. Tak cała rodzina Desnoyersów zaopatrzyła się w futra. Ojciec ograniczył się na jednym tylko futrzanym palcie; ale synowi kazał zrobić trzy. Cziczi i Donja Luiza ukazywały się wszędzie w jedwabistych i puszystych okryciach; jednego dnia w szynszylach, drugiego w niebieskich lisach, trzeciego w sobolach lub fokach.
On sam przyozdabiał ściany równymi szeregami obrazów; własnoręcznie wbijając haki, wspinając się po wysokiej drabinie, by sobie oszczędzić kosztu robotnika. Chciał dać dzieciom przykład oszczędności. W godzinach bezczynnych zmieniał miejsca najcięższych mebli, wynajdując coraz nowe kombinacje. Było to wspomnienie dobrych czasów tam na wsi, kiedy to sam dźwigał worki ze zbożem i ciężkie pęki skór. Syn jego, spostrzegłszy, że ojciec spogląda bacznie na jakiś monumentalny sprzęt, ulatniał się roztropnie. Desnoyers odczuwał pewne zakłopotanie wobec dwóch służących uroczystych, zawsze wyfraczonych, którzy nie ukrywali zdziwienia na widok człowieka mającego więcej niż miljon dochodu a imającego się podobnych czynności. Ostatecznie obie kolorowe pokojówki dopomagały chlebodawcy, garnąc się do niego z poufałością towarzyszek wygnania.
Cztery automobile dopełniały zbytkownego urządzenia rodzinnego życia. Dzieci byłyby poprzestały na jednym: małym, błyszczącym, ostatniej mody. Ale Desnoyers nie był człowiekiem, któryby pogardził dobrą sposobnością i od jednego zamachu kupił wszystkie cztery, skuszony ceną. Były olbrzymie i majestatyczne jak staroświeckie karoce. Ich pojawienie się na ulicach zwracało ogólną uwagę przechodniów. Szofer potrzebował dwóch pomocników, żeby oporządzić to stado mastodontów. Ale Desnoyers pamiętał tylko zręczność, z jaką zdawało mu się, że „naciągnął“ poprzednich właścicieli, którzy pragnęli pozbyć się jak najprędzej takich okazów.
Dzieciom zalecał wciąż skromność i oszczędność.
— Nie jesteśmy tak bogaci, jak wam się zdaje. Mamy duży majątek, ale dochody z niego są liche.
I nie pozwoliwszy na jakiś domowy wydatek dwustu franków, topił pięć tysięcy w zgoła zbędnym zakupie dla tego tylko, że według niego przedstawiał on wielką stratę dla sprzedającego. Julek i jego siostra narzekali wciąż przed matką. Cziczi, zapewniała, te nigdy nie wyszłaby za takiego człowieka jak jej ojciec.
— Cicho bądź! — zawołała zgorszona Kreolka. — Ma swoje dziwactwa, ale dobry z kościami. Nigdy nie dał mi powodu do skargi. Życzę ci, żebyś trafiła na takiego.
Gderliwość męża, jego despotyczny charakter, jego dziwactwa, o których sama mówiła, wszystko to było niczem wobec jego wierności. Pomyśleć tylko! Po tylu latach małżeńskiego pożycia!... Był zawsze niewzruszonej cnoty; nawet tam na wsi, gdzie ludzie, otoczeni zwierzętami i bogacący się ich płodnością, mimowoli zarażali się niemoralnością swoich stadników. Ona umiała to cenić, przypominając sobie ojca!... Nawet jej siostra nie mogła żyć tak spokojna o swego Karla, który mógł być zdolnym do niewierności, bez żadnej chęci tylko przez proste naśladownictwo postępowania możnych tego świata.
Desnoyers istotnie żył ściśle zespolony z żoną uczuciem przyzwyczajenia. Donja Luiza w swej zacieśnionej wyobraźni przypomniała sobie owe pary wołów, które nie chciały ciągnąć, gdy jakieś obce bydlę zastępowało nieobecnego towarzysza. Mąż łatwo wpadał w gniew, czyniąc ją odpowiedzialną za wszystkie zgryzoty, jakich mu nie szczędziły dzieci, ale obejść się bez niej nie mógł. Wieczory w Hotelu Drouot były mu nieznośne, gdy nie miał przy swoim boku tej powiernicy jego projektów i jego gderań.
— Dziś jest wyprzedaż klejnotów; pójdziemy?
Czynił tę propozycję głosem łagodnym i nalegającym; głosem, który przypominał donji Luisie ich pierwsze rozmowy w okolicach rodzicielskiego domu. I udawali się na ową wyprzedaż różnemi drogami. Ona w jednym z owych monumentalnych wehikułów, gdyż nie lubiła chodzić pieszo, przyzwyczajona do przesiadywania w domu lub do konnych przejażdżek po polach. Desnoyers, posiadacz czterech automobilów, niecierpiał ich przez wrodzoną niechęć do wszelkich nowości, przez skromność, a także dla tego, że potrzebował iść pieszo, aby tym ruchem wynagrodzić swemu czynnemu organizmowi brak pracy. Spotkawszy się na sali sprzedaży, napełnionej ludźmi, oglądali klejnoty, wyznaczając sobie naprzód ceny, jakie zamierzali ofiarować. Ale on, łatwy do zapalania się, szedł zawsze dalej, patrząc, na swoich współzawodników w podbijaniu cen, takim wzrokiem, jak gdyby chciał pchnąć nożem każdego. Po takich wycieczkach pani Desnoyers ukazywała się majestatyczna i olśniewająca jak bazylika bizantyjska: uszy i szyja obciążone perłami, piersi całe w brylantach, ręce migocące wszystkiemi barwami tęczy.
Cziczi oburzała się:
— Mamo! to zanadto!
Ale Kreolka uszczęśliwiona temi wspaniałościami, które były jakby uwieńczeniem życia prostoty i miernych potrzeb, przypisywała napomnienia córki zazdrości. Cziczi była panienką i nie mogła paradować w klejnotach. Ale potem będzie tem bardziej wdzięczna matce, że je dla niej nagromadziła.
Dom stawał się niewystarczającym dla pomieszczenia tych zakupów. W piwnicach piętrzyły się meble, obrazy i firanki tuż obok zapasów żywności. Don Marceli ubolewał nad ciasnotą apartamentu, który mógł pomieścić wygodnie cztery takie rodziny jak jego. Zaczynał myśleć z żalem, że trzeba będzie wyrzec się tylu pełnych pokus sposobności, gdy jakiś pośrednik przy sprzedaży dóbr, czyhający na cudzoziemców, wybawił go z kłopotu. Dlaczego nie miałby kupić zamku? Cała rodzina z zapałem przyjęła tę myśl. Zamek historyczny, najbardziej historyczny, jaki się da znaleźć, uzupełni ich wielkopańską instalację. Cziczi aż pobladła z dumy. Niektóre z jej przyjaciółek miały zamki. Inne, ze starodawnych, kolonjalnych rodzin, przyzwyczajone do lekceważenia jej ze względu na jej wieśniacze pochodzenie, będą się pieniły z zazdrości, dowiedziawszy się o tym nabytku, który będzie jak gdyby nadaniem szlachectwa. Matka uśmiechała się nadzieją spędzenia paru miesięcy na wsi, co przypomni jej proste i szczęśliwe życie jej młodości. Julek okazał najmniej zachwytu. „Stary“ będzie chciał trzymać go, jak się da najdłużej, zdala od stolicy; pocieszył się jednak myślą, że to mu nastręczy sposobność do częstych wycieczek automobilem.
Desnoyers przypominał sobie krewnych z Berlina. Dlaczego nie miałyby posiadać zamku jak tamci? „Okazje“ były kuszące. Ofiarowywano mu tuzinami historyczne siedziby. Ich właściciele pragnęli się pozbyć tych historycznych zabytków, bo to zbyt wielkie ciężary nakładało na ich budżety. Wreszcie Desnoyers kupił zamek Villeblanche sur Marne, zbudowany za czasów wojen religijnych, będący mięszaniną pałacu z fortecą, opatrzony włoską fasadą z epoki Odrodzenia, ponuremi wieżami o spiczastych wierzchołkach i nawodnionymi rowami, po których pływały łabędzie.
Desnoyers nie mógł żyć bez kawałka ziemi, gdzie czułby się władcą, naginającym do swojej woli ludzi i rzeczy. A przytem nęciły go obszerne rozmiary komnat zamczyska pozbawionych mebli. Była to sposobność do umieszczenia nadmiaru przeróżnych zasobów i przedsiębrania nowych zakupów. Starożytne sprzęty przystosują się z łatwością do mrocznych wnętrz tego wielkopańskiego przybytku, bez buntowniczych okrzyków, które zdawały się wydawać w zetknięciu z białemi ścianami współczesnych salonów. Historyczna siedziba wymagała znacznych nakładów; nadwyrężyły ją bowiem wielorazowe zmiany właścicieli. Ale on i ziemia znali się ze sobą doskonale. Jednocześnie z meblowaniem salonów zamku Desnoyers zamierzał urządzić w rozległym parku hodowlę i eksploatację bydła, jako powtórzenie na małą skalę Amerykańskich przedsiębiorstw. Posiadłość powinna była utrzymać się własną wytwórczością. Nie dbał o koszta „nie był przyzwyczajony do tracenia pieniędzy“.
Nabycie zamku sprowadziło mu zaszczytną znajomość, w której widział największą może korzyść z tego interesu. Zawiązał stosunki z pewnym sąsiadem, senatorem Lacour, który był dwa razy ministrem, a teraz wegetował w Wyższej Izbie; milczący na posiedzeniach, a ruchliwy i rozmowny w korytarzach dla podtrzymania swego wpływu.
Był on potomkiem arystokracji republikańskiej wywodzącej swój ród z zamętów rewolucji podobnie jak arystokracja pergaminów bierze początek w wojnach Krzyżowych. Jego pradziad należał do Konwencji, jego ojciec brał udział w republice 1848. On, jako syn wygnańca zmarłego na obczyźnie, trzymał się, będąc bardzo młodym, śladów Gambtley i mówił co chwila o sławie swego mistrza, aby bodaj jeden jej promień padł na ucznia. Jego syn René, student Szkoły Centralnej nazywał swego ojca vieux jeu, wyśmiewając się potrosze z jego romantycznego i humanitarnego republikanizmu. Ale to mu nie przeszkadzało pokładać nadzieję, że gdy zostanie inżynierem, znajdzie poparcie u ster rządowych przez pamięć na cztery pokolenia Latour'ów zasłużonych republice. Don Marceli, który spoglądał dość podejrzliwie na każdą nową przyjaźń, lękając się prośby o pożyczkę, przylgnął z zapałem do „wielkiego człowieka“. Ten znowu uwielbiał bogactwo, i ów miljoner zamorski, mówiący o pastwiskach bez końca i niezliczonych stadach bydła przypadł ma do gustu. Stosunki przeciągnęły się poza granice zwykłej sąsiedzkiej znajomości i trwały w dalszym ciągu w Paryżu. René z biegiem czasu stał się codziennym prawie gościem w domu na Avenue Victor Hugo.
Jedyne przykrości obecnego życia Desnoyers'a sprawiały mu dzieci. Cziczi drażniła go niezależnością swoich upodobań. Nie lubiła staroświeczyzny choćby najwspanialszej i najdoskonalej zachowanej. Przyjmowała ozięble wszystkie podarunki ojca. Otrzymawszy odwieczną blondynę, rzekła niedbale:
— Wolałabym nową suknię za trzysta franków A w dodatku szła za przykładem brata w „stawianiu się sztorcem“ względem „starych“.
Ojciec zresztą nie wtrącał się prawie do niej. To należało do żony. Cziczi była już dorosłą. Ale dawny „łobuzek“ nie wiele sobie robił z rad i rozkazów Kreolki. Cziczi oddawała się z zapałem ślizgawce, uważając tę rozrywkę za najbardziej elegancką. Bywała codziennie w Palais de Glace, a matka towarzyszyła jej, odmawiając sobie wspólnych wycieczek z mężem za sprawunkami. Ach! jak ją nudziło to wysiadywanie przed lodowatą powierzchnią, po której przy dźwiękach muzyki migały na nożach ludzkie postacie same lub parami! Cziczi przelatywała koło niej różowa z podniecenia, z wymykającymi się z pod czapeczki loczkami, powiewająca fałdami krótkiej spódniczki, śliczna, zręczna i silna, jaśniejąca zuchwałem zdrowiem istoty, która według określenia jej ojca „utuczona była na befsztykach“.
Wreszcie donji Luizie znudziła się ta kłopotliwa opieka. Wolała towarzyszyć mężowi w jego polowaniach na skarby za nizką cenę. I Cziczi uczęszczała na ślizgawkę z jedną z miedzianych pokojówek, spędzając wieczory wśród sportowych przyjaciółek, pochodzących również z Nowego Świata. Udzielały sobie wzajemnie swoich poglądów na życie, widziane w olśniewającem świetle łatwego, paryskiego bytowania! Wolnego od skrupułów i trosk ojczystej ziemi. Wszystkim zdawało się, że narodziły się na nowo, odkrywając w sobie zdolności, jakich istnienia nie podejrzewały nawet dawniej. Pobyt na drugiej półkuli rozwinął w nich zgoła nowe talenty. Niektóre nawet pisywały wiersze po francusku. I Desnoyers wpadał w złość z przerażenia, gdy wieczorami Cziczi dawała ujście swym poglądom, zaczerpniętym z książek, z własnych obserwacji, a także z dociekań prowadzonych na wspólną rękę z przyjaciółkami i krystalizujących się w mniej więcej takich aforyzmach: „Życie jest życiem, i trzeba umieć je przeżyć“, albo: „Wyjdę tylko za takiego, który mi się spodoba, bez względu na to, kim będzie“.
Te zmartwienia ojca były niczem w porównania z temi, jakie mu sprawiał syn. Ach! ten syn! Julek, już cały Juljan, po przybyciu do Paryża zmienił kierunek swych dążeń. Już nie myśli o inżynierji, zostanie malarzem. Don Marceli sprzeciwiał się z początku więcej ze zdziwienia, niż dla innych powodów, wreszcie ustąpił. Niech będzie malarstwo! Najważniejsza rzecz, żeby miał przecież jakiś zawód, Desnoyers uważał bogactwo i posiadanie wogóle za rzeczy święte, ale poczytywał jako niegodnych ich dobrodziejstw, tych, którzy nie pracowali Przypomniał też sobie swoje własne lata kamieniarstwa. Kto wie; może te same zdolności, które stłumiła bieda odezwały się w jego potomku. A jeżeli zostanie wielkim malarzem ten chłopiec żywy jak iskra, który dotąd wahał się i niemal lękał wyboru drogi życia?
Uległ też wszystkim zachciankom Juljana który od pierwszych poczynań w sztuce rysunku i kolorytu oświadczył, że musi zamieszkać osobno dla większej swobody w pracy. Ojciec mu wynalazł w pobliżu ulicy de la Pompe pracownię, która należała do cudzoziemskiego, pewnej sławy, malarza. Pracownia i jej przyległości były zupełnie wystarczające dla początkującego adepta sztuki; ale mistrz umarł i Desnoyers skorzystał z dobrej sposobności, jaką mu nastręczyli spadkobiercy, by zakupić hurtem wszystkie meble i obrazy
Donja Luiza zachodziła codziennie do pracowni, jak troskliwa matka, która dba o wygody syna, by mu się lepiej pracowało. Własnoręcznie, zdjąwszy rękawiczki opróżniała popielniczki z bronzu, pełne niedopałków cygar i strzepywała z mebli i dywanów pozostałości z fajek. Goście Julka, rozczochrani młodzieńcy, rozprawiający o rzeczach, których ona zrozumieć nie mogła, byli dość nieoględni w postępowaniu... A co gorsza, spotykała tam kobiety bardzo niedostatecznie ubrane; syn zaś przyjmował ją z wyrazem niezadowolenia. Czy mama nie pozwoli mu pracować w spokoju? I biedna kobieta, wychodząc co dzień z domu w stronę ulicy de la Pompe, zatrzymywała się w pół drogi i szła do kościoła świętego Honorjusza d'Eylau.
Ojciec okazywał się rozsądniejszym. Człowiek w jego wieku nie mógł pospolitować się wśród towarzyszy młodego artysty. Po paru miesiącach Juljan tygodniami całemi nie przychodził spać do domu rodziców. Wreszcie przeniósł się na dobre do pracowni, wpadając tylko czasem na chwilę na Avenue Victor Hugo, by rodzina mogła się przekonać, że jednakowoż istnieje ten zatracony Julek. Desnoyers zachodził kiedy niekiedy zrana na ulicę de la Pompe, by rozpytać odźwierną. Była dziesiąta i artysta spał jeszcze. Gdy ojciec wracał w południe, smaczny sen jedynaka trwał jeszcze... Po drugiem śniadaniu trzecie odwiedziny, ale już z lepszym rezultatem. Była druga i „młody pan“ już wstał i ubierał się. I ojciec odchodził wściekły. Ależ, do kaduka, kiedy malował ten malarz?
Juljan miał z początku nadzieję zdobyć sławę i pieniądze pędzlem, uważając to przedsięwzięcie za dosyć łatwe. Karjera artystyczna wynosiła go ponad jego przyjaciół, południowo amerykańskich młodzieńców, którzy nie mieli innego zajęcia, prócz hałaśliwego szastania pieniędzmi, by wszyscy mogli podziwiać ich rozrzutność. Z całą więc pogodną odwagą wziął się do malowania obrazów. Lubił malarstwo „ładne“, dystyngowane, eleganckie; malarstwo słodkie jak romanza włoska i odtwarzające tylko wdzięki kobiecego ciała. Miał pieniądze i dobrą pracownię, a za plecami ojca, gotowego każdej chwili przyjść mu z pomocą, dlaczego nie miałby robić tego, co tylu innych, którym brak było środków? I zabazgrał pokaźnych rozmiarów płótno, dając ma tytuł: „Taniec godzin“ co posłużyło za pretekst do kopjowania ładnych modeli i do obcowania z młodemi kobietami. Rysował z nadzwyczajną szybkością, wypełniając wnętrza konturów mnóstwem barw. Dotąd wszystko szło dobrze. Ale wkrótce utknął wśród nieprzewidzianych trudności, trawiąc bezczynnie całe dnie przed obrazem i wreszcie rzucił go w kąt, odkładając dalszą nad nim pracę do lepszych czasów. Ten sam los spotkał różne studje głów kobiecych. Juljan nie mógł skończyć niczego i to go doprowadzało do rozpaczy. A potem zrezygnował jak ktoś, kogo zmęczyły przeszkody i kto wyczekuje wstawienictwa Opatrzności, aby mu dopomogła. Główna rzecz w tem, żeby być malarzem, choćby się nie malowało. To mu pozwalało pisać bileciki, z powoływaniem się na wyższą estetykę, do kobiet wesołych i zapraszać je do swojej pracowni. Żył w nocy. Don Marceli, zbadawszy istotny stan rzeczy, nie mógł powściągnąć swego oburzenia. Obaj widywali codziennie wczesne godziny ranka; ojciec wstając z łóżka, syn wsuwając się pod kołdrę, by spać blizko do wieczora.
Łatwowierna donja Luiza wynajdywała najniedorzeczniejsze przyczyny, by występować w obronie syna. Kto wie! Może malował w nocy, chwytając się zgoła nowych sposobów. Ludzie powynajdywali teraz tyle cudackich rzeczy.
Desnoyers znał te nocne prace; skandale w restauracjach Monmartre'u i bijatyki. Juljan i ci z jego paczki, którzy uważali frak i smoking za rzecz niezbędną o szóstej wieczorem, byli jak gromada Indjan, zaprowadzających w Paryżu gwałtowne obyczaje pustyni. Szampan lał się strumieniami na uczczenie zgody, przy której często następowała nowa zwada. Nikt nie był skorym jak Juljan do wymierzenia komu policzka i do posłania karty wizytowej. Ojciec jego słuchał ze smutkiem opowiadań pewnych przyjaciół, którzy w mniemaniu, że pochlebią jego próżności zdawali mu sprawę z kawalerskich spotkań, w których jego pierworodny szczerbił zawsze skórę przeciwnika. Malarz znał się lepiej na fechtunku niż na pędzlu. Był szampjonem różnych broni, boksował się i posiadał nawet tajemnicę ulubionych pchnięć junaków, wałęsających się po fortyfikacjach.
— Niepotrzebny i niebezpieczny jak każdy próżniak — wzdychał ojciec.
Ale w głębi duszy odczuwał pewne zadowolenie, jakąś zwierzęcą dumę na myśl, że ten nieustraszony zawadjaka jest jego dziełem.
Była chwila, kiedy zdawało mu się, że znalazł sposób oderwania go od takiego życia. Krewni z Berlina odnaleźli Desnoyersów na ich zamku de Villeblanche. Karl von Hartroff z dobroduszną wyższością oglądał bogate, aczkolwiek trochę dziwaczne zbiory szwagra. Tak; mogły ujść... niczego... niczego... a dom w Paryżu i zamek miały nawet swoje cachet i mogły posłużyć jako uzupełnienie i pewną patynę dla szlacheckiego dyplomu. Ale Niemcy!... Te wszystkie udogodnienia, z jakich można było korzystać w jego ojczyźnie!... Pragnął, żeby szwagier zobaczył z kolei i mógł podziwiać, jak żył on i jakie stosunki ozdabiały jego dostatki. I tak nalegał w listach, że Desnoyers'owie zdecydowali się na tę podróż. Taka zmiana środowiska mogła wpłynąć dodatnio na Julka. Może zbudzi się w nim chęć emulacji, gdy zobaczy zblizka pracowitość swoich kuzynów, którzy wszyscy byli na stanowiskach. A w dodatku Desnoyers wierzył w rozkładowość atmosfery paryskiej i czystość obyczajów patrjarchalnych Niemiec.
Przebyli tam cztery miesiące. Ale bardzo prędko sprzykrzył się ten pobyt Desnoyers'owi i byłby chętnie uciekł lada chwila. Każdy niech będzie ze swojemi, w żaden sposób nie mógł porozumieć się z tymi ludźmi. Bardzo uprzejmi, z pedantyczną grzecznością i widoczną chęcią przypodobania się, ale na każdym kroku dający dowody elementarnego braku taktu i pychy. Zaprzyjaźnione z Hartrottami wysoko położone osobistości popisywały się ze swoją miłością dla Francji; pobożną miłością, jaką budzi wątłe i niedołężne dziecko, potrzebujące opieki. A tym objawom towarzyszyły zawsze nie na dobie będące wspomnienia wojny, w których Francuzi bywali zwyciężani. Wszystko to, co było Niemieckie, bądź to pomnik, bądź stacja kolei żelaznej, bądź najprostszy przedmiot domowego użytku dawało pole do przechwałek i porównań: „We Francji nie macie tego“. Don Marceli odjechał przemęczony nadmiarem opiekuńczości. Żona jego i córka nie potrafiły zgodzić się, żeby elegancja Berlińska była wyższą od Paryskiej. Cziczi ze świętokradczą zuchwałością gorszyła swe kuzynki, oświadczając, że nie może znosić oficerów wygorsetowanych, z monoklem w oku, kłaniających się pannom jak sztywne automaty i objawiających w swych nadskakiwaniach pewne poczucie wyższości.
Juljan pod kierunkiem kuzynów nudził się wściekle w cnotliwem środowisku Berlina. Najstarszego „mędrca“ nie było co brać w rachubę. Był to nieszczęśniak całkowicie zagrzebany w książkach i spoglądający protekcjonalnie na całą rodzinę. Młodsi podporucznicy lub studenci oprowadzali go z dumą po przybytkach germańskiej wesołości. Poznał nocne restauracje, naśladujące paryskie, tylko na większą skalę Kobiety, które tam liczyły się na tuziny tutaj spotykało się setkami. Skandaliczne pijatyki nie wywoływały burd, chyba że ktoś szukał ich dobrowolnie, jako niezbędnych dla tem lepszej zabawy. Wszystko było świetne, błyszczące, kolosalne. Juljan spoglądał z niesmakiem na kobiety uniżone i nieśmiałe, nawykłe do sturchańców i chciwie poszukujące naiwnych, na których mogłyby sobie odbić zawody i straty, doznane w ich rzemiośle. Niepodobieństwem mu było pękać ze śmiechu jak jego kuzynkowie na widok rozczarowania tych pań, gdy widziały, że tracą czas, nie zyskawszy nic więcej prócz obfitego poczęstunku. A przytem drażniła go ta ordynarna, hałaśliwa rozpusta, popisująca się bogactwem.
— Tego niema w Paryżu — powtarzali mu jego ciceronowie, spoglądając z dumą i zachwytem na olbrzymie salony przepełnione gośćmi — nie, tego niema w Paryżu!
A jemu kością w gardle stawał ten przepych bez pomiarkowania. Miał wrażenie że znajduje się wśród zgłodniałych majtków, którzy od jednego zamachu pragnęliby wynagrodzić sobie wszystkie doznane poprzednio braki. I zdejmowała go tak samo jak ojca chęć ucieczki.
Marceli Desnoyers wrócił z tej podróży z melancholijną rezygnacją. Tak; ci ludzie wyrobili się znacznie. Nie był zaślepionym patrjotą i uznawał to, co było widoczne. W przeciągu nie wielu lat przekształcili swój kraj; przemysł ich był potężny... na wielu polach niedościgniony... Tak; każdy na swoich śmieciach, i aby mu nie przyszła nigdy ochota pozazdrościć śmieci sąsiada!... Ale odpychał wnet to ostatnie podejrzenie z właściwym mu optymizmem człowieka praktycznego.
— Będą bardzo bogaci — myślał — interesa ich idą świetnie, a bogaty nie pragnie zmiany. Wojna, o której marzy kilku głupców, jest nie możliwa.
Młody Desnoyers nawiązał na nowo swój paryski tryb życia, przebywając stale w pracowni i z rzadka wpadając jak po ogień do rodziców. Tymczasem donja Luiza zaczęła mówić coraz częściej o niejakim Argensoli, bardzo wykształconym i rozumnym młodym Hiszpanie, którego rady, według niej, mogły się przydać wielce jej synowi. Ten nie wiedział na pewno, czy nowy towarzysz był przyjacielem, mistrzem lub sługą. Goście doznawali innych wątpliwości. Adepci literatury mówili o Argensoli jako o malarzu; malarze uznawali tylko jego literacką wyższość. Juljan nie mógł nigdy przypomnieć sobie dokładnie, kiedy go widział po raz pierwszy.
Był z tych, którzy zjawiali się w jego pracowni w zimowe wieczory, zwabieni czerwonym blaskiem kominka i szklanką dobrego wina, którego zapasy dostarczała mu potajemnie matka. Hiszpan zasiadał przed butelką szybko wypróżnioną i pudełkiem papierosów, otwarłem na stole i rozprawiał o wszystkiem tonem znawcy. Pewnego razu został na noc i przespał się na sofce. Nie miał stałego mieszkania. I od tego czasu spędzał wszystkie noce w pracowni.
Juljan zaczął się nim zachwycać jak odbieciem własnej osobistości. Co on umiał ten Argensola, który przyjechał z Madrytu trzecią klasą z dwudziestoma frankami w kieszeni by „zgwałcić sławę“ według jego własnych słów! Widząc, że maluje również twardo jak on, posługując się takim samym rysunkiem niezdarnym i śmiesznym, rozczulił się. Tylko fałszywi artyści, bezmyślni rzemieślnicy pędzla troszczyli się o koloryt i tem podobne głupstwa Argensola był artystą psychologicznym, malarzem dusz. W wychudłej twarzy, o podbródku, zaostrzonym jak puginał, Hiszpan zwykł malować prawie okrągłe oczy z umieszczonym w każdej źrenicy białym punkcikiem... To było światło... dusza. Poczem stając przed płótnem określał tę duszę z właściwą mu niewyczerpaną blagą, przypisując jej wszelkiego rodzaju starcia i kryzysy psychologiczne. I taki miał dar owładnięcia słuchaczem, że Juljan spostrzegał to, co tamten wyobrażał sobie, że umieszcza w owych oczach okrągłych jak u wołu. On również malował dusze... dusze kobiece.
Ponieważ taka praca wcielania psychologicznych nastrojów była dość łatwą, więc Argensola wolał gawędzić, leżąc wygodnie na sofie lub czytać przy blasku kominkowego ognia, podczas gdy jego przyjaciel i opiekun był nieobecny. Jeden więcej pożytek z tego zamiłowania w czytaniu wypływał dla młodego Desnoyers'a, który, otworzywszy książkę, zaglądał natychmiast do ostatnich stronic lub spisu rozdziałów, aby sobie „wyrobić pojęcie“, jak mówił. Czasem, w salonach zdarzało mu się z całą czelnością zapytać jakiegoś autora, jaką była najlepsza z jego książek. A jego uśmiech człowieka bardzo czynnego dawał do zrozumienia, że była to przezorność, aby nie tracić czasu nad licznymi tomami. Teraz nie potrzebował kłopotać się o to, Argensola będzie czytał za niego. Kiedy widział, że ten czyta z zajęciem jaką książkę, natychmiast chciał się z nią zapoznać:
— Opowiedz mi treść!
I „sekretarz“ nie tylko streszczał mu powieści i komedje, ale udzielał mu „treści“ Schopenhauera lub „treści Nietzsche'go“. A potem donja Luiza niemal nie wylewała łez, słysząc, jak mówiono o jej synu z pobłażliwością, jaką budzi majątek:
— Trochę narwany ten chłopiec, ale jakie oczytanie!
W zamian za te lekcje Argensola doznawał takiego samego obejścia jak niewolnik grecki, z tych, którzy uczyli retoryki młodych partycjuszów upadającej Romy. W trakcie jakiegoś wykładu jego pan i przyjaciel przerywał mu:
— Przygotuj mi koszulę frakową. Jestem zaproszony na wieczór. Innym razem, kiedy mistrz rozkoszował się ciepłem kominka z książką w ręku, spoglądając przez szyby na dżdżysty, posępny wieczór, wpadał nagle uczeń.
— Prędko!... marsz na ulicę!... Przyjdzie kobieta.
I Argensola, otrząsnąwszy się jak zmokły pies, szedł czytać w dalszym ciągu do jakiejś poblizkiej niewygodnej kawiarenki.
Wpływ jego zstępował z intelektualnych wyżyn, by pośredniczyć w pospolitościach materjalnego życia. Był zawiadowcą młodego sybaryty, pośrednikiem pomiędzy jego pieniądzmi, a tymi, którzy się po nie zwracali z rachunkiem w ręku.
— Pieniędzy — mawiał lakonicznie przy końcu miesiąca.
Tu Desnoyers uderzał w narzekania i złorzeczenia. Skądże ich miał wyrwać? Stary był twardy jak głaz i nie uznawał najmniejszej zaliczki na miesiąc następny... A obchodził się z nim jak z nędzarzem. Trzy tysiące franków miesięcznie?... Co mógł z tem począć przyzwoity człowiek?... Niedość na tem.. ten sknera, zajmował się osobiście domowymi rachunkami, by matka nie mogła dopomagać synowi. Napróżno ten zawiązał stosunki z różnymi lichwiarzami w Paryżu, mówiąc im o swoich posiadłościach het, za Oceanem. Ci panowie mieli pod ręką młodzież krajową i nie potrzebowali narażać swych kapitałów na drugiej półkuli.
Te same niepowodzenia spotkały go, gdy z nakładem pieszczot i perswazji usiłował przekonać Don Marcelego, że trzy tysiące franków miesięcznie to nędza. Miljoner ryczał z oburzenia. Trzy tysiące franków to nędza! A w dodatku długi, które niejednokrotnie musiał płacić za syna.
— Kiedy byłem w twoim wieku — zaczynał.
Ale Juljan przerywał ciąg dalszy. Słyszał tyle razy historję ojca. A! stary skąpiec. To, co mu dawał miesięcznie, było tylko rentą od legatu dziadka. I idąc za radą Argensoli odważył się zażądać zwrotu swojej własności. Zarząd tych gruntów zamierzał powierzyć Celadonji dawnemu dozorcy stad, który teraz był osobistością ważną w swoim kraju i którego nazywał ironicznie: „mój stryj“.
Desnoyers przyjął bunt syna chłodno.
— To mi się wydaje słusznem. Jesteś już pełnoletnim.
I przekazawszy mu legat, zwiększył jeszcze dozór nad wydatkami domowemi tak, że donja Luiza nie mogła zaoszczędzić na swoją rękę najmniejszej sumki. A w dodatku jął spoglądać na syna swego, jak na przeciwnika, którego musi pokonać, odnosił się do niego, ilekroć pojawił się na Auenue Vicior Hugo z lodowatą grzecznością niby do zupełnie obcego przybysza.
Przejściowy dostatek zapanował w pracowni. Juljan powiększył wydatki, uważając się za bogacza. Ale listy „stryja“ z Ameryki rozwiały te złudzenia. Z początku przesyłki pieniędzy przewyższały miesięczny zasiłek, jakiego mu udzielał ojciec. Potem zaczęły się zmniejszać w sposób zastraszający. Rzec było można, że wszystkie klęski zwaliły się na jego grunta. Według Celadonja pastwiska jałowiały, raz z braku deszczów to znów z ich nadmiaru; bydło padało setkami. Juljan potrzebował większych wpływów, a chytry metys przesyłał mu, co mógł, ale zawsze w charakterze pożyczki, zachowując gotówkę rzekomo na uregulowanie rachunków. Pomimo takiej pomocy młody Desnoyers był zawsze w potrzebie. Grywał teraz w eleganckim Klubie w nadziei, że tą drogą powetuje różne braki, ale posłużyło mu to tylko do tego, by z większą jeszcze szybkością nikły nadsyłane z Ameryki zasoby. Żeby taki człowiek, jak on, był w ciągłych tarapatach pieniężnych!... Na cóż się zdało mieć ojca wielokorotnym miljonerem?
Jeżeli wierzyciele przybierali groźną Juljan uciekał się do pomocy „sekretarza“. Niech zobaczy się natychmiast z mamą; on chce uniknąć jej łez i wyrzekań. I Argensola wślizgiwał się jak złodziej tylnymi schodami, wiodącymi do mieszkania na Avenue Victor Hugo. Przybytkiem jego poselstwa była zwykle kuchnia, pod wielkim strachem, żeby groźny Desnoyers w jednej ze swych wędrówek czujnego pana domu nie dotarł tam i nie natknął się na intruza. Donja Luiza płakała wzruszona dramatycznemi słowami posła. Cóż mogła uczynić? Była biedniejszą od swoich sług; klejnotów w bród, ale ani jednego franka. Argensola wynalazł wszelako sposób godny jego doświadczenia. Poratuje biedną matkę, zanosząc do lombardu część jej kosztowności Znał drogę. I donja Luiza przyjęła radę, ale powierzała mu tylko klejnoty mniejszej wartości, podejrzewając, że już ich nie zobaczy nigdy. Czasami spóźnione skrupuły skłaniały ją do odmowy. A nuż dowie się mąż; cóż to będzie!... Ale Argensola byłby poczytywał za hańbę wyjść stamtąd z pustemi rękoma i w braku pieniędzy unosił koszyk butelek z bogatej piwnicy Desnoyers'a.
Codzień z rana donja Luiza chodziła do Świętego Honoriusza d'Eylau, ażeby pomodlić się za syna. Uważała ten kościół za coś własnego. Była to gościnna wysepka na niezbadanym oceanie Paryża. Zamieniała dyskretne ukłony z pobożnemi mieszkańcami dzielnicy, pochodzącymi z różnych republik Nowego świata. Wydawało się jej, że jest bliżej Boga i świętych, słysząc rozmowy w swoim ojczystym języku. A przytem był to, jakby rodzaj salonu, przez który przepływały ważniejsze wydarzenia życia Południowo Amerykańskiej kolonji. Raz był to ślub z kwiatami, muzyką i śpiewami. Ona, mając Cziczi przy swoim boku witała się z osobami znajomymi, składając potem życzenia nowożeńcom. Kiedy indziej znowu był pogrzeb ex prezydenta Republiki, lub jakiej innej zamorskiej osobistości, kończącej w Paryżu swój niespokojny żywot. Biedny prezydent!... biedny Generał!... Donja Luiza pamiętała zmarłego. Widywała go w tym kościele słuchającego pobożnie mszy świętej i oburzała się na złe języki, które w rodzaju pogrzebowej mowy wypominały rozstrzeliwania i likwidacje banków tam w kraju za jego rządów... Człowiek tak dobry i tak religijny!.. Niech Bóg go ma w swojej opiece. I wyszedłszy na plac spoglądała roztkliwionemi oczyma na wytwornych jeźdźców i amazonki, spieszące do Lasku, na zbytkowne automobile, na osłonieczniony ranek, na całą tę uśmiechniętą świeżość wczesnych godzin dnia, mówiąc sobie, że jednak życie było piękną rzeczą.
A następnie jej wzrok przepełniony wdzięcznością za owo życie spoczywał na pomniku pośrodku placu, tak uskrzydlonym, jak gdyby miał ulecieć w powietrze. Wiktor Hugo!... Dostatecznem jej było słyszeć to nazwisko w ustach syna, by spoglądała z zajęciem na jego posąg. Jedno co wiedziała o tym poecie, to było to, że umarł. Tego była pewna. Ale wyobrażała sobie, że gdyby żył, byłby wielkim przyjacielem Julka, zważywszy jak często jej syn powtarzał jego nazwisko.
Ach! ten jej syn!... Wszystkie jej myśli, dążenia, nadzieje ześrodkowywały się w nim i jej nieubłaganym mężu. Tak pragnęła, żeby się ci dwaj porozumieli i zakończyli walkę, której ona jedna była ofiarą. Czyż Bóg nie uczyni cudu? I jak chory, który zmienia lecznicę w poszukiwaniu zdrowia, zaczynała, porzuciwszy kościół świętego Honorjusza, uczęszczać do Hiszpańskiej Kaplicy na Avenue Fridland. Tu również czuła się jak wśród swoich. Pomiędzy Amerykankami Południa, smukłemi i wytwornemi, jak gdyby je zdjęto żywcem z ryciny jakiegoś tygodnika mód, oczy jej wypatrywały z uwielbieniem owe panie tak elegancko wystrojone, w teatralnych mantylach i staroświeckich klejnotach. Spotykając się w przedsionku kościelnym, panie te rozmawiały donośnymi głosami, wyraziście gestykulując i energicznie skracając wyrazy. Córka Madariagi ośmielała się witać je ukłonami, a gdy jej oddawały ukłon, doznawała uczucia zadowolenia, dzięki któremu zapominała chwilowo o swoich zmartwieniach. Należały one do tych rodzin, które czcił jej ojciec, sam nie wiedząc dlaczego; pochodziły z kraju, który po tamtej stronie morza nazywały „matką ojczyzną“ wszystkie Jaśnie Wielmożne, Jaśnie Oświecone, dla donji Luizy i spokrewnione z królami. Ona, biedaczka, nie wiedziała, czy ma im podać rękę, czy przyklęknąć na jedno kolano, jak to wedle jej mętnych wiadokości było przyjęte na Dworach. Wprędce jednak przypomniała sobie swoje troski i szła dalej polecać się Bogu. Ach! oby raczył przypomnieć sobie o niej... Niech by nie zapomniał o jej synu!
Natomiast przypomniała sobie o nim sława, wyciągając do niego swe świetlane ramiona. Wkrótce otoczyły go zaszczyty i powaby wielkości. Sława zjawia się czasem niespodzianie dziwnie krętemi i nieznanemi drogami. Ani malowanie dusz, ani awanturnicze życie pełne kosztownych miłostek i zawikłanych pojedynków nie zdobyły rozgłosu młodemu Desnoyers'owi. Sława chwyciła go za nogi.
Nowa rozrywka zjawiła się z za morza dla uszczęśliwienia śmiertelnych. Ludzie zapytywali się wzajemnie po salonach tajemniczym tonem uświadomionych, którzy pragną się rozpoznać:
— Czy umie pan lub pani tangować?
Tango owładnęło światem. Był to bohaterski hymn ludzkości, która ześrodkowała raptem swoje dążenia w harmonijnem kołysaniu się bioder, zastępując intelligencję zwinnością nóg. Bezładna i monotonna muzyka, z afrykańskich natchnień płynąca zadawalniała artystyczne ideały społeczeństwa, które nie potrzebowało niczego więcej. Świat tańczył... tańczył... tańczył... Taniec murzynów z Kuby, wprowadzony do Ameryki Południowej przez marynarzy, wiozących cargo do Antylli zdobył cały świat w niespełna kilka miesięcy, tocząc się zwycięsko jak kula od narodu do narodu na podobieństwo Marsyljanki. Przeniknął najbardziej ceremonialne Dwory, kusząc tradycje pruderji i etykiety, niby pieśń rewolucyjna; pieśń rewolucji lekkomyślności.
Juljan Desnoyers, ujrzawszy ten taniec swego chłopięctwa wszechwładnym i triumfującym w samem sercu Paryża, oddał mu się z ufnością, jaką budzi stara kochanka. Gdyby kto był powiedział wtedy, gdy jako student uczęszczał na najsromotniejsze bale w Buenos Ayres, nad któremi czuwała policja, że zakłada podwaliny przyszłej swojej sławy!
Od piątej do siódmej setki oczu śledziły za nim z zachwytem w salonach na Polach Elizejskich, gdzie filiżanka herbaty kosztowała pięć franków z prawem uczestniczenia w uświęconym tańcu.
— Ma linję — mówiły o nim panie, podziwiając jego smukłą postać średniego wzrostu i o silnie rozwiniętych muskułach. A on, w obcisłym, wzdętym na piersiach żakiecie, w lakierowanych ciżemkach na wysokich obcasach, obciskających jego kobieco drobną stopę, tańczył poważny, skupiony, milczący, jak matematyk rozwiązujący zawiłe zadania, podczas gdy błękitnawe światełka ślizgały się po jego lśniących, ugładzonych po obu stronach czaszki włosach.
Kobiety przedstawiały mu się same ze słodką nadzieją, że przyjaciółki zazdrościć im będą, widząc je w objęciach mistrza. Zaproszenia sypały się jak grad. Najniedostępniejsze salony otwierały się przed nim. Co wieczór zyskiwał przyjaciół tuzinami. Moda sprowadziła profesorów z tamtej strony morza, koleżków z przedmieścia Buenos Ayres dumnych i zmięszanych, że ich oklaskiwano na równi ze sławnym tenorem lub konferensistą. Ale nad tymi tancerzami źle wychowanymi i którzy kazali sobie płacić, triumfował Juljan Desnoyers. Kobiety opowiadały sobie cuda o jego miłosnych przygodach.
— Zabijasz się — mówił Argensola. — Tańczysz za wiele.
Sława przyjaciela stała się dla niego źródłem udręczeń. Spokojne posiedzenia z książką w ręku przy kominku ulegały teraz bezustannym przerwom. Niepodobieństwem było przeczytać więcej, niż jeden rozdział. Sławny człowiek wypędzał go wciąż na ulicę.
— Nowa lekcja — mówił sobie pieczeniarz.
A gdy znalazł się kiedy sam, wizyty, wszystko kobiece, jedne natarczywe i wścibskie; inne melancholijne i gotowe do wszelkich ofiar mąciły mu jego umysłowe rozrywki. Jedna zwłaszcza stała się wprost postrachem pracowni swojem natręctwem. Była to Północna Amerykanka nieokreślonego wieku, coś pomiędzy trzydziestu dwoma a piędziesięciu dziewięcioma laty, zawsze w krótkich sukienkach, które przy siadaniu unosiły się w górę niedyskretnie, jak gdyby poruszane sprężyną. Kilka balów przetańczonych z Desnoyersem i jedna bytność na ulicy de la Pompe przedstawiały dla niej nabyte święte prawa i upędzała się za mistrzem z rozpaczą opuszczonej wyznawczyni. Juljan czmychnął, dowiedziawszy się, że ta piękność o młodzieńczym wyglądzie z tyłu miała dwoje wnucząt.
Master Desnoyers wyszedł — powtarzał nieodmiennie Argensola, otwierając jej drzwi. A babcia, zalewała się łzami, przechodząc następnie do pogróżek. Chciała popełnić samobójstwo, tu, na miejscu, aby jej trup przeraził te inne kobiety, które przychodziły wydzierać jej to, co uważała za swoją własność. Teraz Argensola wyprawiał z kolei towarzysza, kiedy chciał pozostać sam.
— Zdaje mi się, że Yankeska przyjdzie — mówił obojętnie.
I wielki człowiek dawał nura, bardzo często służebnemi schodami.
W owym czasie zaczął wykłuwać się najważniejszy wypadek jego życia. Rodzina Desnoyers’ów miała połączyć się z rodziną senatora Latour. Réné, jedyny jego syn, obudził wreszcie w Cziczi pewne zajęcie, które prawie było miłością. Dygnitarz zapragnął dla swego potomka owych bezgranicznych pól, niezliczonych stad, których opis wzruszał go jak cudowna bajka. Był wdowcem, ale lubił urządzać w swoim domu przyjęcia i uczty. Każda nowa znakomitość poddawała mu natychmiast myśl zaproszenia jej na lunch. Nie było w Paryżu przejezdnej sławy, podbiegunowego podróżnika lub śpiewaka, którego senator Latour nie pokazałby w swojej jadalni zgromadzonym w tym celu biesiadnikom. Młody Desnoyers, o którego istnieniu dotychczas zaledwie wiedział — wzbudził w nim nagłą sympatję. Senator był człowiekiem współczesnym i nie gatunkował rozgłosu. — Dość mu było, żeby jakieś nazwisko znalazło się na ustach wszystkich, a przyjmował je z zapałem. Przedstawiając swym gościom Juljana, gdy ten zjawił się na bardzo solenne zaproszenie, omal go nie nazywał z dumą „Kochanym mistrzem“. Tango pochłonęło wszystkie umysły, stało się przedmiotem wszystkich rozmów. Nawet Akademja zainteresowała się niem, aby wykazać uczenie, że młodzież starożytnych Aten oddawała się podobnej rozrywce. A senator Latour marzył przez całe życie o republice Ateńskiej dla swego kraju.
Młody Desnoyers poznał na tych zebraniach państwo Laurier. On był inżynierem, posiadającym fabrykę automobilów w okolicach Paryża. Był to mężczyzna trzydziesto pięcio letni, trochę ociężały, małomówny, który wodził dokoła siebie powolnem spojrzeniem, jak gdyby chciał przeniknąć do głębi ludzi i rzeczy. Pani Laurier była młodszą o dziesięć lat od swego męża i tworzyła z nim krzyczące przeciwieństwo. Lekkomyślna, elegancka, pusta, kochała życie dla przyjemności i uciech, jakie jej ono mogło dostarczyć. Przyjmowała z uśmiechniętą obojętnością milczące i poważne uwielbienie swego małżonka. Nie mogła uczynić mniej dla człowieka jego zalet. Prócz tego, wniosła mu w posagu trzykroćstotysięcy franków, który to kapitał posłużył inżynierowi do rozszerzenia jego przedsiębiorstwa. Senator pośredniczył w zawarciu tej małżeńskiej spółki. Laurier interesował go, jako syn przyjaciela jego młodości.
Obecność Juljana stała się dla Margarity Laurier promieniem słońca w nudnym salonie Latoura. Uprawiała ona namiętnie modny taniec, uczęszczając na „herbatki z tangiem“, gdzie królował Desnoyers, Ujrzeć się nagle u boku tego sławnego i zajmującego człowieka, którego wydzierały sobie kobiety!... co za szczęście. Aby jej nie wziął za jedną z tych burżujek, jakie bywały na zabawach u Senatora Laurier zaczęła opowiadać Juljanowi o swoich krawcowych i modystkach, wszystko z ulicy de la Paix, dowodząc z powagą, że szanująca się kobieta nie może wyjść na ulicę w kostjumie tańszym niż osiemset franków, w kapelusza poniżej tysiąca. Przedmiot podziwu przed kilku laty był teraz szkaradną pospolitością.
Ta wiadomość stała się powodem, że mistrz bardzo gorliwie zaczął tańczyć na balach z „małą Laurier“ jak ją nazywały przyjaciółki pomimo jej dobrego wzrostu — wśród spojrzeń zawistnych i wezbranych zazdrością. Jaki tryumf dla żony zwykłego inżyniera, która jeździła na wszystkie zebrania w automobilu swojej matki!... Zrazu pociągnął ku niej Juljana urok niewieści. Wydawała mu się podobną do tych wszystkich, które omdlewały w jego objęciach, zgodnie z zawikłanym rytmem tańca. Potem przekonał się, że jest inną. Opór jaki mu stawiła po pierwszych słownych poufałościach podniecał jego żądzę. Prawdę rzekłszy, nie miał nigdy do czynienia z kobietą jej sfery. Te, które znał w epoce towarzyskich pierwocin, były to gwiazdy nocnych restauracji, w rezultacie każące sobie płacić. Teraz sława wiodła w jego objęcia damy wysokiego stanowiska, ale z przeszłością bardzo mętną, chciwe nowych wrażeń i nadzwyczaj dojrzałe. Ta śliczna Paryżanka, która szła ku niemu sama, a w chwili oddania się cofała się z nagłymi objawami wstydliwości, była czemś nadzwyczajnem.
Salony tanga poniosły wielką stratę. Desnoyers ukazywał się na nich coraz rzadziej, przekazując twą sławę zawodowcom. Mijały tygodnie całe, a wielbicielki nie mogły podziwiać od piątej do siódmej jego kruczych kędziorów i jego drobnych stóp w nieskazitelnych lakierkach, migających w rzęsistem oświetleniu pod takt wdzięcznych poruszeń. Margarita Laurier znikła również z tych przybytków tańca. Stosunki pomiędzy tym dwojgiem ukształtowały się na wzór tego, co ona wyczytała w tkliwych romansach, rozwijających się na tle paryskiego życia. Margarita szła na schadzkę z Juljanem, drżąc z obawy, żeby jej nie poznano, wybierając jak najciemniejsze suknie, z twarzą osłoniętą gęstą woalką „woalką wiarołomstwa“ jak mawiały jej przyjaciółki. Naznaczali sobie spotkania na mniej uczęszczanych skwerach przedmieścia, zmieniając miejsca jak płochliwe ptaki, które za najlżejszym szelestem zrywają się i odlatują daleko. Czasem schodzili się w Buttes Chaumont; kiedy indziej w ogrodach lewego brzegu Sekwany jak w Luksemburgu a nawet w odległym parku Montsouris. Ona przeżywała męki trwogi na myśl, że mąż mógłby ją wyśledzić, podczas gdy pracowity inżynier tkwił w swojej fabryce zgoła po za obrębem rzeczywistości. Jej wystraszony wygląd, jej nadmierne ostrożności, by prześlizgiwać się niepostrzeżenie ściągnęły wreszcie uwagę przechodniów.
Juljana niecierpliwiła ta miłość wędrowna, bez żadnych rezultatów, prócz kilku ukradkowych pocałunków. Ale umilkł wreszcie, zwyciężony błagalnemi słowami Margarity. Nie chciała być „jego“ jak tyle innych, potrzebowała przekonać się, że miłość ta będzie trwać wiecznie. To był jej pierwszy upadek i pragnęła, aby był ostatni. Ach! Jej nieskazitelna dotychczas opinja! Strach przed tem, co mogą powiedzieć ludzie... I oboje cofnęli się w przeszłość wiośnianej młodości; kochali się ufną i naiwną miłością piętnastu lat, nieznaną im dotychczas. Juljan wprost z dzieciństwa wpadł w rozkosze wyuzdania, jednym haustem połknąwszy wszystkie uświadomienia życiowe. Ona chciała wyjść za mąż, jak przeważnie chcą inne panny, żeby zdobyć stanowisko i swobodę mężatki; zaś względem swego męża czuła jedynie jakąś nieokreśloną wdzięczność.
— Kończymy na tem, od czego zaczynają inni — mówił Desnoyers. Miłość ich przybrała wszelkie kształty miłości głębokiej, wierzącej i pospolitej. Rozczulali się z sentymentalizmem romansu przy uścisku ręki lub zamianie pocałunku na ogrodowej ławce o szarej godzinie. On przechowywał pukiel włosów Margarity, aczkolwiek wątpił w jego autentyczność podejrzewając mętnie, że mógł być również jednym z dodatków, jakie narzucała moda. Ona opuszczała głowę na jego ramię, tuliła się do niego, jakgdyby zdając się na jego łaskę i niełaskę, ale zawsze na otwartem powietrzu. Ile razy Juljan próbował większych poufałości w głębi karety, bogdanka odpychała go silnie. Szczególna dwulicowość cechowała jej postępki. Codzień z rana budziła się przygotowana do ostatecznego ustępstwa. Ale skoro tylko ujrzała go przy sobie, wnet pojawiała się „la petite bourgeoise“, dbając o swoje dobre imię i wierna matczynym przestrogom.
Pewnego dnia zgodziła się zwiedzić jego pracownię z tą ciekawością, jaką budzi miejsce, gdzie mieszka ukochana istota.
— Przysięgnij, że mnie uszanujesz.
On był skory do przysiąg i uroczyście zobowiązał się do wszystkiego, czego żądała Margarita... I od tego dnia nie błąkali się już po ogrodach, wydani na pastwę zimowych wichrów... Przebywali stale w pracowni i Argensola musiał zmienić tryb życia, szukając kominka u jakiegoś „zaprzyjaźnionego“ malarza, by tam oddawać się czytaniu.
Taki stan rzeczy trwał miesiące całe. Nie dowiedzieli się nigdy, jaka tajemnicza moc zburzyła ich spokojne szczęście. Może była to jedna z przyjaciółek, która, odgadłszy co się święci, dała znać mężowi za pomocą anonimu; może zdradziła się nieopatrznie ona sama; przez swe niepojęte wybuchy wesołości, przez późne powroty do domu, kiedy obiad był już na stole, przez nagły wstręt, jaki okazywała inżynierowi w chwilach małżeńskiego zbliżenia, aby pozostać wierną wspomnieniu tamtego... Podział z towarzyszem legalnym i ukochanym człowiekiem był czemś, czego nie mogła znieść jej prostolinijna i namiętna natura.
Pewnego dnia, gdy śpieszyła ulicą de la Pompe, spoglądając wciąż na zegarek i drżąc z niecierpliwości, że nie może spotkać nigdzie automobilu lub bodaj zwykłej dorożki, zastąpił jej drogę jakiś mężczyzna. To był Laurier! Jeszcze teraz strach ją ogarniał, gdy przypomniała sobie tę tragiczną godzinę. Przez chwilę zdawało jej się, że ją zabije. Ludzie spokojni, bojaźliwi i potulni bywają straszni w przystępach gniewu. Z tą samą cierpliwością, z jaką rozwiązywał zagadnienia swego zawodu, studjował ją całemi dniami w taki sposób, że nie mogła odgadnąć tej czujności na jego nieruchomej twarzy. A potem śledził jej kroki, ażeby przekonać się o swojem nieszczęściu.
Margarita nie wyobrażała go sobie nigdy tak gwałtownym i ordynarnym w przystępie uniesienia. Sądziła, że przyjmie fakt dokonany chłodno, z lekkim odcieniem filozoficznej ironji, jak to czynią ludzie prawdziwie dystyngowani, jak to czynili mężowie wielu jej przyjaciółek. Ale biedny inżynier, który poza swoją pracą, widział tylko żonę, kochając ją i uwielbiając jak kobietę i jako istotę wyższą i delikatną, uosobienie wszystkich wdzięków i wytworności nie umiał pogodzić się z losem, ale krzyczał i groził bez upamiętania, wskutek czego skandal stał się ogólnie wiadomy. Senator zgryzł się srodze, dowiedziawszy się, że to w jego domu nastąpiło poznanie się winowajców. Ale gniew jego zwrócił się przeciwko mężowi. Jaki brak umiejętności życia! Kobiety są kobietami i wszystko da się załagodzić. Ale po nietaktach tego narwańca stało się to niemożliwem i trzeba było przeprowadzić rozwód.
Stary Desnoyers wpadł w gniew, dowiedziawszy się o ostatniej przygodzie syna. Lubił bardzo inżyniera. Instyktowna nić przyjaźni, istniejąca pomiędzy ludźmi pracy, cierpliwymi i milczącymi pociągała ich ku sobie. Na zebraniach u senatora, Desnoyers wypytywał Laurier'a jak idą jego interesa, troszcząc się o rozwój tej fabryki, o której tamten mówił z czułością ojca. Doszło do tego, że ów miljoner, uważany powszechnie za skąpca ofiarował się inżynierowi z bezinteresowną pomocą, gdyby mu przypadło rozszerzyć zakres swej działalności. I oto temu zacnemu człowiekowi ukradł szczęście jego własny syn, bezużyteczny próżniak!...
Laurier w pierwszych chwilach mówił o pojedynku. Jego gniew był wściekłością roboczego konia, który zrywa uprząż, jeży sierść i w przystępie szaleństwa wierzga i zabija. Ojciec oburzył się na to. Tegoby tylko brakowało! Juljan najlepszą część życia poświęcił władaniu bronią.
— Zabije go! — mówił stary Desnoyers do senatora — Jestem pewny, że go zabije. To jest logika życia... Niepotrzebny uśmierca zawsze tego, kto się może przydać na coś.
Ale do żadnej śmierci, nie doszło. Ojciec Rzeczypospolitej umiał podziałać na jednych i drugich, z taką samą zręcznością, jaką rozwijał w kuluarach senatu, gdy wybuchł jakiś ministerjalny kryzys. Skandal przycichł. Margarita przeniosła się do matki i rozpoczęto kroki rozwodowe.
Bywało, że, gdy zegar wskazywał siódmą, ona mawiała ze smutkiem wśród miłosnych wynurzeń:
— Odejść... mam odejść... kiedy to jest mój prawdziwy dom! Ach! czemu nie jesteśmy małżeństwem.
A on, któremu w duszy zakwitł teraz cały ogród cnót mieszczańskich, dotychczas nieznanych, powtarzał z przekonaniem:
— To prawda! czemu nie jesteśmy małżeństwem.

Pragnienia ich mogły się teraz urzeczywistnić. Mąż ułatwił im ten krok swem niespodziewanem wmięszaniem się w tę sprawę. I młody Desnoyers pojechał do Ameryki, by zebrać pieniądze i ożenić się z Margaritą.


IV

KUZYN Z BERLINA

Pracownia Juljana znajdowała się na najwyższem piętrze nad ulicą. Winda i schody frontowe kończyły się przed jego drzwiami. W tyle dwa małe mieszkanka wychodziły na wewnętrzny dziedziniec i jako jedyny sposób komunikacji miały służbowe schody, prowadzące aż na strych.
Pod nieobecność Juljana, Argensola, który pozostał w pracowni, zawiązał znajomość z sąsiadem z tego samego piętra. Większe z obu mieszkanek pozostawało w ciągu dnia puste. Właściciele jego wracali dopiero wieczorem po obiedzie w restauracji. Było to małżeństwo urzędnicze, przebywające w domu jedynie w dnie świąteczne. Mąż rosły, o wyglądzie wojskowym pełnił obowiązki inspektora w jakim wielkim magazynie. Niegdyś służył w armji w Afryce, był dekorowany i posiadał stopień podporucznika rezerwy. Ona była pulchną nieco anemiczną blondynką, o jasnych oczach i sentymentalnym układzie. W dnie świąteczne trawiła godziny całe przed pianinem, wywołując swe wspomnienia muzyczne, zawsze te same. Kiedy indziej widywał ją Argensola przez wewnętrzne okno, krzątającą się w kuchni przy pomocy męża, podczas gdy oboje, śmiejąc się ze swoich niezgrabności i niedoświadczenia, przygotowywali niedzielny obiad.
Odźwierna miała tę kobietę za Niemkę, ale ona twierdziła zawsze, że jest Szwajcarką. Zajmowała posadę kasjerki w magazynie, nie w tym jednak, w którym pracował jej mąż. Rano wychodzili razem i rozchodzili się na placu Gwiazdy, każde w innym kierunku. O siódmej wieczorem witali się pocałunkiem na ulicy, jak dwoje kochanków, którzy spotykają się poraz pierwszy i po obiedzie wracali do swego gniazdka przy ulicy de la Pompe. Napróżno Argensola próbował zawiązać z nimi bliższą znajomość. Odpowiadali na jego powitania z lodowatą grzecznością, żyjąc wyłącznie dla siebie.
Drugie mieszkanie, złożone z dwóch pokojów, zajmował pojedyńczy lokator. Był on Rosjaninem lub Polakiem, wracał prawie zawsze obładowany książkami, godziny całe spędzał na pisaniu przy podwórzowem oknie. Argensoli wydał się od pierwszego wejrzenia tajemniczą osobistością, jakby wyjętą z powieści. Zaciekawiał go egzotyczny wygląd Czernowa: jego nastroszona broda i rozwichrzona czupryna, tudzież okulary na nosie jakby rozpłaszczonym uderzeniem pięści. Niby nimb niewidzialny otaczała go zawsze pewna woń, będąca mieszaniną taniego wina i wyziewów znoszonej odzieży. Argensola widywał go poprzez tylne drzwi.
— Aha! przyjaciel Czernow wraca!
I wychodził na schody wnętrzne, aby pogawędzić z sąsiadem. Ten długo mu bronił wstępu do swojej siedziby. Wskutek tego Hiszpan posądzał go, że się oddaje alchemji i innym tajemniczym czynnościom. Ale gdy wreszcie mógł wejść, zobaczył książki; moc książek rozrzuconych po podłodze, zalegających stosami stoły, kąty, walających się po okulawionych krzesłach i po łóżku, które zrzadka bywało prześciełane, kiedy jego właściciel, przerażony wzrastającą zachłannością kurzu i pajęczyn, zmuszony był wezwać pomocy przyjaciółki odźwiernej.
Argensola przekonał się wreszcie, że nie było nic tajemniczego w życiu tego człowieka. To, co pisywał przy oknie, to były tłumaczenia; jedne wykonywane na zamówienie; inne dobrowolnie dla dzienników socjalistycznych. Jedyną zdumiewającą w nim rzeczą była wielość języków, jakiemi władał.
Zna wszystkie —- powiedział Argensola młodemu Desnoyers'owi, opisując mu tego sąsiada. — Dość mu usłyszeć jakiś nowy, by przyswoić go sobie w ciągu kilku dni Posiada klucz, tajemnicę języków żywych i umarłych. Mówi po Hiszpańsku jak my, a nigdy nie był w kraju gdzie się ludzie porozumiewają tym językiem.
Wrażenie tajemniczości ogarniało na nowo Argensolę, gdy odczytywał tytuły piętrzących się u Czernowa tomów. Były to po większej części książki stare, wiele z pomiędzy nich w zupełnie niezrozumiałych dla Argensoli językach, skupywane po nizkich cenach w księgarniach „okazyjnych“ i w skrzynkach bukinistów, mieszczących się na parapetach Sekwany. Tylko taki człowiek, który posiadał „klucz języków“ mógł nabywać podobne tomiska. Jakaś atmosfera mistyczna, nadludzkich wtajemniczeń, dociekań nietkniętych przez wieki zdawała się unosić nad tymi stosami murszejących szpargałów. A wśród nich ukazywały się zgoła inne: w czerwonych, płomiennych okładkach, broszury propagandy socjalistycznej, we wszystkich Europejskich językach oraz dzienniki, istne zatrzęsienie dzienników o tytułach, trącących rewolucją.
Czernow nie lubił widocznie rozmów i wizyt. Uśmiechał się zagadkowo poprzez swą żółtą brodę, i mruczał coś nie wyraźnie, aby co prędzej pozbyć się natręta. Ale Argensola posiadał sposób ugłaskania tego północnego niedźwiedzia. Dość mu było przymrużyć oko z wymownem:
— Idziemy?
I obaj zasiadali na sofie u Juljana lub w kuchni, należącej do pracowni, przed butelką pochodzenia z Avenue Victor Hugo. Cenne wina don Marcelego rozwiązywały trochę język Rosjanina. Ale i przy tej pomocy Argensola niewiele co wiedział o życiu nowego przyjaciela. Czasem ten napomykał coś o Jaures'ie i innych socjalistycznych mówcach. Innym razem znów wspominał Syberję, nadmieniając, że przebył tam sporo czasu, Ale nie lubił mówić o tym dalekim kraju, wbrew własnej woli zwiedzonym. Uśmiechał się skromnie, unikając bliższych wyjaśnień.
Nazajutrz rano po przyjeździe Juljana Desnoyers‘a, Argensola rozmawiał z Czernowem na przęśle tylnych schodów, gdy ozwał się dzwonek u drzwi pracowni, wychodzące na frontowe schody. Także w porę! Rosjanin, który znał postępowych polityków, zdawał mu właśnie sprawę z zabiegów Jauresa, przedsięwziętych w celu utrzymania pokoju. Było jeszcze wielu takich, którzy żywili takie nadzieje. I Czernow mówił o tych złudzeniach z właściwym mu uśmiechem sfinksa... Miał swoje powody, żeby wątpić. Ale dzwonek zadźwięczał ponownie i Hiszpan pobiegł otworzyć, porzucając nowego przyjaciela.
Jakiś pan życzył sobie zobaczyć się z Juljanem. Mówił po francusku poprawnie, ale akcent jego był jakby objawieniem dla Argensoli. Wszedłszy do sypialni, by zbudzić towarzysza, który właśnie wstawał, rzekł z całą pewnością:
To twój kuzyn z Berlina przychodzi się pożegnać. Nie może być kto inny.
Trzej mężczyźni zeszli się w pracowni. Desnoyers przedstawił Hiszpana, aby nowo przybyły nie pomylił się co do jego położenia towarzyskiego.
Słyszałem o nim. Pan jest Argensolą; wielce uzdolnionym młodzieńcem.
I doktór Juljusz von Hartrott powiedział to z zarozumiałością człowieka, który wie wszystko i chce sprawić przyjemność komuś niższemu, użyczając mu jałmużny swojej uwagi.
Dwaj kuzyni spoglądali na siebie z ciekawością i pewnem uprzedzeniem. Łączyło ich blizkie pokrewieństwo, ale znali się mało i odgadywali wzajemnie wielką rozbieżność swoich pojęć i upodobań.
Argensola ze swojej strony, przypatrując się temu mędrcowi, dostrzegł w nim pewne cechy oficera, przebranego po cywilnemu. Widocznem było, że chce naśladować wojskowych, gdy od czasu do czasu odłożą zwykłą marynarkę lub frak; które to naśladownictwo właściwe jest każdemu niemieckiemu mieszczuchowi, a wypływa stąd, że każdy z nich pragnie, aby go poczytywano za należącego do najlepszych sfer. Spodnie kuzyna z Berlina były wązkie, jak gdyby przeznaczone do wpuszczania ich w buty do konnej jazdy. Żakiet o dwóch rzędach guzików obcisły w pasie, ze sztywnymi wyłogami i sutemi połami przypominał wojskową kurtkę. Rudawe wąsy na silnie rozrośniętej szczęce i włosy ostrzyżone na jeża uzupełniały ten rzekomo marsowy wygląd. Ale oczy, oczy książkowego mola o matowych źrenicach, wielkie, wypukłe i krótkowzroczne kryły się za okularami o grubych szkłach, dając mu pozór człowieka miłującego spokój.
Młody Desnoyers wiedział o nim, że był profesorem nadzwyczajnym w Uniwersytecie, że ogłosił drukiem kilka tomów grubych i ciężkich jak cegły i że był współpracownikiem jakiegoś „Seminarjum Historycznego“, które to stowarzyszenie zajmowało się odnajdywaniem dokumentów pod kierunkiem jakiegoś sławnego historyka. W jednej klapie tkwiła mu wstążeczka cudzoziemskiego orderu.
Szacunkowi Juljana dla mędrca rodziny towarzyszyło pewne lekceważenie. I on i jego siostra Cziczi czuli od dzieciństwa instynktowną niechęć do kuzynów z Berlina. Drażniło go też, że ojciec stawiał mu zawsze jako przykład, godny naśladowania, tego pedanta, który znał życie jedynie z książek, i swoje własne tracił na studjowaniu ludzi minionych epok, aby wyciągnąć stąd wnioski, zgodne z jego pojęciami Niemca. Juljan był bardzo pochopnym do zachwytów i odnosił się z wielką czcią do wszystkich pisarzy, których „treść“ opowiadał mu Argensola, ale nie umiał jakoś uznać umysłowej wielkości znakomitego kuzynka.
Podczas pobytu w Berlinie pewne trywjalne wyrażenie niemieckie posłużyło mu, aby go określić. Książki drobiazgowych i ciężkich dociekań ukazywały się tuzinami miesięcznie. Nie było profesora, któryby na podstawie prostego szczegółu nie zbudował olbrzymiego tomu, pisanego w sposób ciężki i mglisty. A ludzie przy ocenie tych autorów krótkowzrocznych, niezdolnych do stworzenia prawdziwie bystrej syntezy nazywali ich Sitzfleisch haben (mających dużo mięsa w pośladkach), czyniąc aluzję do ich sedeateryjnych ślęczeń, jakich owocem były ich dzieła. To też dla Juljana kuzyn jego był: Sitzfleisch haben’em.
Doktór von Hartrott, tłumacząc powód swych odwiedzin, mówił po hiszpańsku. Posługiwał się tym językiem, jako używanym wyłącznie w jego rodzinie za czasów jego dzieciństwa, a jednocześnie przez ostrożność; rozglądał się bowiem wciąż dokoła, jakby w obawie, żeby go kto nie usłyszał. Przyszedł pożegnać się z Juljanem. Matka mówiła mu o jego powrocie i nie chciał odjechać, nie pożegnawszy go. Opuszczał Paryż za kilka godzin; okoliczności zmuszały do tego.
— Więc ty wierzysz w wojnę? — zapytał Desnoyers.
— Wojna wybuchnie lada dzień. Jest nieunikniona. To rzecz konieczna dla dobra ludzkości.
Nastąpiło milczenie. Juljan i Argensola patrzyli ze zdumieniem na tego człowieka o wyglądzie spokojnym, który przemawiał z wojenną zadzierzystością. Odgadli obaj, że doktór przyszedł znaglony potrzebą podzielenia się z kimś swemi poglądami i zapałem. A jednocześnie zapewne pragnął wiedzieć, co też oni myślą i wiedzą, jako odbicie nastrojów paryskiej publiczności.
— Ty nie jesteś Francuzem — dodał, zwracając się do kuzyna — urodziłeś się w Argentynie i przed tobą można mówić prawdę.
— A ty, nie urodziłeś się tam? — zapytał Juljan z uśmiechem.
Doktór uczynił ruch przeczący, jak gdyby usłyszał coś ubliżającego.
— Nie, ja jestem Niemcem. Bez względu na to, gdzie się kto z nas urodził, należy zawsze do matki Germanji.
Poczem, zwracając się do Argensoli, ciągnął dalej:
— Pan jest również cudzoziemcem. Pochodzi ze szlachetnej Hiszpanji, która zawdzięcza nam, Niemcom to, co ma najlepszego: kult honoru i rycerskiego ducha.
Hiszpan chciał zaprzeczyć, ale mędrzec nie dopuścił, dodając tonem doktorskim:
— Wyście byli nędznymi celtami, żyjącymi w ucisku jako rasa niższa, i jako mieszkańcy latinizmu Romy, co było najsmutniejsze w waszem położeniu. Na szczęście dla nich zawojowali ich Gotowie i inne narody, narody naszej rasy i wszczepiły w nich poczucie osobistej godności. Nie zapomnij pan, młodzieńcze, że Wandalowie byli przodkami dzisiejszych Prusaków.
Argensola chciał znowu przemówić, ale przyjaciel dał mu znak, aby nie przerywał profesorowi. Ten, jakby zapomniał o poprzedniej wstrzemięźliwości, rozgrzewając się własnemi słowami.
— Będziemy świadkami wielkich wydarzeń — ciągnął dalej. — Szczęśliwi, którzy urodzili się w obecnej epoce, najciekawszej w całej historji. Ludzkość zmienia w tej chwili kierunek bytu. Teraz zaczyna się prawdziwa cywilizacja.
Blizka wojna miała, podług niego, trwać tak krótko, jak żadna dotąd. Niemcy przygotowały się do spełnienia stanowczego czynu, tak, aby życie ekonomiczne świata nie doznało długiej przerwy. Miesiąc wystarczy im dla zmiażdżenia Francji, najstraszliwszej przeciwniczki z pomiędzy wszystkich. A potem pójdą na Rosję, która powolna w swych ruchach nie będzie mogła stawić natychmiastowego oporu. Wkońcu pogromią dumną Anglię, umiejscowiając ją na jej archipelagu, by nie tamowała swą przewagą rozwoju Niemiec. Wszystkie te ciosy i zwycięstwa dokonają się w ciągu lata. Spadające liście przyszłej jesieni złożą pokłon ostatecznemu triumfowi Germanji.
I doktór Juliusz z całą pewnością profesora, przemawiającego z katedry, który nie zwykł liczyć się z jakimś protestem słuchaczy, jął tłumaczyć wyższość rasy. Ludzie rozpadają się na dwie grupy, stosownie do budowy czaszki długiej lub krótkiej. Inny naukowy podział stosuje się do koloru włosów; jasnych lub czarnych. Dolikocefaliści (długoczaszkowi) przedstawiają czystość rasy, wyższość umysłową. Brachicefaliści (krótko czaszkowi), są to mieszańcy ze wszystkiemi cechami zwyrodnienia. Germanin dolikocefalista w najwyższym stopniu jest jedynym dziedzicem pierwotnych Arjów. Wszystkie inne narody, zwłaszcza południowo Europejskie, tak zwane „łacińskie“, należą do ludzkości zwyrodniałej.
Hiszpan nie mógł pohamować się dłużej. Ależ, wszystkie te teorje rasowości są to przeżytki, w które nie wierzy już żaden średnio oświecony człowiek. Jeżeli nie istnieje żaden naród całkowicie czysty, to dlatego, że wszystkie mają w swojej krwi tysiące pierwiastków mieszanych, będących wynikiem tylu historycznych przewrotów! Wielu Niemców przedstawia te same cechy etniczne, które profesor przypisuje rasom niższym.
— Jest w tem odrobina prawdy — rzekł Hartrott. Ale, aczkolwiek rasa germańska nie jest czysta, jest wszakże najmniej skażoną ze wszystkich i do niej należy władza nad światem.
Głos jego nabrał ironicznych i ucinkowych oddźwięków, gdy mówił o Celtach, zaludniających ziemie Południa. Opóźnili rozwój ludzkości, popychając ją na fałszywą drogę. Celt jest indywidualistą, a wskutek tego nieokełznanym rewolucjonistą, dążącym do równości. A oprócz tego jest humanitarnym i czyni z litości cnotę, broniąc istnienia słabych, z których niema żadnego pożytku.
Szlachetny Germanin stawia ponad wszystkiem porządek i siłę — wybrany już przez samą naturę, aby rozkazywać rasom zwyrodniałym, posiada wszystkie cnoty charakteryzujące władców. Rewolucja francuska była poprostu starciem pomiędzy Germanami a Celtami. Szlachta francuska pochodzi od wojowników niemieckich, którzy się tam osiedlili po tak zwanem najściu barbarzyńców. Mieszczaństwo i lud przedstawiają pierwiastek Galo-Celtycki. Rasa niższa zwyciężyła wyższą, niszcząc kraj i wprowadzając zamęt w całej Europie. Celtyzm jest wynalazcą demokracji, doktryny socjalistycznej, anarchii. Ale wybije godzina odwetu germańskiego i rasa Północna przywróci ład i porządek, bo do tego ją przeznaczył Bóg, zachowując jej niezaprzeczalną wyższość.
— Ten tylko naród — dodał — może rościć sobie prawo do wyższych przeznaczeń, który jest podstawowo Germańskim. Im mniej będzie Germańskim, tem mniejszą okaże się jego cywilizacja. My przedstawiamy arystokrację ludzkości, „sól ziemi“ jak powiada nasz Wilhelm.
Argensola słuchał z osłupieniem tych dumnych twierdzeń. Wszystkie narody przeszły przez gorączkę imperjalizmu. Grecy dążyli do hegemonji, bo byli najbardziej cywilizowani i byli w swem mniemaniu najbardziej zdatni do cywilizowania innych ludzi. Rzymianie, zdobywszy świat, ustanowili prawo i zasady sprawiedliwości. Francuzi Rewolucji i Cesarstwa usprawiedliwiali swoje podboje pragnieniem oswobodzenia ludzi i posiewu nowych pojęć. Tak samo Hiszpanie XVI-go wieku, walcząc z połową Europy o jedność religijną i wytępienie herezji, pracowali dla ideału błędnego może, uczciwego, ale bezinteresownego.
Wszystkie narody w historji działały dla czegoś, co uważały za szlachetne i stojące ponad ich własnym interesem. Tylko Niemcy owego profesora zamierzały narzucić się światu w imię rzekomej wyższości ich tasy, wyższości, której w nich nikt nie uznawał, którą one sobie same przypisywały, nadając dowodzeniom werniks fałszywy nauki.
— Dotychczasowe wojny prowadzili żołnierze — ciągnął dalej Hartrott, lecz ta, która się teraz zacznie będzie wojną żołnierzy i profesorów. W przygotowaniu jej Uniwersytet wziął taki sam udział, jak Sztab Generalny. Nauka germańska najpierwsza ze wszystkich złączona jest na zawsze z tem, co rewolucjoniści łacińscy nazywają pogardliwie militaryzmem. Siła, władczyni świata, jest tą, która tworzy prawo, która zapładnia naszą cywilizację jedynie prawdziwą. Nasze wojska są przedstawicielami naszej Kultury i za kilka tygodni oswobodzą świat z jego celtyckiego poniżenia, odmładzając go.
Niezmierzona przyszłość jego rasy napełnia profesora lirycznym zapałem. Wilhelm I-szy, Bismarck, wszyscy bohaterowie dawnych zwycięstw, budzili w nim cześć, ale mówił o nich jak o umarłych bogach, których godzina minęła. Byli to znakomici przodkowie o skromnych zamierzeniach, którzy ograniczyli się na rozszerzeniu granic, na dokonaniu zjednoczenia Cesarstwa, opierając się z chorobliwą roztropnością porywom nowego pokolenia. Ich ambicje nie sięgnęły dalej niż do hegemonji lądowej. Ale oto powstał Wilhelm II, bohater doskonały, którego potrzebował kraj.
— Mój mistrz, Lamprecht — mówił Hartrott — odmalował obraz jego wielkości. To tradycja i przyszłość; ład i zuchwalstwo. Żywi on przekonanie, że uosabia monarchję z łaski Bożej, tak samo jak jego dziad. Ale jego świetna i żywa inteligencja uznaje i przyjmuje współczesne ulepszenia. Jednocześnie romantyczny, feudalny i poplecznik agrarnych konserwatystów, jest on człowiekiem dnia dzisiejszego; szuka rozwiązań praktycznych i ujawnia zmysł utylitarny na sposób amerykański, W nim równoważy się instynkt z rozumem.
Niemcy pod przewodnictwem takiego bohatera zbierały siły i rozpoznawały swą prawdziwą drogę. Uniwersytet sławił go z większym nawet zapałem, niż jego wojska. Pocóż gromadzić taką potęgę zaczepną i utrzymywać ją w bezczynności? Panowanie nad światem należy się narodowi Germańskiemu. Historycy i filozofowie podejmą się wykuć prawa, które usprawiedliwią to wszechświatowe władztwo. A Lamprecht, historyk psychologiczny, podobnie jak inni profesorowie, szerzył wiarę w bezwzględną wyższość rasy germańskiej. Słusznem było, że opanowała świat, skoro ona jedna rozporządza siłą.
Ta teluryczna germanizacja przyniesie olbrzymie dobrodziejstwa ludzkości. Ziemia będzie szczęśliwa pod rządami narodu, stworzonego do zwierzchnictwa. Państwo Niemieckie zaćmi swoją potęgą najświetniejsze mocarstwa przeszłości i teraźniejszości. Gott mit uns (Bóg jest z nami).
— Któż będzie mógł zaprzeczyć, jak mówi mój mistrz, że istnieje Bóg chrześcijańsko-germański. „Wielki Sprzymierzeniec“, który objawia się naszym wrogom cudzoziemcom, jako bóstwo potężne i żarliwe.
Juljan Desnoyers słuchał ze zdumieniem swego kuzyna, spoglądając jednocześnie na Argensolę. Ten, oczami zdawał się mówić:
— To warjat — ci Niemcy powarjowali z pychy!
Tymczasem profesor, niezdolny pohamować się w zapale, ciągnął dalej, sławiąc wielkość swojej rasy:
Wiara podlega pewnym zaćmieniom nawet w najwyższych myślach. Dlatego, opatrznościowy Kaiser popełnił niepojęte błędy. Był zanadto dobry; zanadto ustępliwy. „Delicies generis humani“ jak mówił profesor Lasson również mistrz Hartrotta. Mogąc swoją olbrzymią potęgą zniszczyć wszystko, poprzestawał na utrzymaniu pokoju. Ale naród nie chciał hamować się dłużej i nalegał na swego przewodnika, aby go wprawił w ruch. Na nic się zda ściągnąć cugle. „Kto nie postępuje, ten się cofa“ tak wołał pangermanizm na Cesarza. Trzeba iść naprzód, dopóki się nie zdobędzie całej ziemi.
— I oto przychodzi wojna — ciągnął dalej. — Potrzeba nam kolonji, kolonji, które teraz do innych należą, skoro Bismarck przez błąd, nie do darowania, swojej niedołężniejącej starości, nie żądał niczego w godzinie światowego podziału, dozwalając, by Anglja i Francja zabrały sobie najlepsze ziemie. My zaś żądamy, by należały do Niemiec wszystkie kraje, które mają w sobie krew germańską i które były ucywilizowane przez naszych przodków.
Hartrott wymienił owe kraje, Holandja i Belgja były Niemieckie. Francja była nią również przez franków; trzecia część jej krwi pochodziła od germanów. Włochy... (Tu zatrzymał się profesor, przypomniawszy sobie, że Włochy były sprzymierzone, niezbyt pewnie to prawda, lecz jak dotąd związane dyplomatycznymi kompromisami. Jednakże wspomniał o Longobardach i innych rasach, pochodzących z Północy). Hiszpanja i Portugalja były zaludnione przez jasnowłosych Gotów i należały również do rasy germańskiej. A ponieważ większość narodów amerykańskich była pochodzenia hiszpańskiego lub portugalskiego, należało włączyć je również do tej rewindykacji.
— Teraz jest jeszcze zawcześnie myśleć o nich — dodał doktór skromnie — wszelako przyjdzie dzień, kiedy wybije godzina sprawiedliwości. Po naszym triumfie lądowym będziemy mieli czas zająć się ich losem. Ameryka północna musi również uledz naszemu wpływowi cywilizacyjnemu. Żyją w niej miljony Niemców, którzy stworzyli jej wielkość.
Mówił o przyszłych zdobyczach, jak gdyby to były dowody wyróżnienia, jakiemi jego kraj miał zaszczycić inne narody. Zachowują one swój dawniejszy byt polityczny i własne rządy lecz pod kierunkiem rasy germańskiej, jako nieletni, potrzebujący twardej ręki nauczyciela. Utworzą Stany Zjednoczone wszechświatowe z prezydentem dziedzicznym i wszechpotężnym: Cesarzem Niemiec, korzystając z dobrodziejstw kultury germańskiej i pracując podporządkowani jej przemysłowemu kierunkowi... Ale świat jest niewdzięczny i złość ludzka opiera się zawsze postępowi.
— Nie łudzimy się — rzekł profesor z wyniosłym smutkiem. — My nie mamy przyjaciół. Wszyscy spoglądają na nas podejrzliwie, jak na istoty niebezpieczne, ponieważ jesteśmy najinteligentniejsi, najpracowitsi i przewyższamy innych pod każdym względem. Ale niech nas nie kochają, byle się nas bali. Jak mówił mój przyjaciel Mann: die Kultur jest organizacją duchową świata, ale nie wyłącza „krwawej dzikości“, gdy tego zajdzie potrzeba. Die Kultur uwzniośla pierwiastek demoniczny, jaki nosimy w sobie i stoi ponad moralnością, rozumem i nauką. My narzucimy die Kultur z hukiem armat.
Argensola w dalszym ciągu wyrażał oczami swoje myśli:
— Powarjowali, powarjowali z pychy. Czego się świat może spodziewać po takich ludziach?
Tu wtrącił się Juljan, by rozjaśnić odrobiną optymizmu ponury monolog profesora. Wojna jeszcze nie wypowiedziana: dyplomacja działa. Może załatwi się wszystko pokojowo, jak już tyle razy. Kuzyn jego zapatrywał się na stan rzeczy trochę zbyt obcesowo.
Ach! ten ironiczny, zaciekły uśmiech doktora! Argensolę aż przeszło zimno po kościach.
— Wojna będzie — zapewniał Hartrott — Gdy wyjeżdżałem z Niemiec przed dwoma tygodniami wiedziałem już, że wojna jest blizką.
Pewność, z jaką to mówił, rozwiała wszystkie nadzieje Juljana. A przy tem, niepokoił go przyjazd tutaj tego człowieka pod pozorem odwiedzenia matki, z którą rozstał się przed niedawnym czasem... Co tu miał do roboty w Paryżu doktór Juljusz von Hartrott?
— A więc — zapytał młody Desnoyers — pocóż tyle zabiegów dyplomatycznych?
Dlaczego miesza się rząd Niemiecki, choćby jak najchłodniej, w zatarg pomiędzy Austrją a Serbją? Czy nie byłoby lepiej wypowiedzieć otwarcie wojnę?
Profesor odpowiedział naiwnie:
— Nasz rząd życzy sobie zapewne, aby ją inni wypowiedzieli. Rola napadniętego jest zawsze najwdzięczniejsza i usprawiedliwia wszystkie późniejsze poczynania, choćby się wydawać mogły krańcowemi. Mamy u nas ludzi, którym się dobrze dzieje i którzy nie życzą sobie wojny. Wskazanem jest wmówić w nich, że to nieprzyjaciele narzucają nam ją, aby uczuli konieczność obrony. Tylko umysły wyższe dochodzą do przekonania, że wielkie przedsięwzięcia urzeczywistniają się jedynie z bronią w ręku, i że wojna, jak mówił nasz wielki Treitschke, jest najwyższą formą postępu.
Po raz drugi uśmiechnął się z zaciekłością. Moralność, według niego, powinna istnieć dla jednostek, by wdrażać je do posłuszeństwa i uległości.
Ale moralność przeszkadza rządom i powinna być usunięta jako zgoła zbędna zawada. Dla Państwa nie istnieje ani prawda ani kłamstwo, ono uznaje tylko dogodność i pożyteczność rzeczy. Przesławny Bismarck, aby wywołać wojnę z Francją, tę podstawę wielkości Niemiec, nie zawahał się sfałszować depeszę telegraficzną.
— A przyznasz, że to jest największy bohater naszych czasów. Historja patrzy pobłażliwie na ten jego postępek. Któż może oskarżać tego, kto triumfuje?... Profesor Hans Delbruch napisał słusznie: „Błogosławioną niech będzie ręka, która sfałszowała telegram z Ems“.
Pożądanem byłoby, aby wojna wybuchła natychmiast, teraz, kiedy okoliczności układają się pomyślnie dla Niemiec, a ich nieprzyjaciele żyją nieopatrznie. Byłaby to wojna prewencyjna, którą zalecał generał Bernhardi i inni znakomici rodacy. Niebezpiecznem byłoby czekać, aż się nieprzyjaciel przygotuje i sam wypowie wojnę. A przytem, jakąż przeszkodę stanowi dla Niemców prawo i inne mrzonki, wymyślone przez narody słabe, aby ich podtrzymywały w ich nędzy?... Niemcy są silne, a siła stwarza nowe prawa. Jeżeli zwyciężą, Historja nie zażąda od nich rachunków z tego, co uczynili. Germanja będzie tą ręką, która chłoszcze i kapłani wszystkich kultów uświęcą wkońcu swymi hymnami błogosławioną wojnę, jeżeli ona poprowadzi do triumfu.
— My nie będziemy prowadzili wojny, aby ukarać Serbów, ani by wyzwolić Polaków i inne narody, uciemiężone przez Rosję i by spocząć potem na laurach naszej bezinteresownej wielkoduszności. Chcemy wojny dlatego, że jesteśmy pierwszym narodem świata i powinniśmy rozciągnąć naszą działalność na całą kulę ziemską. Godzina Niemiec wybiła. Zajmiemy nasze miejsce potęgi, kierującej światem, jak je zajmowała Hiszpanja przed wiekami, a po niej Francja, obecnie zaś Anglja... Różnica tylko w tem, że to, co dokonały te narody po długich latach przygotowań, my osiągniemy w ciągu czterech miesięcy. Wojenny Sztandar Cesarstwa powieje nad morzami i państwami; słońce oświeci krwawe rzezie. Stara Roma, już śmiertelnie chora, nazywa barbarzyńcami Germanów, którzy jej otworzyli grób. Podobnież chyli się ku śmierci dzisiejszy świat i prawdopodobnie nazwie nas także barbarzyńcami... Niech i tak będzie!
Gdy Tanger i Tulon, Ambers i Calais ulegną barbarzyństwu Germańskiemu, wtedy pomówimy o tem szczegółowo. Posiadamy siłę, a ten, kto ją posiada, nie dysputuje i nic sobie ze słów nie robi. Siła! Jedno nasze uderzenie pięści, to odpowiedź na wszystkie argumenty.
— Ale, tak pewni jesteście zwycięstwa? — zapytał Juljan. — Czasami los gotuje straszliwe niespodzianki. Są siły ukryte, z któremi się nie liczymy i które krzyżują najpewniejsze plany.
Uśmiech doktora wyrażał teraz władne lekceważenie. Wszystko było przewidziane i obliczone oddawna, z iście germańską ścisłością i drobiazgowością. Cóż mieli przed sobą? Najstraszliwszym wrogiem była Francja, niezdolna oprzeć się denerwującym wpływom moralnym, cierpieniom i wysiłkom, jakich wymaga wojna; Francja, naród wycieńczony fizycznie, zatruty duchem rewolucyjnym i który odwykł od władania bronią w nadmiernem zamiłowaniu dobrobytu.
— Nasi generałowie — ciągnął dalej — zostawią ją w takim stanie, że nigdy już nie ośmieli się wejść nam w drogę.
Pozostawała Rosja; ale jej siły zbrojne trudne były do skupienia i do wprawienia ich w ruch. Sztab Generalny Berlina obliczył chronometrycznie wszystko, co będzie potrzebnem, by zniszczyć Francję w ciągu czterech tygodni, poczem zwróci swe olbrzymie siły przeciwko Rosyjskiemu Cesarstwu, zanim ono zdoła rozpocząć akcję.
— Zniszczywszy koguta[3], skończymy z niedźwiedziem —- zapewniał profesor zwycięsko.
Ale odgadując jakiś zarzut ze strony kuzyna, pośpieszył dodać:
— Wiem, co mi powiesz. Pozostaje jeszcze jeden wróg, który dotąd nie wystąpił na arenę, ale którego oczekujemy, my wszyscy Niemcy, Ten nas przejmuje większą odrazą niż tamci, gdyż pochodzi z naszej krwi, jest zdrajcą rasy... Och! jak my go nienawidzimy!
I w głosie, jakim wypowiedział te słowa dźwięczała taka nienawiść i taka żądza zemsty, że obaj słuchacze aż się wzdrygnęli.
— A chociaż Anglja nas zaczepi — ciągnął dalej Hartrott — to nam nie przeszkodzi zwyciężyć. Ten wróg nie jest straszniejszy niż tamci. Mija wiek, gdy już króluje nad światem. Po upadku Napoleona zdobył na Kongresie Wiedeńskim hegemonję lądową i będzie się bił, żeby ją zatrzymać. Ale co warta jego energja? Jak mówi nasz Bernhardi: naród Angielski jest narodem rentjerów i sportsmenów. Wojsko jego składa się z odpadków ogółu. Krajowi brak ducha militarnego. My zaś jesteśmy narodem wojowników i łatwo nam będzie zwyciężyć Anglików, osłabionych wskutek błędnego pojmowania życia.
— Liczymy się również z wewnętrznym rozkładem naszych trzech wrogów z ich brakiem łączności. Bóg nam pomoże zasiać niezgodę i zamęt w tych wstrętnych krajach. Nie minie wiele dni, a ukaże się Jego ręka. Rewolucja wybuchnie we Francji równocześnie z wojną. Ludność Paryża poustawia barykady na ulicach, powtórzy się anarchja Komuny. Tunis, Algier, i inne posiadłości powstaną przeciw stolicy.
Argensola uznał za właściwe uśmiechnąć się tu z wyzywającem niedowierzaniem.
— Powtarzam — rzekł Hartrott z naciskiem — że krajowi temu grożą rewolucje tu, na miejscu, a powstania w kolonjach... Wiem dobrze, co mówię... Rosja będzie miała również swoją rewolucję wewnętrzną; rewolucję pod czerwonym sztandarem, która zmusi cara błagać nas o łaskę na klęczkach. Wystarczy czytać w dziennikach o świeżych rozruchach w Sankt-Petersburgu, o manifestacjach rzekomo z powodju przyjazdu Poincaré'go. Anglja doczeka się, że jej wezwania o posiłki w kolonjach będą odrzucone. Indje powstaną przeciwko niej, a Egipt uwierzy, że nadeszła dlań chwila wyzwolenia.
Te zapewnienia, wypowiadane z doktorską pewnością siebie, uczyniły wrażenie na Juljanie. Drażnił go prawie niedowiarek Argensola, który wciąż patrzył zuchwale na profesora i powtarzał oczami:
— To warjat zwarjował z pychy.
Juljan zaś myślał, że ten człowiek musiał mieć poważne dane, żeby przepowiadać takie klęski. Jego obecność w Paryżu, już przez to samo, że niepojęta dla Desnoyers'a nadawała jego słowom jakąś tajemniczą wagę.
— Ależ narody będą się bronić — zarzucił kuzynowi. — Wasze zwycięstwo nie będzie tak łatwem, jak ci się zdaje.
— Tak, będą się bronić. Walka będzie ciężka. Zdaje się, że w ostatnich latach Francja zajęła się swoją armją. Spotka nas pewien opór, triumf będzie trudniejszy, ale zwyciężymy... Wy nie wiecie, jak wielką okazać się może potęga ofenzywy niemieckiej. Nikt tego nie wie w obrębie swoich granic. Gdyby nasi nieprzyjaciele znali ją w całej rozciągłości, padliby na kolana, wyrzekając się niepotrzebnych ofiar.
Nastąpiło długie milczenie. Juljusz von Hartrott wydawał się roztargnionym. Wspomnienie pierwiastków siły, nagromadzonych przez jego rasę, pogrążyło go w rodzaj mistycznego zachwytu.
— Co się tyczy przedwstępnego, że tak powiem zwycięstwa — odezwał się znowu — te odnieśliśmy już dawno. Nasi wrogowie nienawidzą nas, a mimo to naśladują. Świat poszukuje wszystkiego, co nosi formę niemiecką. Te same narody, które zamierzają stawić opór naszym wojskom, stosują nasze metody w swoich uniwersytetach i podziwiają nasze teorje, nawet takie, które nie doznały powodzenia w Niemczech. Niejednokrotnie śmiejemy się pomiędzy sobą jak augurowie rzymscy, gdy patrzymy na tę służalczość z jaką idą za nami... A mimo to, nie chcą uznać, że jesteśmy wyższymi istotnie!
Po raz pierwszy Argensola przytaknął wzrokiem i giestem słowom Hartrotta. Zupełnie to samo, co on mówił; świat był ofiarą „otumanienia niemieckiego“. Jakieś intelektualne tchórzostwo; jakiś lęk siły kazał zachwycać się wszystkiem, co pochodziło z Niemiec, bez żadnego zastanowienia, hurtem, li tylko dla błyszczącego pozoru, złota pomieszanego z lakiem. Tak zwani Latynowie, poddając się temu wpływowi zwątpili o własnych siłach z nieusprawiedliwionym niczem pesymizmem. Oni pierwsi głosili swoją śmierć. A dumni Germanie nie potrzebowali nic więcej, tylko powtarzać słowa tych pesymistów, by się utwierdzać w wierze o swojej wyższości.
Z południowem roznamiętnieniem, przeskakującem bez stopniowania z jednej ostateczności w drugą, wielu Latynów dowodziło, że w świecie przyszłości nie było miejsca dla konających już społeczeństw łacińskich, dodając, że tylko Niemcy zachowały ukryte siły cywilizacyjne. Francuzi, którzy żrą się pomiędzy sobą, wpadając w najjaskrawsze ostateczności i nie zdając sobie sprawy, że są tacy po drugiej stronie drzwi, co ich słuchać mogą, powtarzają od wielu lat, że Francję toczy rak rozkładu i że dąży sama do upadku. A potem oburzają się, że ich lekceważą nieprzyjaciele. Alboż oni sami nie przyczynili się do tego rozumowania?
Profesor mylnie tłumacząc sobie nieme potakiwanie tego młodzieńca, który dotychczas słuchał go z ironicznym uśmiechem, dodał:
— Czas już, byśmy wnieśli do Francji kulturę niemiecką, zaszczepiając ją jako zwycięzcy.
Tu przerwał mu Argensola:
— A jeżeli kultura niemiecka nie istnieje, jak to twierdzi pewien sławny Niemiec?
Chciał koniecznie sprzeciwić się temu pedantowi, który ich przygniatał swoją pychą. Hartrott, aż podskoczył na krześle, słysząc to bluźnierstwo.
— Jaki Niemiec?
Nietzsche!
Profesor spojrzał na niego z politowaniem: Nietzsche powiedział bowiem: „Bądźcie twardzi“, zapewniając, że „dobra wojna uświęca każdą sprawę“. Toż on wysławiał Bismarcka, brał udział w wojnie 70-go roku i wielbił Niemca, gdy mówił o „śmiejącym się lwie“ i „okrutnej Marzannie“.
Ale Argensola słuchał go ze spokojem człowieka, który stąpa po pewnym gruncie. Och! te błogie godziny z książką w ręku, przy kominku, gdy deszcz dzwonił w szyby! Przydały mu się teraz na coś!
— Ów filozof powiedział to — odparł — i powiedział wiele innych rzeczy, jak wszyscy, którzy dużo myślą. Jego doktryna tchnie dumą; ale dumą indywidualną, a nie narodową i rasową. Owszem: mówił zawsze o „kłamliwej przewrotności ras“.
Argensola pamiętał słowo w słowo dowodzenia swego filozofa. Kultura, według tegoż była „jednością stylu we wszystkich objawach życia“. Nauka nie jest kulturą. Wielkiej wiedzy może towarzyszyć wielkie barbarzyństwo, a to przez brak stylu, lub chaotyczne pomieszanie wszystkich stylów. Niemcy, w pojęciu Nietzsche'go, nie mieli własnej kultury z powodu braku stylu. „Francuzi — powiedział — stoją na czele kultury autentycznej i płodnej, bez względu na jej wartość! jak dotychczas braliśmy wszystko od nich“.
Nienawiść Nietzsche'go skupiała się na jego własnym kraju.
„Nie mogę znosić życia w Niemczech — pisał. — Duch służalczości i miernoty przenika wszystko. Wierzę tylko w kulturę francuską i wszystko poza tem, co się nazywa Europą kulturalną, wydaje mi się być nieporozumieniem. Rzadkie objawy wysokiej kultury, jakie się spotykają w Niemczech, są pochodzenia francuskiego“.
— Wiadomo panu — ciągnął dalej Argensola — że, pokłóciwszy się z Wagnerem o nadmiar germanizmu w jego sztuce, głosił konieczność mediteranizacji w muzyce. Jego ideałem była jedna kultura dla całej Europy, ale z podstawą łacińską.
Juljusz von Hartrott odpowiedział pogardliwie, powtarzając własne słowa Argensoli. Ludzie, którzy dużo myślą, mówią różne rzeczy. A prócz tego Nietzsche był poetą, który umarł na rozmiękczenie mózgu; nie znajduje się pomiędzy mędrcami uniwersytetu. Zagranica wyrobiła mu sławę.
I to rzekłszy, nie zajmował się już więcej tym młodym Hiszpanem, jak gdyby ów ulotnił się gdzieś po wypowiedzeniu swoich zuchwałych zarzutów. Natomiast zwrócił się wyłącznie do Juljana.
— Ten kraj — mówił dalej — nosi śmierć w swoich wnętrznościach. Jak wątpić, że wybuchnie w nim rewolucja w ślad po wypowiedzeniu wojny? Ty nie byłeś świadkiem bulwarowych rozruchów z powodu procesu Caillaux. Reakcjoniści i rewolucjoniści lżyli się wzajemnie nie dalej, niż przed trzema dniami, Widziałem jak się bili, kułakowali na środku ulicy. A te różnice opinji zaznaczą się jeszcze silniej, gdy nasze wojska przekroczą granice. Rozpęta się wojna domowa. Antimilitaryści wrzeszczą, mniemając, że jest w mocy rządu uniknąć starcia. Kraj zdegenerowany przez demokrację i niższość swego triumfującego celtyzmu rwie się do wszelkich swobód. My jesteśmy jedynym wolnym narodem na ziemi, bo potrafimy być posłuszni.
Paradoks ten wywołał uśmiech na usta Juljana. Niemcy jedyny wolny naród!
— A tak — przytwierdził energicznie von Hartrott. — Mamy wolność, jaka przystoi wielkiemu narodowi; wolność ekonomiczną i umysłową.
— A wolność polityczna?
Profesor przyjął to zapytanie gestem lekceważenia.
— Wolność polityczna! Tylko narody upadające i niepraworządne, rasy niższe, żądne równości i demokratycznego zamętu mówią o wolności politycznej. Niemcy jej nie potrzebują. Jesteśmy narodem władców, który uznaje hierarchje i chce, żeby nim rządzili ci, którzy się urodzili wyższymi. My posiadamy genjusz organizacji!
To była, według doktora, wielka tajemnica niemiecka, i rasa germańska opanowawszy świat, uczyni wszystkich uczestnikami tego odkrycia. Narody będą zorganizowane w taki sposób, żeby jednostka oddawała największą część swoich dochodów społeczeństwu. Ludzie przysposobieni do wszelkiego rodzaju wytwórczości, posłuszni, jak maszyny, wyższej władzy i dający największą możliwie sumę pracy, oto doskonały ustrój państwowy. Wolność stanie się pojęciem czysto negatywnem, jeżeli nie będzie jej towarzyszyć pozytywny podkład, który ją uczyni pożyteczną.
Obaj przyjaciele słuchali ze zdumieniem opisu przyszłości, jaką miała zgotować światu wyższość germańska. Każda jednostka, oddana natężonej wytwórczości, podobnie jak kawałek warzywnego ogrodu, z którego właściciel chce wycisnąć największą ilość jarzyn... Człowiek przemieniony w maszynę... żadnych niepotrzebnych czynności, które nie dawałyby natychmiastowego wyniku. I naród, głoszący ten ponury ideał, był jednocześnie narodem filozofów i marzycieli, którzy pierwsze miejsce w swem życiu oddawali rozmyślaniom i kontemplacji.
Hartrott wciąż kładł nacisk na niższość nieprzyjaciół jego rasy. Do walki potrzeba było wiary, niezachwianej ufności w wyższość sił własnych.
— W tej chwili w Berlinie wszyscy godzą się na wojnę; wszyscy wierzą niezachwianie w triumf, podczas gdy tutaj!... Nie powiadam, że Francuzi boją się. Doznają niejakiej podniety męstwa, która ich galwanizuje w pewnych chwilach. Ale są smutni; łatwo odgadnąć, że byliby zdolni do wszelkich ofiar, byle uniknąć tego, co na nich idzie. Naród będzie wrzeszczał z zapału w pierwszej chwili, jak wrzeszczy zawsze, gdy go wiodą do zguby. Klasy wyższe nie ufają przyszłości; milczą lub kłamią, bo we wszystkich można odgadnąć przeczucie klęski. Wczoraj rozmawiałem z twoim ojcem. Oburzony jest na rządy swego kraju, gdyż kompromitują go w europejskich zatargach, aby bronić jakichś dalekich i żadnych nie przedstawiających dla niego korzyści. Skarży się na egzaltowanych patrjotów, którzy trzymali otwartą przepaść pomiędzy Francją a Niemcami, nie dopuszczając do zgody. Powiada, że Alzacja i Lotaryngja nie warte są tego, co będzie kosztować wojna w ludziach i pieniądzach... Uznaje naszą wielkość; twierdzi, że rozwinęliśmy się pod każdym względem tak szybko, jak tego nie potrafiłyby dokonać żadne inne ludy. A jest dużo takich, którzy myślą jak twój ojciec; ci wszyscy, którzy są zadowoleni ze swego dobrobytu i lękają się go stracić. Wierzaj mi, kraj, który wątpi i boi się wojny, jest już zwyciężony przed pierwszą bitwą.
Juljan okazał pewien niepokój, jak gdyby chciał przerwać rozmowę.
— Zostaw mego ojca. Dziś mówi tak, ponieważ wojna nie jest jeszcze faktem dokonanym, a on potrzebuje koniecznie przeczyć, oburzać się na wszystko, co go otacza. Jutro może będzie mówił inaczej. Mój ojciec jest Latynem.
Profesor spojrzał na zegarek. Musi odejść i tak ma jeszcze wiele rzeczy do załatwienia, zanim uda się na stację. Niemcy, mieszkający w Paryżu, uciekli masowo, jak gdyby krążył pomiędzy nimi jakiś rozkaz tajemny. Dziś wieczór wyjadą ostatni, którzy jeszcze pozostali ostentacyjnie w stolicy.
— Przyszedłem do ciebie powodowany rodzinnem przywiązaniem, gdyż było moim obowiązkiem dać ci radę. Jesteś cudzoziemcem i nic cię tutaj nie zatrzymuje. Jeżeli chcesz być świadkiem wielkiego wydarzenia historycznego, pozostań. Ale lepiej będzie, jeżeli wyjedziesz. Wojna będzie ciężką, bardzo ciężką, a jeżeli Paryż zamierza stawić opór, jak poprzednio, będą się dziać rzeczy okropne... Sposoby prowadzenia wojny zmieniły się bardzo.
Młody Desnoyers machnął ręką obojętnie.
— Zupełnie tak samo, jak twój ojciec — ciągnął dalej profesor. — Wczoraj wieczorem, on i twoja rodzina odpowiedzieli mi w ten sam sposób. Nawet moja matka woli pozostać tutaj, ze swoją siostrą, mówiąc, że Niemcy są bardzo dobrzy, bardzo cywilizowani i, że nie potrzeba lękać się niczego od nich, kiedy zatriumfują.
To dobre mniemanie zdawało się być nie na rękę doktorowi.
— Nie zdają sobie sprawy z tego, czem jest wojna współczesna; nie wiedzą, że nasi generałowie posiedli sztukę szybkiego unicestwienia wroga i, że ją zastosują nieubłaganie. Terror jest jedynym sposobem: on rozbraja naogół przeciwnika, paraliżuje jego działalność, obraca w proch jego opór. Im sroższą będzie wojna, tem krócej potrwa: karcić z całą bezwzględnością jest to postępować humanitarnie. A Niemcy będą okrutni, z nigdy dotąd niewidzianem okrucieństwem, aby się walka nie przeciągała.
Wstał z krzesła, szukając oczami laski swojej i kapelusza. Argensola patrzył na niego z jawną niechęcią. Profesor, przechodząc mimo, skinął tylko sztywno i pogardliwie głową.
Poczem skierował się ku drzwiom, przeprowadzony przez kuzyna. Pożegnanie było krótkie.
— Powtarzam ci moją radę. Jeżeli nie kochasz się w niebezpieczeństwach, wyjedź. Może się mylę, i ci ludzie zrozumiawszy, że opór ich będzie daremny, poddadzą się dobrowolnie. W każdym razie zobaczymy się niezadługo. Z przyjemnością powrócę do Paryża, gdy sztandar naszego Cesarstwa powieje z wieży Eiffel. Kwestja czterech, do pięciu tygodni. W początkach września, niewątpliwie.
Francja miała zniknąć z horyzontu; to było dla doktora pewnikiem matematycznym.
— Pozostanie Paryż — dodał — pozostaną Francuzi, bo narodu nie unicestwia się łatwo, ale zajmą oni miejsce, jakie im przynależy. My będziemy rządzili światem; oni niech się troszczą o mody, o uprzyjemnienie życia cudzoziemcom, którzy do nich przyjeżdżać będą, a na polu intellektualnem będziemy ich dopilnowywać, żeby kształcili ładne aktorki, pisali zajmujące powieści i dowcipne komedje... Nic więcej.
Juljan roześmiał się, ściskając rękę kuzyna i udając, że bierze jego słowa za żart.
— Mówię serjo, ciągnął dalej Hartrott. — Ostatnia godzina Republiki francuskiej, jako potężnego państwa, wybiła. Przypatrzyłem się jej zbliska i uważam, że nie zasługuje na inny los. Nieład i brak zaufania u góry; pusty zapał u dołu.
Odwróciwszy głowę, zobaczył znowu uśmiech Argensoli.
— A my znamy się trochę na tem — dodał wyzywająco. — Jesteśmy przyzwyczajeni do studjowania narodów, które już minęły, do studjowania ich atom po atomie i od pierwszego rzutu oka możemy poznać psychologię tych, które jeszcze żyją.
Hiszpanowi wydało się, że patrzy na chirurga, rozprawiającego z zarozumiałością o tajemnicach woli wobec trupa. Co on wiedział o życiu, ten pedant, tłumacz umarłych dokumentów!
Gdy drzwi się zamknęły, pośpieszył na spotkanie przyjaciela, który wracał powoli. Argensola nie uważał już doktora Juljusza von Hartrott za warjata.
— Co za bydlę! — wykrzyknął, wznosząc w górę ręce. — I pomyśleć, że żyją na swobodzie ci fabrykanci ponurych i błędnych teoryj. Ktoby powiedział, że pochodzą z tej samej ziemi, która wydała pacyfistę Kanta, słonecznego Goethe'go, Beethowena... Tyle lat wierzyć, że to jest naród filozofów i marzycieli, pracujących bezinteresownie dla całej ludzkości!...
Przypomniał mu się koncept jednego geografa niemieckiego, jako wytłumaczenie tej zagadki.
„Germanja jest istotą dwugłową. Jedna głowa marzy i poetyzuje, podczas, gdy druga myśli i wykonywa“.
Juljan był poprostu zrozpaczony tą pewnością wojny. Ten profesor wydał mu się straszliwszy, niż radca i inni burżuje niemieccy, których znał na parowcu. Jego smutek nie wypływał wyłącznie z egoistycznej myśli, że ta katastrofa przeszkodzi urzeczywistnieniu jego i Margarity pragnień! Poznał nagle w tej godzinie niepewności, że kocha Francję. Ujrzał w niej ojczyznę swego ojca i Wielkiej Rewolucji. On również nie mięszał się nigdy do politycznych zatargów, był republikaninem i śmiał się niejednokrotnie z pewnych swoich przyjaciół, którzy uwielbiali królów i cesarzy, uważając to za oznakę dystynkcji.
Argensola próbował dodać mu otuchy.
— Kto wie. To jest kraj niespodzianek. Trzeba widzieć Francuza w chwili, kiedy próbuje naprawić jakąś swoją nieopatrzność. Niech tam sobie mówi co chce, ten barbarzyńca, twój kuzyn, tu jest zapał, jest ład. W gorszem położeniu musieli być ci, co żyli przed de Valmy. Wszystko zdezorganizowane; jako jedyna obrona bataljony robotników i chłopów, którzy po raz pierwszy trzymali w ręku karabin. A jednak Europa starych monarchji nie umiała przez dwadzieścia lat uwolnić się od tych zaimprowizowanych wojowników.


KONIEC TOMU PIERWSZEGO



V

GDZIE UKAZUJE SIĘ CZTERECH JEŹDŹCÓW

Obaj przyjaciele żyli w ciągu następnych dni życiem gorączkowem, podniecanem jeszcze szybkością, z jaką wypadki następowały po sobie. Każda godzina przynosiła nową wiadomość — przeważnie fałszywą — która wstrząsała opinją. W pewnej chwili niebezpieczeństwo wojny zdawało się być zażegnane, a równocześnie dawały się słyszeć głosy, że mobilizacja ma być niezwłocznie ogłoszona.
Jedna doba przedstawiała niepokoje, trwogi, rozprężenie całego normalnego roku. A co najbardziej pogarszało położenie to niepewność, to oczekiwanie jakiegoś strasznego, a dotychczas niewidzialnego zdarzenia, to strach przed niebezpieczeństwem, które nie nadchodziło.
Historja wystąpiła ze swych dotychczasowych cembrowin; wypadki biegły po sobie jak wzbierające fale powodzi. Austrja wypowiedziała wojnę Serbji; podczas gdy dyplomaci wielkich mocarstw pracowali wciąż, by uniknąć starcia. Sieć elektryczna, rozciągnięta dokoła całej ziemi, dygotała nieustannie, w głębiach oceanów i na powierzchni lądów przesyłając nadzieje lub zwątpienia. Rosja uruchomiła część swoich wojsk. Niemcy, mające swoje wojska w pogotowiu, pod pozorem manewrów, ogłosiły się jako będące w stanie „zagrożenia wojną“. Austrjacy, nie zważając na wysiłki dyplomacji, rozpoczęli bombardowanie Belgradu. Wilhelm II-gi, lękając się, aby interwencja mocarstw nie zażegnała zatargu pomiędzy carem a cesarzem Austrji, przyspieszył bieg wypadków, wypowiadając wojnę Rosji. W ślad za tem, Niemcy odosobniły się, przecinając linje kolejowe i telegraficzne, aby gromadzić w tajemnicy swe siły zaczepne.
Francja spoglądała na tę nawałę wypadków, wstrzemięźliwa w słowach i objawach zapału. Zimne i skupione postanowienie ożywiało wszystkich wewnętrznie. Dwa pokolenia przyszły na świat, uświadamiając sobie z chwilą otwarcia oczu na logikę życia, że wojna nieuchronnie musi kiedyś wybuchnąć. Nikt jej sobie nie życzył, narzucali ją przeciwnicy... Ale wszyscy zgadzali się na nią z silnem postanowieniem wypełnienia swojej powinności.
Paryż podczas dnia milczał, pochłonięty wirem zajęć. Tylko nieliczne gromadki zagorzałych patrjotów przeciągały pod trójkolorowym sztandarem przez Plac Zgody, by wydawać okrzyki przed statuą Strasburga. Ludzie witali się przyjacielsko na ulicach. Wszyscy się znali, choć się nigdy przedtem nie widzieli. Oczy przyciągały się wzajemnie, uśmiechy tchnęły życzliwością wspólnej idei. Kobiety były smutne; ale rozmawiały głośno, by ukrywać nurtujące je wrażenia. O letnim zmroku bulwary zapełniały się tłumnie. Mieszkańcy krańcowych dzielnic ciągnęli do środka miasta jak w dalekich już dniach rewolucji, tworząc nieskończone pochody, z których rozlegały się okrzyki i śpiewy. Manifestujące tłumy szły środkiem pod szeregami elektrycznych latarni, które się zapalały. Trwało to do północy i sztandar narodowy powiewał nad płynącą falą głów ludzkich w otoczeniu sztandarów innych krajów.
W jedną z takich nocy szczerego zapału, dwaj przyjaciele usłyszeli niewiarogodną wiadomość:
„Zamordowano Jaurésa!“
Tłumy powtarzały to sobie ze zdumieniem, które zdawało się brać górę nad boleścią:
„Jaurés zamordowany! I dlaczego?“
Zdrowy rozsądek ogółu, który instynktownie szuka zawsze przyczyny każdego zamachu, trwał w zawieszeniu, nie mogąc się zorjentować. Umarł płomienny trybun właśnie w chwili, kiedy najpotrzebniejszą mogła się okazać jego wymowa, zagrzewacza tłumów.
Argensola natychmiast pomyślał o Czernowie:
— Co powie nasz sąsiad?
Ludzie spokojni zaczęli się lękać rewolucji. Juljan sądził przez chwilę, że sprawdzą się ponure przepowiednie jego kuzyna. To zabójstwo i wynikłe na jego skutek represje mogły być sygnałem wojny domowej. Ale ogół, przejęty bólem nad śmiercią swego bohatera, zachowywał tragiczne milczenie. Wszyscy widzieli poza tym trupem obraz ojczyzny.
Następnego dnia, zrana, niebezpieczeństwo pierzchło. Robotnicy mówili o generałach i wojnie, pokazując sobie wzajemnie swoje książeczki wojskowe, z wyszczególnieniem daty, kiedy mają wyruszyć, skoro tylko będzie ogłoszony rozkaz mobilizacji.
— Ja jadę na drugi dzień.
— Ja pierwszego.
Żołnierze armji czynnej, przebywający na urlopie, otrzymali imienne wezwania do koszar. Wypadki następowały po sobie z błyskawiczną szybkością; wszystkie w jednym kierunku: Wojna!
Niemcy zajęli Luksemburg; Niemcy ośmielali się wkraczać w granice francuskie, podczas, gdy ich ambasador przebywał jeszcze w Paryżu, czyniąc obietnice pokoju!
Nazajutrz, po śmierci Jaures’a, 1 sierpnia, tłumy gromadziły się przed płachtami papieru, zapisanemi ręcznie, z widocznym pośpiechem. Te papiery były poprzednikami innych, większych i już drukowanych, noszących w nagłówku dwie skrzyżowane chorągiewki. „Przybywam, stało się“. Był to rozkaz powszechnej mobilizacji. Cała Francja miała chwycić za broń! I zdawało się, że piersi odetchnęły z uczuciem ulgi. Oczy jaśniały zadowoleniem. Skończone, dręczące zawieszenie! Lepszą była okrutna rzeczywistość, niż niepewność z dnia na dzień, wlokąca się jak gdyby te dnie były tygodniami.
Napróżno prezydent Poincaré, powodowany ostatnią nadzieją, zwrócił się do Francuzów, tłumacząc im, że „mobilizacja nie jest wojną“ i że wezwanie pod broń przedstawia tylko środek zapobiegawczy. „To wojna, to wojna nieunikniona“ powtarzały rzesze z fatalistycznym uporem. A ci, którzy mieli jechać tej samej nocy lub następnego dnia, okazywali największy zapał i odwagę:
— Gdzie nas szukają, tam nas znajdą. Niech żyje Francja!
Instynkt ludowy, który w chwilach krytycznych ucieka się do sztuki, wydobył z zapomnienia hymn wymarszu ochotników pierwszej Republiki. Wiersze konwencjonalnego Józefa Chénier, przystosowane do muzyki, tchnącej powagą wojenną, rozbrzmiewały na ulicach równocześnie z Marsyljanką:

La République nous appelle
Sachons vaincre on sachons mourir
Un français doit vivre pour elle
Pour elle un français doit mourir.[4]


Mobilizacja zaczynała się punktualnie o dwunastej w nocy. Od zmierzchu gromady mężczyzn ciągnęły ulicami, dążąc na dworce kolejowe. Towarzyszyły im rodziny, niosące walizki lub tłomoki z bielizną, jak również przyjaciele i sąsiedzi. Trójkolorowy sztandar posuwał się na czele tych oddziałów. Oficerowie rezerwy przebierali się w swoje mundury, co im przychodziło z trudem, jak zwykle, gdy się chce włożyć suknie, dawno nienoszone i zapomniane. Z brzuchem przyciśniętym nowym pasem i z rewolwerem u boku szli na pociąg, mający ich zawieść na punkt zborny. Jeden z synów niósł szablę ukrytą w płóciennym pokrowcu. Żona, wsparta na ramieniu męża, smutna i dumna jednocześnie szeptała tkliwie ostatnie przestrogi i polecenia.
Dorożki, tramwaje, automobile krążyły z błyskawiczną szybkością. Nigdy nie widziało się na ulicach Paryża tylu wehikułów. A mimo to ci, co ich potrzebowali napróżno krzyczeli na woźniców. Nikt nie chciał wieść cywilnych. Wszystkie środki przewozowe były dla wojskowych, wszystkie kursa kończyły się na kolejowych dworcach. Witano z uniesieniem ciężkie wozy intendentury, naładowane workami.
„Niech żyje wojsko!“
Żołnierze służbowi, jadący na tych ruchomych piramidach wymachiwali rękoma i wydawali okrzyki, których nikt nie mógł dosłyszeć. Ogólne braterstwo zrodziło nigdy nie widzianą pobłażliwość. Tłumy potrącały się, zachowując w tych mimowolnych starciach niezamąconą uprzejmość. Powozy najeżdżały na siebie, a gdy woźnice, siłą przyzwyczajenia, zaczynali się lżyć, tłum wdawał się pomiędzy nich, a oni kończyli na tem, że podawali sobie ręce:
„Niech żyje Francja!“
Przechodnie, umykający z pod kół automobilów, snuli się, łając dobrodusznie szofera:
— Zabijać Francuza, który śpieszy do swego pułku!
A tamten odpowiedział:
— Ja także pojadę za kilka godzin. To mój ostatni kurs.
Tramwaje i omnibusy krążyły ze wzrastającą nieregularnością, w miarę jak zbliżała się noc. Wielu pracowników porzuciło swoje zajęcie, by pożegnać się z rodziną i śpieszyć na pociąg. Całe życie Paryża zogniskowało się w postaci rzek ludzkich, mających zalać dworzec.
Juljan i Argensola zeszli się około północy w kawiarni bulwarowej. Obaj byli zmęczeni wrażeniami dnia i nerwowem wyczerpaniem, jakie następuje po gwałtownych i hałaśliwych wstrząśnieniach. Potrzebowali odpocząć. Wojna już była faktem dokonanym, a po tej pewności nie dręczyła ich już żądza wieści.
Ale przebywanie w kawiarni stało się dla nich czemś nie do zniesienia. W rozprażonej i przesiąkłej dymem atmosferze goście wrzeszczeli i śpiewali, potrząsając małemi chorągiewkami. Intonowano chórem wszystkie hymny minione i obecne przy akompanjamencie kieliszków i talerzów. Publiczność nieco kosmopolityczna czyniła przegląd narodów europejskich, by pozdrawiać je okrzykami zapału: „Niech żyje! Wszyscy, absolutnie, wszyscy będą po stronie Francji“.
Jakieś stare małżeństwo siedziało przy stoliku tuż obok dwóch przyjaciół. Byli to rentjerzy, wiodący życie spokoju i mierności, którzy nie pamiętali, żeby kiedykolwiek byli po za domem o tej porze i nie przewracali się jeszcze na drugi bok w porządnie zasłanych łóżkach. Porwani ogólnym zapałem wyszli na bulwar „przypatrzeć się zblizka wojnie“. Cudzoziemski język, jakim posługiwali się obaj sąsiedzi dał mężowi wysokie wyobrażenie o ich godności.
— Panowie myślą, że Anglja pójdzie z nami?
Argensola wiedział tyle, co i on, ale odpowiedział z całą pewnością:
— Niewątpliwie, to rzecz postanowiona.
Stary powstał:
— Niech żyje Anglja!
I zachęcony pełnym uwielbienia wzrokiem małżonki zanucił jakąś zapomnianą patrjotyczną piosenkę, akcentując gestami refren, który mało kto zdołał powtórzyć!
Obaj przyjaciele musieli wrócić piechotą do domu. Nie spotkali ani jednej dorożki lub automobilu, któryby ich chciał zawieść, wszystkie jechały w przeciwnym kierunku: na dworzec. Obaj byli w złym humorze, ale Argensola nie umiał iść w milczeniu.
— Ach! kobiety!
Juljan znał jego bardzo przyzwoity stosunek trwający już kilka miesięcy z pewną midinette'ką z ul. Taibout. Spędzali oboje niedziele w okolicach Paryża, czasem szli do kinematografu, unosili się nad subtelnościami powieści, drukującej się w feljetonie popularnego dziennika; całowali się na pożegnanie, kiedy ona o zmierzchu wsiadała do pociągu, mającego ją zawieźć do Bois Colombes, by sobie spała pobożnie pod dachem rodzicielskim: to było wszystko. Ale Argensola liczył chytrze na czas, który miękczy najzatwardzialsze cnoty.
Tego wieczoru spotkali się w restauracji z pewnym Francuzem, który miał jechać nazajutrz rano, by połączyć się ze swoim pułkiem.
Dziewczyna widywała go czasem z Argensolą i nigdy nie wydał jej się godnym specjalnej uwagi; ale dziś zachwycił ją raptem, jak gdyby go coś nagle przeobraziło. Postanowiła nie wracać na noc do rodziców; chciała widzieć, jak się zaczyna wojna. Zjedli obiad razem i wszystkie jej względy były dla tego, który odjeżdżał. Prawie że się broniła zdjęta nagłą wstydliwością, gdy Argensola chciał skorzystać z praw dawniej nabytych, szukając jej ręki pod stołem. A jednocześnie prawie wykręcała sobie szyję, opierając głowę na ramieniu przyszłego bohatera i tonąc w nim wzrokiem bezbrzeżnego zachwytu.
— I poszli sobie!... Poszli sobie razem — rzekł melancholijnie. — Musiałem ich pożegnać, żeby nie przedłużać mego smutnego położenia... I napracować się tyle!... dla niego!
Umilkł na chwilę, potem zmieniając bieg myśli dodał;
— Przyznaję wszelako, że jej postępowanie jest piękne. Jaka szlachetność w kobietach, gdy sądzą, że nadeszła chwila poświęcenia się!... Ona biedaczka boi się ogromnie ojca, a jednak spędzi noc poza domem z kimś, kogo zaledwie zna i o kim nie myślała przed kilku godzinami. Naród jest wdzięczny tym, którzy mają narażać życie dla niego, i ona, biedactwo, pragnie także uczynić coś dla tych, którzy idą na śmierć, dać im odrobinę szczęścia w ostatniej chwili... i darowuje to, co ma najcenniejszego, czego nigdy nie może odzyskać... Śmiej się ze mnie, ale przyznaj, że to jest piękne!...
Desnoyers śmiał się istotnie z nieszczęścia przyjaciela, pomimo, że i on sam doświadczał ciężkich zgryzot, chowanych w tajemnicy. Nie widział się z Margaritą od owego pierwszego spotkania. Tylko miewał od niej listowne wiadomości... Przeklęta wojna! Ile przeciwności dla ludzi szczęśliwych! Matka Margarity zachorowała... Była ciągle myślą przy synu, który był oficerem i miał jechać pierwszego dnia mobilizacji. A Margarita niepokoiła się również o brata i uważała za rzecz niewłaściwą iść do pracowni, podczas gdy w domu rozpaczała matka. Kiedyż będzie koniec temu wszystkiemu?
Juljan troszczył się także o ów czek na czterykroć tysięcy franków, przywieziony z Ameryki. Poprzedniego dnia odmówili mu w banku wypłaty, tłumacząc się brakiem awisa. Dziś powiedzieli, że dostali aviso, ale również nie dali mu pieniędzy. Wieczorem, kiedy wszystkie kredytowe instytucje były już zamknięte, rząd wydał rozporządzenie, ustanawiające moratorjum, aby uniknąć ogólnego bankructwa wskutek paniki finansowej. Kiedyż mu zapłacą? Może kiedy skończy się wojna, która się jeszcze nie zaczęła; może nigdy. Juljan nie miał żadnej innej gotówki, prócz dwóch tysięcy franków, oszczędzonych na podróży. Wszyscy jego przyjaciele znajdowali się w rozpaczliwem położeniu, pozbawieni gotówki, którą mieli zdeponowaną w bankach. Ci, którzy posiadali trochę pieniędzy, byli zmuszeni odbywać wędrówki z kantoru do kantoru lub wystawać w ogonkach u drzwi banków, by zmienić jaki banknot. Ach wojna! Ta idjotyczna wojna!
W połowie Pól Elizejskich zobaczyli mężczyznę w kapeluszu o szerokich kresach, który szedł zwolna przed nimi, mówiąc sam do siebie. Argensola poznał go przy przejściu koło latarni:
— Przyjaciel Czernow!
Rosjanin odwzajemnił ukłon, przyczem z głębi jego brody ulotniła się lekka woń wina. Bez żadnego zaproszenia przystosował krok do chodu obu przyjaciół i szedł dalej wraz z nimi ku Łukowi Triumfalnemu.
Juljan dotychczas ograniczał się na milczących powitaniach, ilekroć spotkał na korytarzu tego przyjaciela Argensoli. Ale smutek łagodzi nastroje i każe szukać niby rzeźwiącego cienia przyjaźni maluczkich. Czernow ze swej strony patrzył na Desnoyers'a, jak gdyby go znał całe życie.
Teraz przerwał swój monolog, którego słuchały tylko czarne masy roślinności, samotne ławki, ciemny błękit, zaróżowiony zlekka drżącymi odbłyskami latarni i noc letnia, pełna ciepłych powiewów i cichych migotów. Czernow szedł czas jakiś w milczeniu, jakby chcąc dać dowód grzeczności swoim towarzyszom, poczem podjął wątek swoich głośnych rozmyślań, tam gdzie je porzucił i nie zadając sobie trudu dla żadnych wyjaśnień, jakgdyby był sam:
— A w tej chwili tamci drą się z zapału tak samo jak ci tutaj; mniemając w dobrej wierze, że idą bronić swej napadniętej ojczyzny, chcąc umrzeć za swe rodziny i domowe ogniska, którym nikt nie groził.
— Kto taki, Czernowie? — zapytał Argensola.
Rosjanin popatrzył na niego bystro, jak gdyby dziwił się temu pytaniu:
— Oni — rzekł lakonicznie.
Tamci dwaj zrozumieli.
„Oni“. Nie mogło chodzić o kogo innego.
— Mieszkałem dziesięć lat w Niemczech — ciągnął dalej Czernow, nadając większe znaczenie swym słowom, skoro spostrzegł, że go słuchają. — Byłem korespondentem jednego dziennika w Berlinie, znam tych ludzi. Przechodząc bulwarami, zapchanymi ludźmi widziałem w wyobraźni to, co się tam dzieje teraz o tej porze. Tak samo wrzeszczą i machają chorągiewkami Na zewnątrz są podobni jedni do drugich, ale jaka różnica w głębi! Wczoraj na bulwarze tłum ścigał kilku krzykaczy, którzy wołali: „Na Berlin!“ To krzyk złej pamięci i jeszcze gorszego smaku, Francja nie chce zdobywać; jej jedynem pragnieniem jest być szanowaną, żyć w spokoju bez upokorzeń i zatargów... Dziś wieczorem dwóch zmobilizowanych mówiło na odjezdnem: „Gdy wejdziemy do Niemiec, narzucimy im Republikę“.
Republika nie jest rzeczą doskonałą, moi przyjaciele, ale przedstawia coś lepszego niż życie pod rządami monarchy nieodpowiedzialnego z łaski Bożej. W każdym razie daje spokój i brak osobistych ambicji, które mącą życie. I ucieszyła mnie szlachetność tych dwuch robotników, którzy zamiast myśleć o wytępieniu swych wrogów, chcą ich poprawić, dając im to, co uważają za najlepsze.
Czernow umilkł na chwilę, by uśmiechnąć się ironicznie wobec widoku, jaki mu przedstawiała wyobraźnia.
— W Berlinie wyrażają swój zapał w sposób, jaki przystoi narodowi wyższemu. Pospólstwo, które szuka pociechy dla swoich upokorzeń w grubym materialiźmie wrzeszczy w tej chwili: „Na Paryż! Będziemy pili szampana darmo!“ Pobożna burżuazja zdolna do wszystkiego dla zdobycia nowego zaszczytu i arystokracja, która dała światu największe skandale ostatnich lat krzyczy również: „Na Paryż!“ Paryż jest Babilonem występku, miastem restauracji Montmartre'u i „Moulin Rouge“, to jest jedynych miejsc, jakie oni znają, A może towarzysze z Socjal-Demokracji krzyczą także; ale ich nauczono innej piosenki: „Na Moskwę! Na Petersburg! Zniszczyć despotyzm rosyjski, wroga cywilizacji“. Kajzer, posługujący się despotyzmem innego kraju, jako straszakiem dla swego narodu!... pękać ze śmiechu!
I gardłowy śmiech Rosjanina rozległ się w ciszy nocnej, podobny do klekotu kastanjet.
— My jesteśmy bardziej cywilizowani niż Niemcy — rzekł, przestawszy się śmiać.
Desnoyers, który słuchał go z zajęciem, drgnął ze zdziwienia i pomyślał:
— Ten Czernow musiał sobie podchmielić.
— Cywilizacja — ciągnął dalej tamten — nie polega ani na wielkim przemyśle, ani na licznych parowcach, wojskach i uniwersytetach, w których się tylko wykłada nauka. To jest cywilizacja materjalna. Jest inna, wyższa, która podnosi duszę i nie pozwala, by godność ludzka znosiła biernie ciągłe upokorzenia, Obywatel szwajcarski, który mieszka w swym drewnianym szalecie i uważa się za równego innym ludziom w kraju, jest bardziej cywilizowanym niż Herr Profesor, zmuszony ustępować z drogi jakiemuś porucznikowi lub bogaczowi z Hamburga, który ze swej strony zgina się w ukłonach jak lokaj przed każdym noszącym przedimek von.
Tu Hiszpan przytaknął, jak gdyby zgadując, co Czernow powie w dalszym ciągu.
— My Rosjanie, jesteśmy pod straszną tyranją. Wiem coś o tem. Znam chłód i głód Kamczatki... Żyłem na Syberji... Ale naszej tyranji przeciwstawiał się zawsze rewolucyjny opór. Część narodu jest nawpół barbarzyńska, ale reszta posiada wyższą umysłowość i ducha wysokiej moralności, który jej dodaje sił do narażania się na niebezpieczeństwa i ponoszenia ofiar dla swobody i prawdy. A Niemcy? Któż powstał u nich w obronie praw człowieczeństwa? O jakichże rewolucjach słyszało się w Prusach, ziemi wielkich despotów? Twórca militaryzmu Fryderyk Wilhelm, kiedy mu się sprzykrzyło bić żonę i pluć w talerze synów, wychodził na ulicę ze szpicrutą w ręku i ćwiczył swoich poddanych, którzy nie uciekli w porę. Jego syn Fryderyk Wielki oświadczył, że umiera znudzony panowaniem nad narodem niewolników. W ciągu dwóch wieków historji pruskiej jedna tylko rewolucja: barykady w 1848 roku, licha berlińska kopja rewolucji Paryskiej, i bez żadnego skutku. Bismarck ścisnął pięści, by zgnieść ostatnie zakusy sprzeciwu, jeżeli taki istniał rzeczywiście. A gdy przyjaciele grozili mu rewolucją, straszliwy junkier wziął się pod boki i omal nie pękł ze śmiechu. Rewolucja w Prusach!... Nikt tak, jak on, nie znał swego narodu.
Czernow nie był patrjotą. Wiele razy słyszał go Argensola piorunującego na własny kraj. Ale oburzało go lekceważenie, z jakiem pycha germańska odnosiła się do ludu rosyjskiego. Gdzież była podczas ostatnich czterdziestu lat imperialistycznej potęgi hegemonja intellektualna, jaką się przechwalali Niemcy?... Doskonali rzemieślnicy nauki; mędrcy uparci i krótkowzroczni, każdy ufny w swoją specjalność benedyktyni laboratorjów, którzy pracują ogromnie i którym uda się czasem czegoś dokonać wśród niezliczonych błędów, podawanych za prawdy dlatego, że to oni je stworzyli; to wszystko. A obok takiej pracowitości cierpliwej i godnej szacunku ileż szarlatanizmu! ileż wielkich imion, wystawianych na pokaz jak próbki sklepowe! ilu uczonych, pozamykanych w sanatorjach! Jakiś Herr Profesor wynalazł sposób leczenia suchot, a suchotnicy umierają po dawnemu. Inny opatrzył liczbą środek na zwalczenie najskrytszej z chorób i plaga syfilisu w dalszym ciągu chłoszcze świat A wszystkie te omyłki pochłonęły olbrzymie fortuny; każde zbawcze panaceum dawało pole do powstawania przemysłowych towarzystw, sprzedających swoje wyroby na wagę złota, jak gdyby cierpienie było przywilejem bogatych. Jakże dalekim od tego bluffu Pasteur i inni uczeni krajów „niższych“, którzy powierzali światu swoje tajemnice, nie roszcząc sobie pretensji do monopolizowania ich!
— Nauka niemiecka — ciągnął dalej Czernow — dała dużo ludzkości, przyznaję; ale inne narody dały jej również wiele. Tylko naród, któremu pycha pomieszała w głowie, może sobie wyobrażać, że on jest wszystkiem dla cywilizacji, a pozostałe niczem... Poza waszymi specjalistami, jaki genjusz wydały w naszych czasach te Niemcy, które się mają za uniwersalne? Wagner jest ostatnim romantykiem, zamyka jedną epokę i należy do przeszłości. Nietzsche zadał sobie niemało trudu, by dowieść swego polskiego pochodzenia i nienawidził Niemców, kraj, według niego, burżujskich pedantów. Słowianizm jego dochodził do tego, że przepowiadał zmiażdżenie Germanów przez Słowian... I na tem koniec. My Słowianie daliśmy ludzkości w ostatnich czasach artystów podniosłej wielkości ducha. Tołstoj i Dostojewski są wszechświatowi. Jakież nazwiska mogą im przeciwstawić Niemcy Wilhelma II-go? Jego kraj był ojczyzną muzyki, ale muzycy rosyjscy są oryginalniejsi niż epigonowie wagneryzmu, którzy w orkiestralnych ekspansjach starają się ukryć swoją mierność. Naród niemiecki miał genjuszów w twojej epoce cierpienia, kiedy nie urodziła się jeszcze pangermańska pycha, kiedy nie istniało Cesarstwo. Goethe, Schiller, Beethowen byli poddanymi małych państewek. Doznawali wpływów innych krajów, przyczyniali się do cywilizacji powszechnej, jako obywatele świata, i nie przychodziło im do głowy, ze świat musi się zgermanizować, ażeby poznać się na ich dziełach.
Caryzm popełniał potworności Czernow wiedział to z własnego doświadczenia i nie potrzebował, aby mu tego dowodzili Niemcy. Ale wszystkie klasy oświecone w Rosji były wrogami tyranji i buntowały się przeciw niej. A gdzież byli w Niemczech intellektualni wrogowie pruskiego caryzmu? Milczeli, albo padali na klęczki przed pomazańcem Bożym, muzykiem i komedjantem jak Neron, obdarzonym intelligencją żywą, ale powierzchowną, który dla tego, że się ima wszystkiego, myśli, że wszystko umie. Żądny zdobyć w Historji stanowisko sceniczne doszedł do tego, że zadał światu największą z klęsk.
— I dlaczego ma być rosyjską tyranja, ciążąca nad moim krajem? Najgorsi carowie byli naśladowcami pruskich monarchów. W naszych czasach, ilekroć naród rosyjski lub polski chciał upomnieć się o swoja prawa, reakcjoniści posługiwali się Kajzerem, jak postrachem, zapewniając, że przyjdzie im z pomocą. Połowa arystokracji rosyjskiej jest niemiecką; Niemcami generałowie, którzy odznaczyli się najbardziej w gnębieniu ludu; Niemcami urzędnicy, którzy podtrzymują tyranję i są jej doradcami; Niemcami oficerowie, którzy podejmują się karać rzezią robotnicze rzesze i powstania podbitych narodów. Reakcjonista słowiański jest brutalny, ale ma w sobie sentymentalizm rasy, w której wielu książąt przedzierzga się w nihilistów. Znosi z łatwością bat; ale potem żałuje, a czasami płacze. Widziałem oficerów rosyjskich, którzy odbierali sobie życie, aby nie iść na lud, lub z wyrzutów sumienia, że do niego strzelali. Niemiec na usługach caryzmu nie doznaje skrupułów ani nie boleje nad swojem postępowaniem: morduje na zimno, dokładnie i metodycznie, jak wszystko, co czyni. Rosjanin jest barbarzyńcą: bije i żałuje; cywilizowany Niemiec strzela bez wahania. Nasz car jest humanitarnym marzycielem słowiańskim; uczepił się szlachetnej utopji powszechnego pokoju, organizując konferencje w Hadze. Kajzer kultury pracował lata całe nad wzniesieniem i udoskonaleniem destrukcyjnego, jak nigdy dotąd nie widzianego aparatu, aby zmiażdżyć całą Europę. Rosjanin jest chrześcijaninem pokornym, demokratycznym, przesiąkniętym sprawiedliwością; Niemiec przechwala się chrześcijanizmem, ale jest bałwochwalcą, jak Germanowie minionych wieków. Jego religja kocha się w krwi i pielęgnuje kasty; jego prawdziwym kultem jest kult Odina; tylko teraz bóg mordów zmienił imię i nazywa się Państwo.
Zatrzymał się na chwilę Czernow, jak gdyby chcąc przypatrzeć się lepiej zdumieniu swoich towarzyszy; poczem rzekł z prostotą:
— Ja jestem chrześcijaninem.
Argensola, który znał jego pojęcia i dzieje, zdumiał się jeszcze bardziej, a Juljan utwierdził się w swoich podejrzeniach:
— Stanowczo ten Czernow jest pijany.
— To prawda — ciągnął ów dalej —- że niewiele się troszczę o Boga i nie wierzę w dogmaty; ale moja dusza jest chrześcijańska, jak wszystkich rewolucjonistów. Filozofja współczesnej demokracji jest chrześcijanizmem świeckim. Socjaliści kochają pokornych, potrzebujących, słabych. Bronimy ich praw do życia i dobrobytu podobnie, jak wielcy apostołowie religji, którzy w każdym nieszczęśliwym widzieli brata. My żądamy szacunku dla ubogiego w imię sprawiedliwości, tamci proszą o to samo w imię miłosierdzia. To jedno nas dzieli. Ale jedni i drudzy pragniemy, aby ludzie sposobili się społem do lepszego życia; aby silny poświęcał się dla słabego; potężny dla maluczkiego i by świat cały dążył do braterstwa i możliwie największej równości.
Tu Czernow streścił pokrótce dzieje ludzkich pożądań:
— Myśl grecka zaprowadziła dobrobyt na ziemi; ale tylko dla niektórych, dla obywateli jej drobnych państewek, dla ludzi wolnych, pozostawiając nędzy niewolników i barbarzyńców, których była większość. Chrzęścijanizm, religja maluczkich, przyznawał wszystkim prawo do szczęśliwości, ale tę szczęśliwość umieszczał w niebie, daleko od tego świata „doliny łez“. Rewolucja i jej spadkobiercy socjaliści, pokładają szczęście w natychmiastowych rzeczywistościach ziemi, podobnie jak starożytni; i czynią jej uczestnikami wszystkich ludzi, podobnie jak chrześcijanie.
— Gdzież jest chrześcijanizm obecnych Niemiec? Więcej jest ducha chrześcijańskiego w socjalizmie świeckiej Republiki francuskiej, opiekunki słabych, niż w religijności junkrów, konserwatystów. Niemcy sfabrykowały sobie Boga na podobieństwo swoje i, gdy wierzą, że go wielbią, wielbią tylko własny wizerunek. Bóg niemiecki jest odbiciem niemieckiego Państwa, które uważa wojnę jako pierwszy obowiązek narodu i najszlachetniejsze z jego zadań! Inne ludy chrześcijańskie, gdy są zmuszone wojować, czują sprzeczność, jaka istnieje pomiędzy ich postępowaniem a Ewangelją, i usprawiedliwiają się okrutną koniecznością obrony. Niemcy twierdzą, że wojna jest miłą Bogu. Znam kazania niemieckie, dowodzące, że Jezus był stronnikiem militaryzmu.
Pycha germańska, przekonywa, że ta rasa jest przeznaczona opatrznościowo do panowania nad światem, jednoczy protestantów, katolików i żydów.
Na szczycie ich dogmatycznych różnic stoi Bóg Państwa, który jest niemiecki; Bóg wojenny, którego Wilhelm nazywa teraz „mój czcigodny sprzymierzeniec“. Religje będą zawsze dążyły do powszechności. Ich celem jest wprowadzić ludzi w stosunki z Bogiem i podtrzymać stosunki pomiędzy wszystkiemi ludźmi. Prusy cofnęły się do barbarzyństwa, stwarzając na swój osobisty użytek drugiego Jehowę, bóstwo wrogie większej części rodzaju ludzkiego, które uważa uroszczenia i ambicje narodu niemieckiego za swoje własne.
Tu Czernow wytłumaczył na swój sposób powstanie tego Boga germańskiego, który jest ambitny, okrutny i mściwy, Niemcy byli chrześcijaninami wczorajszego dnia. Ich chrześcijanizm datował się dopiero od sześciu wieków, nie więcej, podczas, gdy chrześcijanizm innych narodów Europy miał za sobą dziesięć, piętnaście i ośmnaście stuleci. Gdy się skończyły krucjaty, Prusacy żyli jeszcze w pogaństwie. Pycha rasowa, pchając ich do wojny wskrzeszała zmarłe bóstwa. Na podobieństwo starożytnego, germańskiego Boga, który był wodzem militarnym. Niemcy czcili Boga Ewangelji z lancą i puklerzem.
— Chrześcijanizm Berlina nosi kask i buty do konnej jazdy. W danej chwili Bóg widzi się zmobilizowanym podobnie jak każdy Franz, Fritz i Otto, by karał wrogów wybranego narodu. Nic to nie znaczy, że przykazał: „Nie będziesz zabijał“ i że syn jego mówił na ziemi: „Błogosławieni pokój czyniący“. Chrześcijanizm podług kapłanów niemieckich wszystkich wyznań może tylko wpływać na udoskonalenie osobiste ludzi, ale nie powinien wtrącać się w życie Państwa. Bóg państwa pruskiego jest „starym Bogiem niemieckim“ spadkobiercą dzikiej mitologii germańskiej, mieszaniną bóstw łaknących wojny.
I w ciszy alei Rosjanin jął wspominać czerwone postacie nieubłaganych bóstw. Zbudzą się tej nocy, usłyszawszy luby ich uszom szczęk broni i uczuwszy błogi dla ich powonienia, ostry zapach krwi. Ten brutalny bóg o małej główce, pręży muskuły i chwyta za młot, którym miażdży miasta. Wotan ostrzy kopję, która ma za grot błyskawicę a za drzewce piorun. Odin, ów jednooki, oblizuje się łakomie na szczycie swojej góry, oczekując zmarłych wojowników, których stosy nagromadzą się dokoła jego tronu. Rozczochrane Walkirje, dziewice spotniałe i cuchnące wydzielinami z pachwin, zaczynają galopować z chmury na chmurę, podniecając wrzaskiem mężczyzn, aby im dostawiali trupów, zwieszających się jak sakwy z zadów ich skrzydlatych rumaków.
— Religijność germańska — ciągnął dalej Rosjanin, — jest przeczeniem chrystjanizmu. Dla niej ludzie nie są równi przed obliczem Boga. On uznaje tylko silnych i dopomaga im swoim wpływem, by się ważyli na wszystko. Ci, którzy się urodzą słabymi, muszą poddać się lub zniknąć. Narody również nie są równe: dzielą się na narody przewodniczące i narody upośledzone, których przeznaczeniem jest uledz i dać się zawojować tamtym. Nie potrzeba chyba dodawać, że wielkim, przewodniczącym narodem są Niemcy.
Argensola przerwał mu. Pycha niemiecka nie opierała się wyłącznie na swoim Bogu; odwoływała się również do nauki.
— Znam to — przerwał Rosjanin, nie dając mu dokończyć. — Determinizm, nierówność, wybór, walka o byt. Niemcy tak dumne swoją wartością, budują na cudzym gruncie swoje intellektualne pomniki, zapożyczając od cudzoziemców materjał cementujący, ilekroć wznoszą nowe dzieła. Francuz i Anglik, Gobineau i Chamberlain dostarczyli im argumentów do obrony wyższości ich rasy. Z okruchów pozostałych po Darwinie i Spencerze ich stary Haeckel ulepił im „monizm“, doktrynę, która zastosowana do polityki, uświęca naukowo pychę niemiecką i przyznaje im prawo do panowania nad światem, jako że są najsilniejsi.
— Nie, po tysiące razy nie — ciągnął dalej z mocą, po krótkiem milczeniu. — Wszystko to, co się tyczy walki o byt z całym orszakiem towarzyszących jej okrucieństw, musi być prawdą dla gatunków niższych, ale nie może być prawdą dla ludzi. Jesteśmy istotami rozumnemi i postępowemi i musimy wyswobodzić się z fatalności środka, przystosowując go wedle naszej woli. Zwierzę nie zna prawa, sprawiedliwości, współczucia, żyje jako niewolnik swych niemych instynktów. My myślimy; a myśl to znaczy wolność. Silny, aby nim być, nie potrzebuje okazywać się okrutnym; jest jeszcze większym, gdy nie nadużywa swej siły i jest dobrym. Wszyscy mają prawo do życia, skoro się urodzili, i w taki sam sposób, jak istnieją wielcy i mali, pyszni i pokorni; piękni i upośledzeni, muszą żyć i narody wielkie i małe; stare i młode. Celem naszego życia nie jest walka, nie jest mordowanie, bo z kolei zamordują nas, poczem padnie trupem nasz morderca. Ludy cywilizowane, aby dążyć wspólną drogą, muszą przyjąć drogę Europy południowej, urzeczywistniając jak najspokojniejsze i najłagodniejsze pojęcie życia.
Okrutny uśmiech zaigrał na wargach Rosjanina.
— Ale istnieje die Kultur, którą Germanie chcą nam narzucić i która jest wręcz przeciwieństwem cywilizacji. Cywilizacja, to znaczy wytwórczość umysłowa, poszanowanie bliźniego, tolerancja cudzych poglądów, słodycz obyczajów. Die Kultur to działalność Państwa, które organizuje i przyswaja sobie jednostki i społeczeństwa, aby służyły jego posłannictwu. A to posłannictwo polega głównie na wywyższeniu się nad inne Państwa, by je zgnieść swoją wielkością, albo, co na jedno wychodzi, swoją pychą, zaciekłością i przemocą.
Doszli do placu Gwiazdy. Łuk triumfalny dźwigał się w ugwieżdżoną przestrzeń swą ciemną masą. Aleje kreśliły we wszystkich kierunkach podwójne linje świateł. Latarnie, okrążające pomnik, oświetlały jego olbrzymie podstawy i stopy rzeźbionych figur. Wyżej skupiały się cienie, nadając jasnemu pomnikowi czarną zwartość hebanu.
Trzej mężczyźni przeszli plac i Łuk. Znaleźli się pod sklepieniem, powtarzającem echa ich kroków, wyolbrzymiając je. Powiew nocny, wślizgując się do wnętrza budowy, nabierał surowości zimowego tchnienia. Ostre anguły sklepienia bodły swemi śpiczastemi sylwetami ciemny błękit przestrzeni. Instynktownie wszyscy trzej odwrócili głowy, by spojrzeć na Pola Elizejskie, które zostawiali za sobą. Zobaczyli tylko rzekę pomroki, w której pławiły się różańce czerwonych gwiazd pomiędzy dwoma długiemi pasmami wzgórz, będących gmachami. Ale byli doskonale obznajomieni z tą panoramą i bez żadnego wysiłku uprzytomnili sobie w ciemności majestatyczną pochyłość alei, podwójny szereg pałaców, plac Zgody w głębi z jego egipskim szczytem, grupy roślinności Tuillerji.
— To jest piękne — rzekł Czernow, który widział coś więcej niż cienie. — Cała cywilizacją, która kocha pokój i słodycz życia przeszła tędy.
Nagłe wspomnienie przemknęło przed oczyma Rosjanina. Często po drugiem śniadaniu spotykał w tem miejscu krępego, zażywnego mężczyzną o rudej brodzie i dobrodusznych oczach. Wyglądał jak olbrzym, zatrzymany w połowie swego rozrostu. Towarzyszył mu pies. To był Jaurés, jego przyjaciel Jaurés, który przed pójściem do Izby, szedł tędy piechotą ze swego domu na Passy.
— Lubił przystawać tu, gdzie teraz stoimy. Przyglądał się alejom, dalekim ogrodom, całemu Paryżowi, który przedstawia się tak wspaniale z tej wysokości. I mówił do mnie wzruszony: „To przepyszne. Jedna z najpiękniejszych perspektyw, jakie można widzieć w świecie“. Biedny Jaurés!
I wskutek skojarzenia wyobraźni przypominał sobie swego rodaka Michała Bakunina, drugiego rewolucjonistę, ojca anarchizmu, płaczącego na koncercie podczas wykonywania symfonji Beethowena z chórami pod batutą swego młodego przyjaciela, który się nazywał Ryszard Wagner: „Gdy przyjdzie nasza rewolucja“ wołał ten, ściskając rękę mistrza, i zginie wszystko, co teraz istnieje, trzeba będzie ocalić to za wszelką cenę“.
Czernow otrząsnął się ze wspomnień, aby rozejrzeć się dokoła i rzec ze smutkiem:
— Oni przeszli tędy.
Ilekroć mijał Łuk, ten sam obraz wstawał mu w pamięci „Oni“ to były tysiące kasków, błyszczących w słońcu; tysiące grubych butów, podnoszących się razem z mechaniczną sztywnością, krótkie trąbki, pikuliny, płaskie bębenki, wstrząsające uroczystą ciszą pomnika, marsz wojenny Lohengrina, rozlegający się w pustych alejach przed pozamykanymi domami.
Jego, chociaż cudzoziemca, pociągnął ten pomnik tym urokiem starych budowli z zaklętą w nich chwałą przodków. Nie chciał wiedzieć, kto go wzniósł, Ludzie budują, sądząc, że utrwalają jakąś ideję na czasie, która schlebia ich dumie. Potem przychodzi ludzkość o szerszym widnokręgu myśli, zmienia znaczenie dzieła, podnosi je, uszlachetnia, pozbawiając pierwotnego egoizmu. Posągi greckie, wzory najwyższej piękności, były pierwotnie wizerunkami bóstw, jakie pobożność owych czasów czciła. Myśląc o wielkości Rzymian, wszyscy widzą w wyobraźni olbrzymie Koloseum, przybytek mordów, albo łuki wznoszone na cześć idiotycznych cezarów. Dzieła pamiątkowe narodów mają dwa znaczenia: wewnętrzne i bieżące, jakie im dawali ich twórcy i zewnętrzne, ogólnego znaczenia, udzielanego nu przez wieki, które czyniły z nich symbole.
— Łuk Triumfalny — ciągnął dalej Czernow — jest francuski wewnętrznie z powodu nazw bitew i nazwisk generałów, co podlegają krytyce. Zewnętrznie jest pomnikiem narodu, który stworzył największą z rewolucji, i wszystkich narodów, które wierzą w wolność.
Uczczenie człowieka znajduje się tam niżej w kolumnie na placu Vendôme. Tu niema nic indywidualnego. Jego twórcy wznieśli go na pamiątkę wielkiej Armji, a tą Wielką Armją był zbrojny lud, roznoszący rewolucję po całej Europie. Artyści, którzy są wielkimi intuistami, przeczuli prawdziwe znaczenie tego dzieła. Wojownicy Rude'a, śpiewający Marsyljankę w grupce, jaką mamy na lewo, nie są żołnierzami z zawodu; to uzbrojeni obywatele, którzy idą spełniać swe szczytne i gwałtowne czyny. Ich nagość każe mi widzieć w nich sankinlutów w greckim hełmie... Tu jest coś więcej niż ciasna i samolubna chwała jednego narodu. My wszyscy w Europie budzimy się do nowego życia, dzięki tym krzyżowcom wolności. Ludy wywołują obrazy w mojej myśli. Jeśli przypominam sobie Grecję, widzę kolumnady Partenonu, Roma, władczyni świata, to Koloseum i Łuk Trajana; Francja rewolucyjna to Łuk Triumfalny.
Była też czemś więcej, według Rosjanina. Przedstawiała wielki odwet historyczny: narody Południa, tak zwane rasy łacińskie, odpowiadające po wiekach za najście, które obaliło potęgę Rzymu, ludzie Mediteranji, wkraczający jako zwycięzcy na ziemie dawnych barbarzyńców. Zmietli przeszłość niby fala niszczycielska, żeby cofnąć się natychmiast. Wielki przypływ wyrzuca wszystko, co niosą jego wnętrzności, jak pewne rzeki, które, zalewając, użyźniają. A po cofnięciu się ludzi, pozostał grunt, użyźniony nowymi i szlachetnymi ideałami.
— A jeżeli oni wrócą — dodał Czernow z gestem niepokoju. — Jeżeli na nowo deptać będą te bruki!... Wtedy byli to biedacy, oszołomieni swoją nagłą fortuną, którzy przeszli tędy jak wieśniak przez salon. Poprzestali na pieniądzach w kieszeni — i dwóch prowincjach, aby uwieczniły ich zwycięstwo, Ale teraz to nie będą tylko żołnierze, ci, co idą na Paryż. W ogonie wojsk kroczą gniewne zastępy; panowie profesorowie, niosąc u boku baryłeczkę wina z prochem, które oszałamia barbarzyńcę, wina der Kultur. A w furgonach jedzie również ładunek olbrzymi naukowej dzikości nowa filozofja, która wysławia siłę jako zasadę i uświęcenie wszystkiego, przeczy wolności, unicestwia słabego i podporządkowywa świat cały władzy cząstki wybrańców Boga, wybrańców dlatego tylko, ze rozporządzają szybszymi i pewniejszymi środkami uśmiercania. Ludzkość powinna drżeć o swoją przyszłość, jeżeli raz jeszcze rozlegną się pod tem sklepieniem buty germańskie, kroczące w takt marsza Wagnera lub jakiegokolwiek Kapellmeister'a pułkowego.
Oddalili się od Łuku i szli przez avenue Victor Hugo. Czernow postępował w milczeniu, Jak gdyby zdjęty smutkiem na myśl o owym przypuszczalnym pochodzie. Nagle przemówił na głos, idąc za biegiem swoich myśli.
— A gdyby nawet weszli — cóż stąd. Nie umrze przez to Prawo. Może uledz zaćmieniu, ale się odradza; może być zapomnianem, podeptanem, ale przez to nie przestaje istnieć i wszystkie szczere dusze uznają je jako jedyną regułę życia. Naród szaleńców chce postawić przemoc na piedestale, na którym inni umieścili Prawo. Daremny trud. Dążeniem ludzi będzie wiecznie, aby istniała coraz większa wolność, coraz większe braterstwo, coraz większa sprawiedliwość.
To zapewnienie zdawało się uspakajać Rosjanina. On i jego towarzysze zaczęli mówić o widoku, jaki przedstawiał Paryż, gotujący się do wojny. Czernow ubolewał nad wielkiemi klęskami, jakie pociągnie za sobą ta katastrofa; nad tysiącami i tysiącami domowych tragedji, rozgrywających się w tej chwili. Na pozór nic się nie zmieniło. W śródmieściu i dokoła dworców wrzał nadzwyczajny ruch; ale reszta olbrzymiej stolicy nie zdradzała żadnego przewrotu w swem życiu, samotna ulica wyglądała tak samo jak każdej innej nocy. Wietrzyk poruszał zlekka liśćmi drzew. Uroczysty spokój panował w przestrzeni. Domy spały; ale poza zamkniętemi oknami odgadywało się bezsenność zaczerwienionych oczu; oddech piersi, dyszących obawą bliskiego niebezpieczeństwa; drżenie rąk przygotowujących wojenną odzież, a także ostatni uścisk miłosny i pocałunki, rozpływające się we łzach.
Czernow przypomniał sobie swoich sąsiadów, tę parę małżeńską zajmującą drugie mieszkanie za pracownią. Już tam nie dźwięczało pianino. Rosjanin dosłyszał był odgłosy sprzeczki, trzask drzwi zamkniętych gwałtownie i kroki mężczyzny wychodzącego w nocy na ulicę, by uciec od kobiecych szlochań. Rozpoczynał się tam dramat; dramat pospolity, powtórzenie tylu innych, rozgrywających się w tej samej chwili.
— Ona jest Niemką — dodał Czernow. — Nasza odźwierna wywąchała dobrze jej narodowość. On już teraz powędrował do swego pułku. Ubiegłej nocy nie mogłem prawie zmrużyć oka. Słuchałem jej jęków przez ścianę; powolnego rozpaczliwego płaczu istoty opuszczonej i głosu mężczyzny, który napróżno chciał jej nakazać milczenie... Jakaś ulewa smutków spada na świat.
Dzisiejszego wieczora, wychodząc z domu, spotkał ją na schodach. Wyglądała jak zupełnie inna kobieta, postarzała się jak gdyby wciągu kilku godzin przeżyła piętnaście lat. Napróżno usiłował dodać jej otuchy: zalecając, by znosiła pogodnie nieobecność męża i nie wyrządzała przez to krzywdy drugiej istocie, którą nosi pod sercem.
Bo ta nieszczęśliwa ma zostać matką. Kryje swój stan z pewną wstydliwością, ale widziałem ją przez okno jak szyła dziecinną bieliznę.
Kobieta słuchała go, jakby nie słysząc. Słowa były bezsilne wobec jej rozpaczy. Umiała tylko wybełkotać, jak gdyby mówiąc do samej siebie:
— Ja, Niemka... On porzuca mnie... musi porzucić... sama... sama na zawsze!
— Myśli o swojej narodowości, która go od niej dzieli; myśli o obozie koncentracyjnym, gdzie go zaprowadzą jej rodacy. Strachem ją przejmuje osamotnienie w kraju wrogim, który się musi bronić przed najściem jej współziomków... I wszystko to, kiedy ma zostać matką. Ile niedoli!.. Ile cierpień!
Doszli na ulicę de la Pompe i przy wejściu do domu, Czernow pożegnał towarzyszy, by wejść tylnymi schodami do siebie. Ale Juljan chciał przedłużyć rozmowę. Lękał się zostać sam na sam z przyjacielem, na pastwę przeciwności, jakich obaj doznali. A przytem rozmowa z Rosjaninem zajęła go. Pojechali wszyscy trzej windą. Argensola napomknął coś o sposobności odkorkowania butelki, jednej z wielu, jakie przechowywał w kuchni. Czernow będzie mógł wrócić do siebie przez drzwi pracowni na tylne schody.
Szyby obszernego oszklenia były otwarte jak również okienka, wychodzące na wewnętrzny dziedziniec. Bezustanny powiew poruszał firankami, chwiejąc staroświeckiemi latarniami, chorągiewkami i innemi ozdobami romantycznej pracowni.
Trzej mężczyźni obsiedli stolik tuż przy oknie, zdala od świateł, palących się w głębi obszernej komnaty. Siedzieli w półcieniu, zwróceni plecami do wnętrza. Przed sobą mieli przeciwległe dachy i olbrzymi prostokąt błękitnej pomroki, upstrzonej chłodnymi punkcikami gwiazd. Światła miejskie zabarwiały przestrzeń krwawym odblaskiem.
Wypił dwa kieliszki Czernow, smakując mlaskaniem języka dobroć napoju. Wszyscy trzej milczeli, trwożnem i zachwyconem milczeniem, jakie majestat nocy narzuca ludziom; oczy ich wędrowały z gwiazdy na gwiazdę, układając je w linje idealne, tworzące trójkąty i kwadraty fantastycznej nieregularności. Chwilami migotliwy blask jakiejś gwiazdy zdawał się zahaczać o ich spojrzenie i trzymać je w hypnotycznem zawieszeniu. Rosjanin — nie otrząsając się z zadumy — nalał sobie nowy kieliszek. Poczem uśmiechnął się z okrutną ironją. Jego brodate oblicze przybrało wyraz tragicznej maski, ukazujące się wśród dekoracji nocy.
— Co pomyślą tam w górze o ludziach? — szepnął. — Czy będzie powiadomiona jaka gwiazda o tem, że istniał Bismarck? Czy dowiedzą się planety o boskiem posłannictwie narodu germańskiego?
I zaczął się śmiać!
Coś dalekiego i nieokreślonego wstrząsnęło ciszą nocną, wydobywająca się z głębi jednej ze szczelin, przerzynających olbrzymią płaszczyznę dachów. Wszyscy trzej wyciągnęli szyje, aby lepiej słyszeć.
Były to głosy.
Męski chór śpiewał hymn prosty, monotonny i poważny. Tamci odgadywali go raczej myślą niż rozróżniali słuchem. Niektóre oderwane dźwięki, dochodzące wyraźniej przy silniejszym powiewie wietrzyka, pozwoliły Argensoli uchwycić melodję krótką, przerywaną wykrzyknikami, prawdziwe pieśń wojenna:

C’est l’Alsace et la Lorraine
C’est l’Asace qu’it revus faut
Oh! oh! oh! oh! oh!


Nowa gromada mężczyzn szła gdzieś w głębi ulicy, kierując się na dworzec, w stronę bramy wojny. Musieli być z zewnętrznych dzielnic, może nawet z obozu, a przechodząc Paryż, pogrążony w ciszy, uczuli chęć wyśpiewać wielkie narodowe pragnienie, by ci, którzy czuwali poza ciemnemi oknami, odetchnęli spokojniej, wiedząc, że nie są sami.
— Tak samo jak w operach — rzekł Juljan, łowiąc uchem ostatnie dźwięki niewidzialnego chóru, który ginął... ginął gdzieś pochłonięty przestrzenią i tchnieniem nocy.
Czernow pił wciąż, ale z roztargnieniem, wlepiając wzrok w czerwonawą poświatę, unoszącą się nad dachami.
Odgadli obaj przyjaciele jego umysłowy trud w ściągnięciu czoła i głuchych pomrukach, jakie mu się wymykały, niby echa wewnętrznego monologu. On zaś jął nagle mówić bez żadnego przejścia od milczenia do słowa, jak gdyby przedłużając głośno bieg swoich myśli.
— A kiedy za kilka godzin wejdzie słońce, ujrzy świat cwałujących przez jego pola czterech jeźdźców, wrogów ludzi... Już ich wściekłe konie rżą z niecierpliwości, już ich przeklęci jeźdźcy zbierają się i zamieniają ostatnie słowa, zanim wskoczą na siodła.
— Cóż to za jeźdźcy? — zapytał Argensola.
— Ci, którzy poprzedzają Bestję.
Ta odpowiedź wydała się obu przyjaciołom również niezrozumiałą, jak poprzednie słowa. Juljan powtórzył znów sobie w duchu: — upił się.
Ale ciekawość przemogła; więc ponowił:
— A jakaż to Bestja?
Rosjanin popatrzył na niego, jakby zdziwiony tem zapytaniem. Zdawało mu się, że mówił głośno, od samego początku swych rozmyślań.
— Bestja Apokalipsy.
Nastało milczenie; ale lakomizm Czernowa nie potrwał długo, miał potrzebę wyrazić swe uwielbienie dla marzyciela z wyspy Patmos. Poeta potężnych i zawiłych widzeń wywierał po przez dwa tysiące lat czasu wpływ na tym rewolucjoniście-mistyku, zabłąkanym na ostatniem piętrze paryskiego domu. Wszystko to przeczuł Ś-ty Jan Ewangelista. Jego gorączkowe marzenia, niepojęte dla ogółu, zawierały w sobie tajemnicę wszelkich wydarzeń ludzkich.
I Czernow jął opisywać Apokaliptyczną Bestję, wynurzającą się z morskich otchłani. Była podobna do lamparta, nogi miała niedźwiedzia, a paszczę lwa. Miała siedm głów i dziesięć rogów. Z rogów zwieszało się dziesięć djademów, a na każdej z siedmiu głów wypisane były bluźnierstwa. Bluźnierstw tych nie wymienił Ewangelista, może dlatego, że były różne, stosownie do epoki, zmieniając się co tysiąc lat, kiedy Bestja ukazywała się na nowo. Rosjanin czytał te, które płonęły teraz na głowach potwora: bluźnierstwo przeciw ludzkości, przeciw sprawiedliwości, przeciw wszystkiemu, co czyni życie człowieka znośnem i „Siła jest wyższą niż prawo“; „Słaby nie powinien istnieć“; „Bądźcie twardzi, jeżeli chcecie być wielcy“. A Bestja przy całej swej potworności rości sobie pretensje do rządzenia światem i wymaga, by oddawali jej cześć.
— Ale tych czterech jeźdźców? — zapytał znowu Juljan.
Czterech jeźdźców poprzedzało zjawienie się Bestji w widzeniach św. Jana. Baranek złamał siedem pieczęci księgi tajemniczej w obecności wielkiego tronu, na którym siedział ktoś, kto wyglądał jak gdyby uczyniony z jaspisu. Tęczowy łuk tworzył dokoła, jego głowy baldachim szmaragdów. Dwadzieścia cztery tronów stało półkręgiem, a na nich siedziało dwunastu starców w białych szatach i złotych koronach. Czworo olbrzymich zwierząt, pokrytych oczami i o sześciu skrzydłach strzegło największego tronu. Dźwięki trąb powitały złamanie pierwszej pieczęci
— Patrz! — krzyknął jeden zwierz stentorowym głosem na poetę-jasnowidza.
I ukazał się pierwszy jeździec na białym koniu. W ręku miał łuk, a na głowie koronę. Według jednych był to Podbój i według innych Mór. Mógł być jednym i drugim. Nosił koronę, to wystarczało dla Czernowa.
— Ukaż się! wrzasnął drugi zwierz, poruszając tysiącem swych oczu.
Z drugiej złamanej pieczęci wyskoczył czerwony koń! Jego jeździec wywijał olbrzymim mieczem nad głową. To była Wojna. Spokój uciekał ze świata przed jego wściekłym galopem, ludzie mieli tępić się wzajemnie.
Przy złamaniu trzeciej pieczęci, następny z uskrzydlonych zwierząt, huknął jak grzmot.
— Pojaw się!
I Jan ujrzał czarnego konia. Jego jeździec trzymał w ręku wagi, aby ważyć pożywienie ludzi. To był Głód.
Czwarty zwierz powitał rykiem złamanie czwartej pieczęci
— Wyskocz!
I ukazał się czwarty jeździec na koniu maści wyblakłej. Była to Śmierć, a daną jej była moc zjawiania się ludziom przez miecz, przez głód, przez mór, i przez dzikie bestje.
Czterech jeźdźców puściło się szalonym, miażdżącym pędem, tratując po głowach wystraszonej ludzkości.
Tu Czernow opisał czterech katów ziemi tak dokładnie, jak gdyby na nich patrzył. Jeździec na białym koniu miał szatę jaskrawą i barbarzyńską. Jego wschodnia twarz krzywiła się szpetnie, jak gdyby węszył trupy. Podczas gdy rumak jego galopował, on naciągał łuk, by z niego wypuszczać zarazę. Na plecach podskakiwał mu kołczan z bronzu, pełen zatrutych strzał, mieszczących w sobie zarodki wszystkich chorób i tych, które nawiedzają ludzi spokojnych w ich domowem zaciszu, i tych, które zajątrzają rany żołnierza na polu walki.
Drugi jeździec, ten, który dosiadał czerwonego rumaka, wywijał olbrzymim, obosiecznym mieczem, nad zjeżonymi gwałtownością pędu włosami. Był młody, ale brwi groźnie ściągnięte i wykrzywione usta nadawały mu wyraz nieubłaganej wściekłości. Szaty jego, rozwiane w galopie, odsłaniały atletyczną muskulaturę.
Trzeci jeździec, stary, łysy, i straszliwie chudy trząsł się na spiczastym grzbiecie czarnego konia. Jego kościste nogi ściskały zapadłe boki wynędzniałej szkapy. Wyschłą ręką pokazywał wagę, symbol skąpej żywności, która miała dosięgnąć ceny złota.
Kolana czwartego jeźdźca, kanciaste jak ostrogi, bodły żebra wyblakłego konia. Poprzez jego pergaminową skórę rysowały się kości i wiązania szkieletu. Sardoniczny uśmiech zniszczenia wykrzywiał jego trupią twarz. Cienkie jak patyki race wywijały olbrzymią kosą. Ze spiczastych ramion zwieszał się strzęp całuna.
I wściekła kawalkada czterech jeźdźców przeleciała jak huragan po bezmiernej rzeszy ludzkiej. Niebo nad ich głowami nabierało sinego odblasku zachodu. Straszliwe, bezkształtne potwory fruwały w prostopadłych skrętach dokoła tej razii, niby wstrętny orszak. Ludzkość oszalała ze strachu, uciekała na wszystkie strony, słysząc tętent rumaków Moru, Wojny, Głodu i Śmierci. Mężczyźni i kobiety, młodzi i starzy potrącali się i padali na ziemię we wszystkich możliwych postawach przerażenia, zdumienia i rozpaczy. A konie: biały, czerwony, czarny i wyblakły tratowały ich swemi nieubłaganemi kopytami: siłacz słyszał chrzęst własnych, potrzaskanych żeber, konało dziecko, przytulone do piersi matczynej, starzec zamykał na zawsze powieki z jękiem niemowlęcia.
— Bóg usnął i zapomniał o świecie — ciągnął dalej Rosjanin. — Nieprędko się obudzi, a podczas jego snu czterech jeźdźców, wasalów Bestji, uganiać będzie po ziemi, jako jej jedyni władcy.
Mówiąc, podniecał się własnemi słowami. Wstał z krzesła i zaczął chodzić po pracowni wielkim krokiem. Jego własny opis czterech klęsk, jakie się objawiły posępnemu poecie, wydał mu się niedołężnym. Wielki malarz nadał cielesne kształty tym straszliwym widziadłom.
— Mam książkę — szepnął Czernow — cenną książkę.
I nagle wybiegł z pracowni, kierując się ku tylnym schodom, aby wejść do swego mieszkania. Chciał przynieść książkę i pokazać ją przyjaciołom. Argensola towarzyszył mu. Wkrótce potem wrócili obaj z owem dziełem. Pozostawili wszystkie drzwi otwarte za sobą. Powstał stąd silny przeciąg.
Czernow położył na stoliku pod lampą swą cenną księgę. Było to dzieło wydrukowane w 1511 roku z tekstem łacińskim i rycinami. Juljan przeczytał tytuł: Apocalipsis cum figuris. Twórcą rycin był Albrecht Dürer, a były one dziełem jego młodości, kiedy mistrz miał dopiero dwadzieścia siedm lat.
Trzej przyjaciele wpatrywali się z podziwem w staloryt, przedstawiający wściekłą jazdę apokaliptycznych jeźdźców. Straszliwa czwórka pędziła z zawrotną szybkością na swych fantastycznych rumakach, tratując ludzkość, oszalałą z przerażenia.
Lecz nagle stało się coś, co wyrwało tych trzech mężczyzn z zachwytu: coś nadzwyczajnego, nieujętego, jakiś wielki hałas, który zdawał się wpadać im prosto do mózgu, omijając uszy: jakiś wstrząs serca. Instynktownie uczuli, że zaszedł jakiś niezwykły wypadek.
Stali w milczeniu, spoglądając na siebie; w milczeniu, trwającem sekundę zaledwie, a zdającem się nie mieć końca.
Przez otwarte drzwi wtargnął jakiś szum trwożny, pochodzący z dziedzińca: podnoszono rolety, spieszne kroki na różnych piętrach, okrzyki zdziwienia i trwogi.
Wszyscy trzej podbiegli instynktownie ku wewnętrznym oknom, Ale Rosjanin wpół drogi doznał nagłego przeczucia.
— Moja sąsiadka... To musi być moja sąsiadka.. Może się zabiła...
Wychyliwszy się, zobaczyli na dole światło i ludzi, którzy kręcili się dokoła jakiegoś kształtu rozciągniętego na flizach. I błyskawicznie zaludniły się wszystkie okna. Była to noc bezsenna, noc nerwowego napięcia, w którą wszyscy czuwali
— Zabiła się — rzekł jakiś głos, który zdawał się wychodzić z jakiejś studni. — To Niemka się zabiła.
I słowa odźwiernej przebiegły z okna do okna aż do ostatniego piętra.
Rosjanin pokiwał głową ze szczególnym wyrazem. Nieszczęśliwa nie uczyniła sama z siebie tego śmiertelnego skoku. Ktoś był świadkiem jej rozpaczy, ktoś ją popchnął...
Jeźdźcy!... Czterech Jeźdźców Apokalipsy! Już dosiedli rumaków; już zaczęli swą obłędną, nieubłaganą jazdę.
Ślepe siły zła, zwolnione z łańcuchów, miały swobodnie hasać po świecie.
Zaczynało się męczeństwo ludzkości pod dziką kawalkadą czterech wrogów.


KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ




CZĘŚĆ DRUGA


I

CZEGO ZAZDROŚCIŁ DON MARCELI

Pierwszem uczuciem starego Desnoyersa było zdziwienie, gdy przekonał się, że wojna jest nieunikniona. Ludzkość zwarjowała. Byłaż możliwą wojna przy tylu kolejach żelaznych, tylu okrętach handlowych, tylu maszynach, takiej działalności, rozwiniętej na powierzchni ziemi i w jej wnętrzu? Narody zrujnują się na zawsze. Były przyzwyczajone do potrzeb i wydatków, jakich nie znano jeszcze przed stu laty. Kapitał był władcą świata, a wojna miała go uśmiercić; ale z kolei ona sama zginie po paru miesiącach z braku pieniędzy na jej podtrzymanie. Dusza Desnoyers'a, dusza człowieka interesów, oburzała się na te setki tysięcy miljonów, jakie ta warjacka awantura miała puścić z dymem.
A ponieważ jego oburzenie musiało skupić się na czemś bezpośredniem, uczynił więc odpowiedzialnymi za to warjactwo swoich własnych rodaków. Tyle gadać o „odwecie!“ Tak się troszczyć przez dwadzieścia cztery lata o dwie utracone prowincje, kiedy naród był posiadaczem olbrzymich i nieużytecznych obszarów na innych lądach!... Okażą się wnet skutki takiej rozjątrzonej i hałaśliwej głupoty.
Wojna znaczyła dla niego klęskę natychmiastową. Nie miał wiary w swój własny kraj; epoka Francji minęła. Teraz triumfatorami były narody Północy; a przedewszystkiem te Niemcy, którym przyjrzał się zblizka, podziwiając z pewnym przestrachem ich karność, ich twardą organizację. W dawnym robotniku ozwał się samozachowawczy egoistyczny instynkt tych wszystkich, którym udało się zebrać miljony. Desnoyers lekceważył ideały polityczne, ale przez klasową łączność potakiwał w ostatnich latach wszystkim utyskiwaniom na skandale rządu. Jak sobie zdoła poradzić zepsuta i zedezorganizowana Republika z mocarstwem najsilniejszem i najlepiej urządzonem na ziemi?
— Idziemy na śmierć! — mówił sobie Desnoyers — pewniej niż w 70-ym roku! Przyjdzie nam patrzeć na rzeczy okropne!
Ład i zapał, z jakim Francuzi stawiali się na wezwanie Rządu, przeobrażając się w żołnierzy, wprawił go w ogromne zdumienie. Pod wpływem tego moralnego wstrząśnienia zaczynał w coś wierzyć. Ogół był dobry; lud, jak za dawnych czasów, waleczny. Przez czterdzieści cztery lat obaw i niepokojów zakwitły starożytne cnoty. Ale wodzowie? Gdzie byli wodzowie, aby poprowadzić na zwycięstwo?
Wielu powtarzało to pytanie. Bezwład demokratycznego rządu i pokój utrzymywały kraj w zupełnej nieświadomości na punkcie wodzów. Wszyscy widzieli, jak się tworzyły armje; mało kto znał generałów.
Wkrótce jednak jedno nazwisko zaczęło przechodzić z ust do ust: „Joffre! Joffre!...“ Przed pierwszymi jego portretami, jakie się ukazały, gromadziły się tłumy. Desnoyers przypatrywał mu się uważnie:
— Ma wygląd zacnego człowieka.
Poważne i pogodne oblicze generała Republiki wywarło dodatnie wrażenie na tym zwolenniku ładu i praworządności. Uczuł nagle wielką ufność, jaką budzą dyrektorowie banków, przedstawiający się pokaźnie. Takiemu panu można powierzyć swoje interesa bez obawy, aby palnął jakie głupstwo.
Powódź zapału i wrażeń zagarnęła wreszcie i Desnoyers'a. Jak wszyscy, co go otaczali, przeżywał minuty, które były godzinami i godziny, które wlokły się jak lata. Wypadki tłoczyły się jedne na drugie, w ciągu tygodnia cały świat otrząsł się z długiego odrętwienia pokoju. Stary spędzał dnie na ulicy, pociągany magnetycznie widokiem cywilnych, tłumów, witających nowe tłumy umundurowane, które szły na wojnę.
Wieczorami przypatrywał się na bulwarach manifestacyjnym pochodom. Trójkolorowa chorągiew powiewała w blasku elektrycznych latarni. Natłoczone publicznością kawiarnie wylewały przez usta swych oświetlonych drzwi i okien melodyjne fale patriotycznych piosenek. Nagle otwierał się tłum środkiem ulicy, brzmiały ogłuszające wiwaty i oklaski. To przechodziła cała Europa — cała Europa, oprócz dwóch mocarstw, pozdrawiająca zagrożoną Francję. Przeciągały sztandary różnych krajów, migając wszystkiemi barwami tęczy, a za niemi Rosjanie o jasnych mistycznych oczach; Anglicy z odkrytemi głowami, śpiewający religijne, poważne pieśni; Grecy i Rumuni o orlich profilach; biało-różowi Skandynawowie; Amerykanie Północny z hałaśliwością, nieco pustego zapału; Hebrajczycy bez ojczyzny, przyjaciele kraju rewolucyj równościowych; Włosi, zawadjaccy jak chór bohaterskich tenorów; Hiszpanie i Amerykanie Południa, niezmordowani w okrzykach. Byli to studenci i wyrobnicy, doskonalący swą wiedzę w szkołach i warsztatach; zbiegowie, którzy uczepili się gościnnej nawy Paryża jak rozbitki wojen i rewolucji.
Ich okrzyki nie miały urzędowego znaczenia. Wszyscy ci ludzie szli, ulegając samorzutnemu porywowi, pragnąc okazać Republice swą miłość. I Desnoyers, wzruszony tym widokiem mówił sobie, że Francja była jeszcze czemś na świecie; że wywierała wciąż moralny wpływ na narody i że jej radości i nieszczęścia obchodziły ludzkość.
— W Berlinie i Wiedniu — myślał — krzyczą również z zapału w tej chwili. Ale tylko miejscowi, nikt więcej... Żaden cudzoziemiec z pewnością nie bierze ostentacyjnie udziału w ich manifestacjach.
Naród Rewolucji, upominający się o Prawa Człowieka, zbierał teraz owoc wdzięczności tłumów. I Desnoyers zaczął doznawać jakby wyrzutów sumienia wobec zapału cudzoziemców, niosących swą krew w ofierze Francji. Wielu ubolewało, że Rząd opóźnił o dwadzieścia dni przyjęcie ochotników, dopóki nie skończą się czynności mobilizacyjne. A on, który urodził się Francuzem, wątpił przed kilku godzinami o własnym kraju!
Pewnego dnia prąd ogólny porwał go i zaniósł na Dworzec Wschodni. Niezliczone rzesze tłoczyły się przed żelaznem oparkanieniem, rozlewając się jak strumienie po najbliższych ulicach. Dworzec, który nabierał znaczenia historycznego miejsca wyglądał jak wązki tunel przez który miała werżnąć się cała rzeka, burząc się i rozbijając o jego ściany. Część uzbrojonej Francji rwała się tem wyjściem z Paryża ku polom walki na granicy.
Desnoyers był tu tylko w swojem życiu dwa razy; jadąc do Niemiec i wracając stamtąd. Teraz inni udawali się w tę samą drogę. Tłumy publiczności napływały z krańców miasta, by patrzeć jak znikają w głębi dworca masy ludzkie o geometrycznych konturach, jednakowo przybrane, wśród błyskawic stali i przy towarzyszeniu metalicznych szczęków. Środkowe szklane otwory, błyszczące w słońcu jak ogniste paszcze chłonęły i chłonęły ludzi. Nocą trwał ten przypływ przy świetle elektrycznych latarń. Bramami przechodziły tysiące i tysiące koni; ludzi zakutych w żelazo i z długiemi włosami, zwieszającemi się z pod hełmu, na podobieństwo błędnych rycerzy minionych wieków; olbrzymie skrzynie, służące za klatki kondorom powietrznej służby; różańce armat wązkich i długich, pomalowanych na szaro, opatrzonych stalowemi osłonami, podobniejszych do narzędzi astronomicznych niż do paszcz śmierci; nieprzebrane mnóstwo czerwonych kepi poruszających się w takt marszu i szeregi, nieskończone szeregi karabinów, jednych czarnych i tępych, podobnych do posępnych rzędów trzcin, innych najeżonych bagnetami, wyglądającymi jak błyszczące kłosy. A ponad temi ruchomemi łanami stalowych zbóż, chorągwie pułków, trzepotały się w powietrzu jak barwne ptaki o piersi białej, z przedniem skrzydłem czerwonem, drugiem niebieskiem ze złotą opaską na szyi; a w górze żelazo lanc, godzące w chmury.
Z wycieczek tych wracał do domu don Marceli, cały roztrzęsiony i zdenerwowany, jak człowiek, który patrzył na rzeczy głęboko wzruszające. Wbrew swemu upartemu charakterowi, sprzeciwiającemu się zawsze uznaniu własnych błędów stary zaczynał wstydzić się swych dawniejszych wątpliwości. Lud żył; Francja była wielkim narodem; pozory wprowadziły go w błąd jak wielu innych, — Być może, iż większość jego rodaków była lekkomyślną i niepamiętliwą, hołdującą zbytnio rozkoszom życia, ale kiedy wybiła godzina niebezpieczeństwa wszyscy spełniali swą powinność z prostotą, obywając się bez twardego nakazu, jakiemu ulegają niechętnie narody, ujęte w karby żelaznych organizacji.
Rankiem czwartego dnia mobilizacji, wyszedłszy z domu, zamiast skierować się ku śródmieściu, poszedł w kierunku ulicy de la Pompe. Parę nierozważnych słów Cziczi, zaniepokojone spojrzenie żony i szwagierki nasunęły mu podejrzenie, że Juljan już wrócił z podróży. Uczuł potrzebę zobaczyć zdaleka okna pracowni, jak gdyby to mogło mu zastąpić wiadomość o synu. I aby usprawiedliwić przed samym sobą tę wyprawę, sprzeciwiającą się jego postanowieniu zapomnienia, przypomniał sobie, że jego stolarz mieszkał na tej samej ulicy.
— Chodźmy zobaczyć Roberta. Już mija tydzień, jak mi obiecał przyjść.
Ten Robert, był to chłopak, który według własnych słów „wyzwolił się z pod tyranji majstra“ i pracował na własną rękę. Izba w suterynie służyła mu za mieszkanie i warsztat. Towarzyszka, którą nazywał swoją „spólniczką“, zajmowała się gospodarstwem i jego osobą; a mały dzieciak, rosnący jak na drożdżach biegał za nią, uczepiwszy się fałd jej spódnicy Desnoyers puszczał płazem Robertowi jego „pomstowania“ na burżujów, ponieważ sprytny chłopak poddawał się wszystkim jego zachciankom niezmordowanego przestawiacza mebli. We wspaniałych apartamentach przy Avenue Victor Hugo, stolarz śpiewał Międzynarodówkę. Desnoyers przebaczał mu to, jak również wielką zuchwałość jego sposobu wyrażania się, na rachunek taniości roboty.
Przyszedłszy do małego warsztaciku, zobaczył Roberta w czapce zsuniętej na ucho, w szerokich welwetowych pantalonach à la mameluque, ciżmach nabijanych gwoździkami i z mnóstwem chorągiewek i kokardek trójkolorowych, poprzypinanych na klapach marynarki.
— Spóźnił się jegomość — rzekł wesoło. — Zamknie się fabryka. Właściciel został zmobilizowany i za parę godzin maszeruje do swego pułku. I pokazał kawałek papieru ręcznie zapisany i przybity na drzwiach jego warsztaciku, na podobieństwo drukowanych kartek, powystawianych we wszystkich zakładach Paryża, jako dowód, że właściciele i pracownicy usłuchali rozkazu mobilizacji.
Nigdy nie było by przyszło na myśl Desnoyersowi, że jego stolarz może się przedzierzgnąć w żołnierza. Wszak buntował się przeciwko wszystkim rozporządzeniom władzy. Nienawidził flic'ów (policjantów) z którymi kułakował się i okładał kijami we wszystkich rozruchach. Militaryzm był jego zmorą. Na wiecach przeciw tyranji Rządu występował jako jeden z najgorliwszych krzykaczy. I ten rewolucjonista szedł na wojnę z największą ochotą, bez żadnego przymusu.
Robert mówił z uniesieniem o pułku, o życiu z kolegami, ze śmiercią o cztery kroki.
— Mam te same przekonania co dawniej, proszę pana — ciągnął dalej, jakgdyby odgadując, co myślał tamten — ale wojna jest wojną i uczy wielu rzeczy; a pomiędzy innemi, że wolności powinien towarzyszyć ład i władza. Trzeba, żeby jeden rozkazywał, a inni słuchali... dobrowolnie, z przekonania... ale niechaj słuchają. Gdy wojna przychodzi, na wszystko człowiek patrzy inaczej, niż kiedy siedzi w domu i robi, co mu się podoba.
Tego wieczora, kiedy zamordowano Jaurés'a, Robert ryczał ze złości, wołając, że następny dzień będzie dniem zemsty. Poleciał do towarzyszy ze swojej sekcji, żeby się dowiedzieć, co zamierzają przeciwko burżujom. Ale wojna miała wybuchnąć. Coś było w powietrzu, co sprzeciwiało się wojnie domowej, co pogrążało w niepamięć osobiste krzywdy, ogniskując wszystkie dusze w jednem dążeniu.
— Przed tygodniem — mówił dalej — byłem antimilitarystą... Jak mi się to wydaje dalekiem!... Jak gdyby upłynął rok. Myślę tak samo jak dawniej: kocham pokój, nienawidzę wojny i podobnie wszyscy towarzysze. Ale my Francuzi nie zaczepialiśmy nikogo, a oto nam grożą; chcą nas ujarzmić... Bądźmy jak dzikie zwierzęta, skoro nas do tego zmuszają, ażeby się dobrze bronić, niechaj nikt nie wychodzi z szeregu; niech wszyscy słuchają... Rewolucja nie wyłącza karności. Przypominam sobie wojska pierwszej Republiki: wszyscy obywatelami, zarówno generałowie, jak prości żołnierze; ale Kleber i inni mieli twardą rękę; umieli dzierżyć władzę i nakazywać posłuszeństwo.
Ten stolarz posiadał pewne wykształcenie. Oprócz dzienników i broszur „ideowych“ czytał wydania zeszytowe Micheleta i innych artystów Historji.
— Wydawszy wojnę wojnie — dodał — będziemy się bili, żeby ta wojna była ostatnią.
To zapewnienie wydało mu się nie dość jasnem, więc mówił dalej:
— Będziemy się bili o przyszłość; umrzemy, aby nasze wnuki nie zaznały tych klęsk. Gdyby zatriumfowali nasi wrogowie, zatriumfuje dalsze trwanie wojny i podbój jako jedyny sposób zwiększenia swej potęgi... Naprzód owładnęliby Europą, a potem resztą świata. Pogromieni, krzywdzeni zbuntowaliby się potem; nowe wojny! My nie chcemy zdobywać! Pragniemy tylko odzyskać Alzację i Lotaryngję dlatego, że były nasze; że ich mieszkańcy chcą wrócić do nas... Nic więcej. Nie będziemy naśladować naszych wrogów, przywłaszczających sobie cudze ziemie i mącąc spokój świata. Mieliśmy dosyć Napoleona, nie potrzeba wznawiać tej awantury. Będziemy się bili za nasze bezpieczeństwo, a jednocześnie za bezpieczeństwo świata, za życie narodów uciśnionych. Gdyby to była wojna zaczepna, przypomnielibyśmy sobie nasz antimilitaryzm. Ale to jest wojna obronna i Rząd nie ponosi za nią winy. Napadnięto nas i wszyscy musimy iść społem i bronić się do upadłego.
Tu stolarz, który był antiklerykałem, okazał szlachetną tolerancję, rozległość pojęć, obejmującą wszystkich ludzi. Poprzedniego dnia spotkał w biurze swego obwodu, rezerwistę, który miał jechać z nim, udając się do tego samego pułku. Od pierwszego rzutu oka poznał, że to był ksiądz.
— Ja jestem stolarzem — rzekł przedstawiając mu się — a wy, kolego, pracujecie w kościołach?
Użył tego omówienia, aby kapłan, nie mógł podejrzewać go o jakiś obraźliwy zamiar. Obaj uścisnęli sobie ręce.
— Ja tam nie jestem za sutanną — mówił dalej, zwracając się do Desnoyers'a — Oddawna już pokłóciłem się z Panem Bogiem. Ale we wszystkich stronnictwach są dobrzy ludzie; a dobrzy ludzie powinni jednoczyć się w takich chwilach. Nieprawdaż, proszę pana? wojna służyła jego równościowym poglądom. Przedtem, mówiąc o przyszłej rewolucji, znajdował złośliwą przyjemność w wyobrażaniu sobie, że wszyscy bogacze, pozbawieni majątków, będą musieli pracować, aby istnieć! Teraz zachwycała go myśl, że wszyscy Francuzi podzielą jednaki los bez różnicy klas.
— Wszyscy z tornistrem na plecach i jedzący z jednego kotła.
I stosował tę wojskową wstrzemięźliwość do wszystkich, którzy zostaną na tyłach armji. Wojna przyniesie wielkie braki; wszyscy pokosztują powszedniego chleba.
— A jegomość co jest za stary, aby iść na wojnę, będzie musiał jeść to, co ja przy wszystkich swoich miljonach. Przyzna pan, że to jest piękne.
Desnoyers nie obraził się za to złośliwe zadowolenie, jakiem napełniały stolarza jego przyszłe niedostatki. Zadumał się. Oto taki człowiek, przeciwnik wszystkiego co istniało i który nie miał żadnej materjalnej własności, by jej bronić, szedł na wojnę, na śmierć, dla szlachetnego ideału, dla uchronienia przyszłych pokoleń od teraźniejszych niedoli. Czyniąc to, nie wahał się poświęcić swych dawniejszych wierzeń, wszystkich swoich przekonań, miłowanych do wczoraj... A on, Desnoyers, jeden z wybrańców losu, on, który posiadał tyle rzeczy ponętnych, potrzebujących obrony, on wątpił i krytykował.
W kilka godzin potem spotkał znów swego stolarza w pobliżu Triumfalnego Łuku. Szedł z gromadą innych robotników podobnego jak on wyglądu, a z tą gromadą łączyły się inne i inne, będące jakby wyobrażeniem wszystkich klas społecznych: burżuje dostatnio ubrani; wytworni i anemiczni panicze, licencjaci o bladych, zawadjackich twarzach; młodzi klerycy, uśmiechający się z pewną figlarnością, jak gdyby brali udział w jakimś wybryku. Na czele tego ludzkiego stada szedł sierżant, a w awangardzie różni żołnierze z karabinami na ramieniu. Naprzód rezerwiści!
I jakiś pomruk muzyczny, jakaś melodja poważna, groźna i monotonna unosiła się nad tem mnóstwem ust otwartych, rąk, poruszających się wahadłowo, i nóg, które otwierały się i zamykały do taktu.
Robert intonował z zapałem wojenną zwrotkę. Drżały mu oczy i opuszczone w dół wąsy galijczyka. Pomimo welwetowej odzieży i wypchanej, płóciennej torby miał ten sam bohaterski i wspaniały wygląd, co postacie Rude'a na Łuku Triumfalnym „Spólniczka“ z dzieckiem dreptała chodnikiem, by odprowadzić go na dworzec. On odwracał od nich oczy i rozmawiał z towarzyszem w szeregu o poważnym wyglądzie, niewątpliwie księdzem, którego poznał poprzedniego dnia.
Może mówili już sobie po imieniu w poczuciu tego braterstwa, jakie budzi w ludziach zetknięcie ze śmiercią.
Miljoner spoglądał z szacunkiem na swego stolarza, który dziwnie urósł w jego oczach, jako cząstka tej ludzkiej lawiny. A w tym szacunku było coś z zazdrości, zazdrości, wypływającej z niepewnego sumienia.
Gdy don Marceli miewał czasem złe noce, pewien powód trwogi, zawsze ten sam, zakłócał spokój jego wyobraźni. Rzadko kiedy śnił o śmiertelnych niebezpieczeństwach, grożących jemu lub jego najbliższym. Owo przerażające widzenie polegało na tem, że przedstawiano mu do pokrycia weksle z jego podpisem; a on, Marceli Desnoyers, człowiek wierny swoim zobowiązaniom, z całą swą nieskazitelną przeszłością, nie był w stanie zapłacić ich. Ta możliwość napełniała go taką trwogą, że budził się z niewysłowionym ciężarem na piersiach, zlany zimnym potem. Dla niego była to największa hańba, jaka może spaść na człowieka.
Gdy zawierucha wojenna wstrząsnęła jego życiem, powróciły te same udręki. Całkowicie rozbudzony, przytomny cierpiał mękę, równą tej, jakiej doznawał we śnie, widząc swe shańbione nazwisko pod nie mającem pokrycia zobowiązaniem.
Cała przeszłość stawała mu przed oczami z nadzwyczajną dokładnością, jak gdyby dotychczas żył w jakiejś mętnej półjawie.
Zagrożona ziemia Francji była jego ojczyzną. Piętnaście wieków Historji pracowało dla niego, aby, otwarłszy oczy, korzystał z udogodnień i postępów, jakich nie znali jego przodkowie. Liczne pokolenia Desnoyers'ów przygotowały jego przyjście na świat, walcząc w obronie tej ziemi przeciw nieprzyjaciołom, by przy urodzeniu dać mu rodzinę i wolne ognisko domowe.
A gdy przyszła na niego kolej spełnić ten trud, zająć swe miejsce w różańcu pokoleń, on uciekł jak człowiek, który chce uniknąć spłaty długu.... Przychodząc na świat, zaciągnął zobowiązania względem ziemi swoich ojców. To zobowiązanie trzeba było spłacić własnemi rękoma, ofiarą w razie potrzeby, krwi własnej. A on uchylił się od zrealizowania swego podpisu, ucieczką i zdradą swych przodków. Ach! nieszczęsny! I nic tu nie znaczy, jego osobiste, materjalne powodzenie, nic nie znaczył majątek, zdobyty w dalekim kraju. Są winy, których się nie zmazuje miljonami. Niepokój jego sumienia był tego dowodem. A także ta zazdrość i ten szacunek, jakim go napełniał ten blady rzemieślnik, idący na spotkanie śmierci z innymi również maluczkimi jak on, których rozpłomieniło poczucie spełnionego obowiązku, poniesionej ofiary.
Tu przypomniał mu się Madariaga.
— Gdzie się zbogacimy i założymy rodzinę, tam jest nasza ojczyzna.
Nie, nie było słusznem to twierdzenie Centaura. W czasach zwykłych — być może. Zdala od ojczystego kraju i gdy temu nie grozi żadne niebezpieczeństwo, można o nim zapomnieć na pewien szereg lat. Ale on teraz żył we Francji, a Francja musiała się bronić przeciw wrogom, którzy pragnęli ją zniszczyć. Widok wszystkich jej mieszkańców, podnoszących się jak jeden mąż, stał się dla Desnoyers'a niewysłowioną torturą. Patrzył ciągle na to, co powinien był uczynić w młodości i czego nie uczynił.
Weterani z 70-go roku szli ulicami, mając na klapie surduta swą czarno zieloną wstążeczkę, pamiątkę niedostatków oblężenia Paryża i walk bohaterskich i daremnych. Desnoyers bladł na widok tych ludzi, zadowolonych ze swojej przeszłości. Nikt nie pamiętał jaką była jego przeszłość, ale on ją znał; to wystarczało. Napróżno chciał uśmierzyć rozumem tę wewnętrzną burzę. Tamte czasy były inne: nie istniała ta łączność obecnej chwili; Cesarstwo było niepopularne, wszystko było straszne. Ale wspomnienie jednego sławnego powodzenia prześladowało go jak zmora: „Pozostawała Francja!“ Wielu myślało podobnie jak on w młodości; a jednakże nie uciekli, by uniknąć służby wojskowej, zostali i postanowili walczyć do ostatka.
Próżno szukał usprawiedliwienia w rozumowaniu, wielkie uczucia są poza argumentami. Dla zrozumienia ideałów politycznych i religijnych niezbędne są objaśnienia i dowody; patrjotyzm nie potrzebuje nic z tego. Ojczyzna... jest ojczyzną. I robotnik miejski niewierzący i samolubny chłop i samotny pasterz, wszyscy spieszyli na zaklęcie tego wyrazu, rozumiejąc go natychmiast bez poprzednich objaśnień.
— Trzeba płacić! — powtarzał w duchu don Marceli — Muszę spłacić mój dług.
I ogarniała go, jak w owych snach, męka człowieka uczciwego i zrozpaczonego, który pragnie wypełnić swe zobowiązania.
Spłacić!... Ale jak? Było już zapóźno. Przez chwilę zdjęło go bohaterskie postanowienie zaciągnąć się jako ochotnik, pomaszerować z torbą u boku w jednej z tych gromad przyszłych wojowników, podobnie jak jego stolarz. Ale na co by się to zdało?... Wyglądał czerstwo, trzymał się dzielnie na swój wiek, ale miał już z okładem sześćdziesiąt lat, a tylko młodzi mogą być dobrymi żołnierzami. Bić potrafi się każdy. Odwagi mu też nie brakło, aby chwycić za karabin. Ale bitwa, to tylko przypadkowe zdarzenie na wojnie. Naprawdę uciążliwe i wyczerpujące to są wszystkie trudy i przygotowania, które poprzedzają walkę; marsze nieskończone, zmiany temperatury, noce pod gołem niebem, kopanie transzeji, ładowanie wozów, głód... Nie, to już było zapóźno. Nie miał przecież jakiegoś wybitnego nazwiska, żeby ofiara jego mogła posłużyć za przykład.
Instynktownie obejrzał się za siebie. Nie był sam na świecie, miał syna, który mógł odpowiadać za dług ojca... Ale ta nadzieja trwała tylko chwilę. Syn jego nie był Francuzem, należał do innego narodu; połowa jego krwi była obcego pochodzenia. A przytem, czy mógłby doznawać tych samych uczuć, co on? Czy mógłby je rozumieć, gdyby mu je ojciec wyłuszczył? Czego można było się spodziewać po tym zręcznym tancerzu, za którym przepadały kobiety; po tym zawadjackim lekkoduchu, który narażał życie w pojedynkach dla błahych powodów?
Ach! jakie się czuł małym i skruszonym arbitralny pan Desnoyers po takich rozmyślaniach! Rodzina zdumiewała się, widząc nieśmiałość i słodycz z jaką postępował w domu. Obaj służący o wspaniałych postawach udali się do swoich pułków, a największą niespodzianką, jaką im przyniosła wojna, była nagła dobroć chlebodawcy; obfitość podarunków, ojcowska troskliwość, z jaką czuwał nad ich przygotowaniami do drogi. Straszliwy don Marceli uściskał ich ze łzami w oczach. Zaledwie mogli mu wyperswadować, by ich nie odprowadzał na kolej.
Wyszedłszy na ulicę, przemykał się pokornie, jak gdyby przepraszał tych ludzi, którzy go otaczali. Wszyscy mu się wydawali wyższymi od niego. Czasy były krytyczne pod względem ekonomicznym; bogacze poznali nagle biedę i troski; banki zawiesiły czynności i wypłacały zaledwie drobną cząstkę depozytów. Miljoner ujrzał się pozbawiony na szereg tygodni swoich bogactw. A prócz tego, kłopotał się, myśląc o niepewnej przyszłości. Ileż czasu minie, zanim mu przyślą pieniądze z Ameryki? Może wojna unicestwi tak samo majątki jak życia? A mimo to, nigdy Desnoyers nie cenił mniej pieniędzy i nie szafował niemi hojniej.
Wielu ze zmobilizowanych, o pospolitym wyglądzie, maszerujących samotnie na kolej spotykało jakiegoś pana, który ich zatrzymywał nieśmiało, macał się po kieszeni i wsuwał im w rękę bilet dwudziestofrankowy, uciekając pospiesznie z przed ich zdumionych oczu. Płaczące żony robotników, które wracały po odprowadzeniu mężów na dworzec, widywały tego samego pana, uśmiechającego się do drepcących obok nich dzieci, głaszczącego ich po twarzyczkach i odchodzącego po wciśnięciu im w łapięta pięciofrankowej sztuki.
Don Marceli, który nigdy nie palił, nawiedzał teraz ciągle sklepy tabaczne. Wychodził z nich z rękami i kieszeniami pełnemi i oszałamiał hojnością paczek pierwszego lepszego spotkanego żołnierza. Czasem obdarzony uśmiechał się grzecznie, dziękując słowami zdradzającemi wyższe pochodzenie i oddawał podarunek kolegom, przybranym w równie grube i źle skrojone płaszcze, jak on. Obowiązkowa służba narażała często don Marcelego na tego rodzaju pomyłki.
Szorstkie ręce, ściskające dziękczynnie jego dłoń, dawały mu krótką chwilę zadowolenia. Ach! nie móc uczynić nic więcej!... Rząd, mobilizując powozy, zabrał mu trzy z jego monumentalnych samochodów. Desnoyers zasmucił się, że mu nie wzięto jego czwartego mastodonta. Cóż mu było z niego!... Pasterze tej potwornej trzody: szofer i jego pomocnicy pojechali także do wojska. Wszyscy szli... Wkońcu zostanie tylko on, Desnoyers i jego syn: dwóch nieużytków!
Dowiedziawszy się o wejściu nieprzyjaciół do Belgii, ryczał poprostu z wściekłości, uważając ten postępek za niesłychaną dotąd w Historji nikczemność. Wstyd go ogarniał na wspomnienie, że w pierwszych chwilach czynił odpowiedzialnymi za wojnę najzagorzalszych patrjotów swego kraju. Co za potworność, systematycznie przygotowywana od szeregu lat!... Słuchając o grabieżach, pożarach i mordach bladł i zgrzytał zębami. Jemu, Marcelemu Desnoyers'owi, mogło się wydarzyć to samo, co nieszczęsnym Belgom, jeżeli ci barbarzyńcy wtargną do kraju. Miał dom w mieście zamek na wsi, rodzinę. Przez skojarzenie wyobrażeń kobiety, ofiary żołdactwa przywodziły mu na myśl jego Cziczi i dobrą donję Luizę. Gmachy w płomieniach wywoływały wspomnienie rzadkich i kosztownych ruchomości, nagromadzonych w jego dwóch siedzibach, będących niby herbowymi tarczami jego współczesnego wywyższenia. Rozstrzeliwani starcy, matki o rozdartych łonach, dzieci z poucinanemi rączynami, wszystkie te sadyzmy wojny, budziły wrodzoną gwałtowność jego charakteru.
— I to może się dziać bezkarnie w naszych czasach!
Aby upewnić się, że kara była bliską, że zemsta szła na spotkanie winnych, odczuwał potrzebę wmieszania się w mrowie ludzkie, nagromadzone dokoła Dworca Wschodniego.
Główne siły wojska działały już na granicach, ale mimo to ruch nie zmniejszał się w tem miejscu. Nie odjeżdżały już całe bataljony, ale dniem i nocą płynęli na stację wojownicy pojedyńczo lub gromadnie. Byli to rezerwiści bez mundurów, spieszący do swoich pułków, oficerowie, których zatrzymywały dotychczas prace mobilizacyjne, zbrojne oddziały, przeznaczone na zapełnienie luk, poczynionych przez wojnę.
Tłum, skupiający się przy kratach, żegnał odjeżdżających, towarzysząc im oczami, gdy przechodzili wielki dziedziniec. Obwieszczano hałaśliwie ostatnie wydania dzienników. Tysiące rąk rozchwytywało drukowane świstki. Dobra wiadomości „Niech żyje Francja!“ Jakaś niejasna depesza, pozwalająca przeczuwać niepowodzenie: „Mniejsza z tem. Trzeba się trzymać na wszelki sposób. Rosjanie już im następują na tyły“. A podczas gdy krzyżowały się rozmowy, wywołane temi wiadomościami, a dziewczęta krążyły pomiędzy gromadkami sprzedając chorągiewki i kokardki trójkolorowe, tamci, idący na wojnę, szli i szli samotnym dziedzińcem, by zniknąć za szklanemi wrotami. Jakiś podporucznik rezerwy z torbą na plecach dotarł w towarzystwie ojca aż do szeregu policjantów, zamykających dostęp tłumowi. Desnoyers dopatrzył się w młodym oficerze pewnego podobieństwa ze swoim synem. Stary miał w klapie zielono-czarną wstążeczkę z 1870 roku; dekorację, której widok budził zawsze w Desnoyers'ie wyrzuty sumienia. Ten stary był wysoki, kościsty i nadrabiał sierdzistą miną, by ukryć wzruszenie.
— Do widzenia, chłopcze! Bądź zdrów.
— Do widzenia, ojcze.
Nie podali sobie ręki, unikając, aby się nie spotkały ich spojrzenia: Oficer uśmiechał się jak automat. Ojciec odwrócił się szybko i, minąwszy tłum, wszedł do kawiarni. Wyszukał najciemniejszy kącik, by na kilka minut pozostać sam ze swoim bólem.
I Desnoyers pozazdrościł mu tego bólu.
Kilku rezerwistów szło śpiewając ze sztandarem. Popychali się i żartowali i łatwo było zgadnąć po ich podnieceniu, że musieli zatrzymywać się we wszystkich tawernach spotykanych po drodze. Jeden z nich nie przestając śpiewać ściskał rękę staruszki, która szła obok niego pogodna i z suchemi oczyma. Matka zbierała wszystkie siły, aby towarzyszyć swemu chłopcu z udaną wesołością aż do ostatniej chwili.
Inni nadchodzili pojedyńczo zdala od kolegów, ale mimoto nie szli sami. Karabin sterczał im na jednem ramieniu, plecy obciążał tornister, czerwone spodnie migały wśród fałd błękitnego płaszcza, fajka dymiła pod daszkiem kepi. Przed jednym z nich postępowało czworo dzieci zszeregowanych podług wzrostu. Odwracały główki, by z zachwytem spoglądać na ojca, który nagle jakby urósł wśród tych wojskowych przyborów. U jego boku postępowała żona słodka i uległa jak w pierwszych tygodniach po ślubie, czując w swej prostej duszy jakby nowy rozkwit miłości, spóźnioną wiosnę, zrodzoną pod wpływem niebezpieczeństwa.
Mąż, robotnik paryski, który może przed miesiącem śpiewał Międzynarodówkę, domagając się zniknięcia wojsk i braterstwa wszystkich ludów, szedł teraz na spotkanie śmierci. Żona połykała łzy i patrzyła na niego z uwielbieniem. Miłość i żal cisnęły jej na usta coraz nowe przestrogi. Włożyła do tornistra najlepsze chustki, trochę żywności jaką miała w domu, wszystkie pieniądze. Mąż niech się nie troszczy o nią i o dzieci. Poradzą sobie jak się da. Rząd i dobrzy ludzie zajmą się ich losem.
Żołnierz podżartowywał sobie ze zniekształconej trochę postaci, swojej kobiety, żegnając przyszłego obywatela, przepowiadając mu narodziny w pełni zwycięstwa. Pocałował żonę, pogłaskał po głowinach dziatwę i połączył się z kolegami... Żadnych łez! Męstwo! Niech żyje Francja!
I te polecenia odjeżdżających znajdowały posłuch. Nikt nie płakał. Ale gdy już zniknęły ostatnie czerwone spodnie, wiele rąk uczepiło się konwulsyjnie żelaznych prętów, wiele chustek przyciskało się do kąsających je zębów, wiele twarzy kryło się w dłoniach z najwyższą rozpaczą.
I pan Desnoyers pozazdrościł tych łez.
Stara, gdy ręka jej syna wysunęła się z jej pomarszczonej dłoni, zwróciła się w stronę, gdzie, jak sądziła, znajdował się wrogi kraj, wygrażając pięściami z wściekłości.
— Ach ty rozbójniku!... Ty rozbójniku!
Ujrzała oczami wyobraźni twarz tyle razy oglądaną na kartach illustrowanych pism: zuchwale sterczące w górę wąsy; usta o wilczem uzębieniu, które śmiały się... śmiały, jak się musieli śmiać ludzie z epoki jaskiniowej.

I pan Desnoyers pozazdrościł tej wściekłości.


II

NOWE ŻYCIE

Gdy Margarita mogła nareszcie powrócić do pracowni przy ulicy de la Pompe Juljan, który wciąż był w złym humorze i widział wszystko w czarnych kolorach ożywił się pod wpływem nagłego optymizmu.
Wojna nie będzie tak okrutną, jak sobie wszyscy wyobrażali z początku.
Dziesięć dni minęło i ruch wojsk stawał się mniej widocznym. Ale ze zmniejszeniem się liczby mężczyzn na ulicach, ludność żeńska jakby wzrosła. Ludzie utyskwali na brak pieniędzy; banki odmawiały wypłat. A tu jak na przekorę wszyscy czuli potrzebę nadzwyczajnych wydatków dla nagromadzenia żywności. Wspomnienie 70-go roku ze srogim niedostatkiem oblężenia, udręczało wyobraźnie. Wybuchła wojna z tym samym nieprzyjacielem i powtórzenie się tych samych okoliczności wydało się wszystkim rzeczą logiczną. Kobiety przypuszczały szturm do sklepów spożywczych, skupując wybrakowane produkty po cenach nieprawdopodobnych i zabierając je na dalsze przechowywanie do domu. Przyszły głód przerażał bardziej niż bieżące niebezpieczeństwo.
To były dla Juljana wszystkie przeobrażenia, jakie wojna sprowadziła dokoła niego. Ale to drobnostka. Ludzie przyzwyczajają się do nowego życia. Ludzkość posiada siłę przystosowywania się, która pozwala jej naginać się do wszystkiego, by dalej istnieć. Spodziewał się wciąż żyć w dalszym ciągu, jak gdyby nic nie zaszło. Byle tylko Margarita pozostała mu wierną. Oboje spoglądać będą na rozwój zdarzeń z okrutną rozkoszą tego, który patrzy na powódź z niedostępnej wyżyny.
Tym spokojem samolubnego świadka natchnął go Argensola.
— Jesteśmy neutralni — twierdził. — Neutralność nie jest obojętnością. Przyglądamy się wspaniałemu widowisku, jakiego nie ujrzymy już nigdy w życiu.
Szkoda tylko, że wojna wyzuwała ich tak z pieniędzy. Argensola nienawidził banków bardziej jeszcze niż Mocarstw Centralnych, wyróżniając specjalną antypatją tą instytucję kredytową, która odmawiała zapłaty czeku Juljana. Jakżeby to ślicznie było przypatrywać się biegowi wypadków, opływając we wszystkie wygody dzięki tej olbrzymiej sumie!... Tymczasem, aby zaradzić gospodarskim brakom, uciekał się do pomocy donji Luizy. Wojna rozluźniła domowy rygor don Marcelego i rodzina żyła w błogosławionej nieopatrzności. Matka, na wzór innych pań domu, gromadziła zapasy na całe miesiące, skupując co się tylko dało. Argensola skorzystał z tego, powtarzając jak mógł najczęściej odwiedziny na Avenue Victor Hugo i powracał stamtąd objuczony pakunkami, któremi zasilał zaimprowizowaną w kuchni pracowni spiżarnię.
Zaznał wszystkich rozkoszy skrzętnej gospodyni, podziwiając nagromadzone tą drogą skarby: wielkie puszki konserw mięsnych, piramidy butów, worki suszonych jarzyn. Było tam dosyć na utrzymanie licznej rodziny. A prócz tego wojna dostarczyła mu nowego pozoru do nocnych odwiedzin piwnicy Don Marcelego.
— Mogą przyjść — mawiał z bohaterskim gestem, czyniąc przegląd swojego składu — mogą przyjść kiedy zechcą. Jesteśmy przygotowani, by im stawić czoło.
Powiększanie zapasów i doglądanie ich, by się przypadkiem nie zepsuły, oraz gromadzenie nowin, były to dwie czynności, które mu wypełniały życie. Musiał koniecznie nabyć dziesięć, dwanaście, piętnaście pism, każdego dnia; jedne dla tego, że były reakcyjne, a on rozpływał się w zachwycie nad zjednoczeniem wszystkich Francuzów; inne dla tego, że będąc radykalnemi musiały być lepiej powiadomione o nowinach, jakie otrzymywał Rząd. Dzienniki te ukazywały się w południe, o trzeciej, o czwartej i o piątej przed wieczorem. Półgodzinne opóźnienie w pojawieniu się jakiegoś świstka, budziło ogromne nadzieje w publiczności, która wyobrażała sobie, że przyczyną tego są jakieś nadzwyczajne nowiny. Wydzierano sobie ostatnie dodatki; wszyscy chodzili z kieszeniami wypchanemi papierem, wyczekując z niepokojem nowych wieści. A wszystkie pisma mówiły mniej więcej to samo.
Argensola zdawał sobie sprawę, że w głębi jego jestestwa tworzyła się jakaś nowa dusza, naiwna, zapalona i łatwowierna, zdolna przyjmować za dobrą monetę najnieprawdopodobniejsze rzeczy. A tę duszę odgadywał we wszystkich, którzy go otaczali. Czasami jego dawny, krytyczny zmysł zaczynał się buntować, ale powątpiewanie uchodziło za coś wprost nieuczciwego. Żył w zgoła nowym świecie, nic więc dziwnego, że działy się rzeczy nadzwyczajne, którym nie można było zapobiedz, ani ich wytłumaczyć drogą dawnego rozumowania. Z dziecinną radością rozpływał się nad cudownemi sprawozdaniami dzienników: tu utarczki jednego oddziału Francuzów lub Belgów z całemi pułkami nieprzyjaciół i ucieczka ich w popłochu; to strach Niemców przed atakami na bagnety i jak to umykali niby zające, zaledwie dała się słyszeć szarża; to nieudolność germańskiej artylerii, której pociski wybuchały wadliwie.
Dla niego było rzeczą zwykłą i logiczną, żeby mała Belgja zwyciężyła kolosalne Niemcy: poprostu powtórzenie walki Dawida z Goljatem; ze wszystkiemi metaforami i upiększeniami, jakich to starcie nierówne dostarczyło w ciągu wieków. Jak większość narodu podzielał nastrój czytelnika rycerskich przygód, który czuje się skrzywdzonym, gdy bohater sam jeden nie położy trupem tysiąca wrogów od jednego zamachu. Z upodobaniem wyszukiwał te dzienniki, które z niezrównaną przesadą opisywały jakieś pojedyńcze wypadki, jakieś czyny jednostek, co do których nikt nie wiedział gdzie się zdarzyły.
Dowiedziawszy się o morskiej interwencji Anglji, wyobrażał sobie głód przerażający, opatrznościowy, na śmierć zadręczający wrogów. Był przekonany w dobrej wierze, że dziesięć dni morskiej blokady wystarczy, aby w Niemczech ludność żyła jak rozbitkowie na gołej trawie. I wskutek tego zachodził coraz częściej do kuchni, podziwiając ze wzruszeniem swoje zapasy żywności.
— Coby dali w Berlinie za mój skarb!
Nigdy w życiu lepiej nie jadał Argensola. Myśl o dojmującym niedostatku, jaki cierpiał nieprzyjaciel zaostrzała jego apetyt w potworny sposób. Widok białego chleba o złocistej, chrupiącej skórce pogrążał go w religijną ekstazę.
— Gdyby przyjaciel Wilhelm mógł to zrabować! — mówił do towarzysza.
I pożerał i połykał z chciwością. Jadło i napitki, przechodząc mu przez usta, nabierały nowego, boskiego smaku. Daleki głód był dla niego przyprawą, sosem niewysłowionej dobroci.
Francja budziła w nim zapał; ale miał więcej zaufania do Rosji. Ach! Kozacy!... Mówił o nich, jak o osobistych przyjaciołach. Opisywał straszliwych jeźdźców w zawrotnym galopie, niedosięgnionych jak widma i tak okropnych w gniewie, że przeciwnik niemógł im spojrzeć w oczy. W loży odźwiernej i w różnych zakładach ulicznych słuchano go z całem uszanowaniem, na jakie zasługuje taki pan, który, będąc cudzoziemcem, może lepiej niż inni rozumieć się na rzeczach zagranicznych.
— Kozacy nauczą rozumu tych bandytów — mówił z całą pewnością. — Nim minie miesiąc wejdą do Berlina.
A jego słuchacze, składający się przeważnie z kobiet, matek i żon tych, którzy poszli na wojnę, potakiwali skromnie z tem nieprzepartem pragnieniem, jakiego doświadczamy wszyscy, by złożyć nasze nadzieje w czemś dalekiem i tajemniczem. Francuzi obronią kraj, odzyskają utracone ziemie, ale ostatni cios zadadzą kozacy, ci kozacy, o których mówili wszyscy, a których mało kto widział.
Jedynym, który ich znał był Czernow i ku wielkiemu zgorszeniu Argensoli słuchał jego słów nie okazując zapału. Kozacy byli dla niego jedynie częścią wojsk rosyjskich. Dobrzy żołnierze, bez wątpienia; ale zgoła niezdolni dokonywać tych cudów, jakie im wszyscy przypisywali.
— Ten Czernow! — wykrzykiwał Argensola — ponieważ nienawidzi cara, więc wszystko wydaje mu się złem w jego kraju. To fanatyczny rewolucjonista... a ja jestem nieprzyjacielem wszystkich fanatyków.
Juljan słuchał z roztargnieniem wieści, jakie mu znosił towarzysz; wstrząsających artykułów, odczytywanych deklamatorskim tonem, planów kampanji, jakie tamten rozwijał przed olbrzymią mapą, zawieszoną na ścianie pracowni i najeżoną chorągiewkami, oznaczającemi stanowiska wojsk walczących. Każdy dziennik zmuszał Hiszpana do wpięcia nowej porcji szpilek w mapę do całego szeregu komentarzy, tchnących optymizmem, którym żadne bomby zachwiać nie mogły.
— Weszliśmy do Alzacji: bardzo dobrze!... Zdaje się, że teraz opuszczamy Alzację: Doskonale! Zgaduję przyczynę... To dla tego, by wejść lepszą stroną, następując na nieprzyjaciela z tyłu. Powiadają, że Liège upadło. Kłamstwo!... A jeżeli upadnie, mniejsza z tem... Szczegół... nic więcej... Pozostają inni!... inni!.. którzy zbierają się od Wschodu i tylko patrzeć wejdą do Berlina.
Przekładał też nad wszystkie inne, wieści z rosyjskiego frontu; chociaż mozolił się w pocie czoła, wyszukując na mapie poprzekręcane nazwy tych miejsc, gdzie dokonywali swych sławetnych czynów uwielbiani kozacy.
A w trakcie tego Juljan szedł za biegiem swoich myśli. Margarita!... Wróciła nareszcie, a mimo to zdawała się żyć w coraz większem oddaleniu od niego.
W pierwszych dniach mobilizacji krążył w pobliżu jej domu, pragnąc oszukać swą żądzę tem złudnem zbliżeniem. Margarita napisała do niego, zalecając mu spokój. Szczęśliwy on! że, będąc cudzoziemcem, nie zazna skutków wojny. Jej brat, rezerwowy oficer artylerji miał jechać lada chwila. Matka, która dotąd mieszkała z tym synem bezżennym, okazała w ostatniej godzinie zdumiewającą pogodę ducha, ona, która tonęła od rana do nocy we łzach, kiedy wojna była jeszcze wątpliwą, sama przygotowała i spakowała mu rzeczy, by mała walizka mogła pomieścić wszystko, co było niezbędnem w życiu na wojnie. Ale Margarita odgadywała wewnętrzną mękę biednej kobiety i wysiłki aby się ta nie ujawniła w wilgoci jej oczu, w drżeniu rąk. Niepodobieństwem jej było opuścić matkę bodaj na chwilę. A potem nastąpiło rozstanie:
— Bądź zdrów! synu mój! Spełnij swoją powinność, ale bądź roztropnym.
Ani jednej łzy; ani jednej oznaki słabości. Cała rodzina sprzeciwiła się stanowczo, żeby go odprowadzała na kolej... Siostra mu będzie towarzyszyć! A wróciwszy do domu, Margarita zastała ją siedzącą sztywno w fotelu, spokojną na pozór jak głaz. Nie wspominała imienia syna; mówiła tylko o przyjaciółkach, które także posyłały swoich na wojnę, jak gdyby one jedne tylko mogły znać ten ból.
„Biedna mama!“ pisała Margarita. „Muszę być przy niej, teraz bardziej niż kiedykolwiek. Jutro, jeżeli będę mogła, przyjdę do ciebie“.
Nareszcie przyszła. Przedewszystkiem wytłumaczyła Juljanowi prostotę swego kostjumu tailleur; brak wszelkich klejnotów i ozdób.
— Wojna, mój drogi. Teraz cały szyk polega na tem, by przystosowywać się do okoliczności; naśladować wstrzemięźliwość i skromność żołnierzy. Kto wie, co nas czeka.
Troska o ubiór towarzyszyła jej we wszystkich chwilach życia.
Juljan zauważył w niej stałe roztargnienie. Zdawało się, że duch jej opuszcza powłokę ciała, błądząc po dalekich przestrzeniach. Oczy jej patrzyły na niego, ale może go nie widziały, mówiła wolnym głosem, jak gdyby ważąc każde słowo w obawie, by nie zdradziło jakiejś tajemnicy.
To duchowe oddalenie nie przeszkadzało jednak fizycznemu zbliżeniu. Zespolili się z nieprzepartą siłą materjalnego pociągu. Ona oddała mu się dobrowolnie, ulegając jakby bezwiednie słodkiemu przyzwyczajeniu, ale potem doznała pewnego wyrzutu sumienia.
— Czy to dobrze, co robimy?... Może nie przystoi pędzić takie same życie, gdy tyle klęsk ma spaść na świat cały?
Juljan odtrącił te skrupuły.
— Ależ mamy się pobrać, skoro to tylko będzie możliwem!... Jesteśmy już przecież jakby mężem i żoną.
Ona odpowiedziała mu ruchem zdziwienia, w którym przebijało się zniechęcenie. Pobrać się! Przed dwoma tygodniami nie pragnęła niczego więcej. Teraz tylko zrzadka przychodziła jej na pamięć możliwość małżeństwa. Po co myśleć o rzeczach dalekich i niepewnych? Inne, bliższe, zaprzątały jej myśli.
Pożegnanie z bratem wryło się głęboko w jej pamięć. Idąc do pracowni, postanowiła nie wspominać o tem, przeczuwając, że to mogło by sprawić przykrość kochankowi. Ale wystarczyło, żeby przysięgła sobie milczenie a już ogarnęła ją nieprzeparta chęć opowiedzenia mu wszystkiego.
Nie sądziła nigdy, że tak bardzo kocha brata. Z jej siostrzanem przywiązaniem łączyła się pewna zazdrość, bo „mama“ wolała od niej starszego brata. A przytem, to on wprowadził Laurier'a do domu; obaj mieli dyplomy inżynierów przemysłowych i szli razem od szkolnej ławy... Ale w chwili rozstania, Margarita przekonała się nagle, że ten brat, o którego troszczyła się dotąd drugorzędnie, zajmował w jej sercu uprzywilejowane miejsce.
— Był tak śliczny, tak interesujący w swoim mundurze porucznika! Wydawał się przeobrażonym. Przyznam ci się, że szłam z dumą obok niego, oparta na jego ramieniu. Brano nas za małżeństwo. Widząc mnie płaczącą, jakieś poczciwe kobiety chciały mnie pocieszać: „niech pani nie rozpacza. Mąż pani wróci!“ A on śmiał się z tych omyłek. Smutniał tylko, gdy sobie przypominał naszą matkę.
Rozstali się u bram Dworca. Straże nie pozwoliły iść ani kroku dalej. Wręczyła mu jego szablę, którą chciała nieść aż do ostatniej chwili.
— To pięknie być mężczyzną — rzekła z zapałem. — Jabym chciała włożyć mundur, iść na wojnę, przydać się na coś.
Umilkła, jak gdyby zdawszy sobie nagle sprawę z niewłaściwości swych ostatnich słów. A może dostrzegła lekkie drgnięcie w twarzy Juljana.
Ale była podniecona wspomnieniem tego rozstania i po pewnej chwili nie mogła oprzeć się chęci snucia dalej głośno wątku swych myśli.
U wejścia na stację, gdy poraz ostatni całowała brata, spotkała ją niespodzianka. Nadszedł on, również w mundurze oficera artylerji, ale sam, zmuszony powierzyć swą walizkę człowiekowi dobrej woli, który wyszedł z tłumu.
Juljan uczynił pytający ruch. Kto był ów on? Domyślał się, ale udał nieświadomość, jak gdyby się lękał dowiedzieć prawdy.
— Laurier — odpowiedziała lakonicznie. — Mój dawny mąż.
Kochanek zaśmiał się z okrutną ironją. Był to czyn nieszlachetny drwić z człowieka, który poszedł spełniać swoją powinność. Sam to czuł, ale, ulegając duchowi przekory, żarcikował w dalszym ciągu, by go poniżyć w oczach Margarity. Laurier wojskowym!... Musiał wyglądać śmiesznie w mundurze.
— Laurier rycerzem! — ciągnął dalej sarkastycznym głosem, który jemu samemu wydawał się jakby cudzym. — Biedaczysko!
Ona nie chciała odpowiedzieć, by nie sprzeciwiać się Juljanowi. Ale prawda odniosła zwycięstwo w jej duszy; więc rzekła tylko:
— Nie — nie wyglądał źle... Był jakiś inny... Może to sprawił mundur, może smutek, że odjeżdża sam, tak zupełnie sam, bez żadnej ręki, któraby jego rękę uścisnęła... Zaledwie go poznałam. Zobaczywszy mego brata, zbliżył się, ale gdy mnie ujrzał, poszedł dalej. Biedny!... Tak mi go żal!
Kobiecy instynkt musiał ostrzedz ją, że powiedziała za wiele i znowu umilkła raptownie. Ten sam instynkt uwiadomił ją również, dlaczego twarz Juljana zachmurzyła się, a usta wykrzywił gorzki uśmiech. Chciała go pocieszyć i dodała:
— Szczęściem jesteś cudzoziemcem i nie pójdziesz na wojnę. Co za okropność, gdybym cię miała stracić!
Powiedziała to szczerze. Przed niedawną chwilą zazdrościła mężczyznom, podziwiając tężyznę, z jaką narażali życie, a teraz drżała na myśl, że jej kochanek mógłby być jednym z nich.
Ale on nie był jej wdzięcznym za ten miłosny egoizm, który go stawiał zdala od innych, jak istotę wątłą i kruchą, stworzoną jedynie dla kobiecych zachwytów. Byłby wolał wzbudzić zazdrość, jaką doznawała ona, widząc swego brata ubranego po wojskowemu. Wydało mu się, że pomiędzy nim a Margaritą wsuwało się coś, co nie ustąpi nigdy, co będzie rosło, rozdzielając ich w kierunkach przeciwnych, coraz dalej... dalej... aż nie będą się mogli poznać, gdy się ich spojrzenia skrzyżują.
I ta zapora zjawiała się przy dalszych ich spotkaniach. Margarita obsypywała go tkliwemi słowy, patrząc na niego wilgotnemi oczyma. Jej ręce miały dla niego pieszczotę raczej matki niż kochanki; miłości jej towarzyszyła nadzwyczajna wstydliwość. Przebywała uporczywie w pracowni, nie chcąc iść do dalszych pokoi.
— Dobrze nam tu... Nie chcę; to niepotrzebne... Miałabym wyrzuty sumienia... Myśleć o tych rzeczach w takich chwilach!...
Powietrze wydawało jej się przesycone miłością, ale to była miłość nowa, miłość dla człowieka, który cierpi; chęć zaparcia się siebie, poświęcenia. Ta miłość wywoływała w niej obraz biały kwefów, rąk drżących, opatrujących zakrwawione rany.
Każdy namiętny objaw ze strony Juljana budził w niej gwałtowny i wstydliwy opór, jak gdyby się spotykali po raz pierwszy.
— To niemożliwe — mawiała — myślę o moim bracie, o tylu innych, których znam, a którzy już może w tej chwili nie żyją.
Tymczasem nadchodziły wiadomości z pola walki; krew zaczynała płynąć obficie.
— Nie; nie mogę — powtarzała Margarita.
A gdy Juljanowi powiodło się dopiąć celu, dzięki błaganiom i namiętnej przemocy, trzymał w objęciach istotę bezwolną, która oddawała mu się ciałem biernie, podczas gdy myślą i duchem była daleko.
Pewnego wieczoru oznajmiła mu, że na przyszłość będą się widywali rzadziej. Musiała chodzić na kursa; pozostawało jej tylko dwa dni wolne.
Juljan słuchał z osłupieniem. Na kursa?... Czegoż się uczyła? Ją podrażnił jego żartobliwy ton. Tak; uczyła się. Od tygodnia już chodziła na kursa. Teraz lekcje będą odbywały się częściej, znalazło się więcej profesorów.
— Chcę zostać sanitarjuszką. Cierpię ogromnie nad moją bezużytecznością... Na cóż się przydałam dotychczas?
Umilkła na chwilę; jak gdyby obejmowała wyobraźnią całą swą przeszłość.
— Myślę czasem — ciągnęła dalej — że wojna ze wszystkiemi swemi okropnościami ma w sobie coś dobrego. Sprawia, że stajemy się użytecznymi naszym bliźnim. Spoglądamy na życie poważniej; nieszczęście uczy nas, że przyszliśmy na świat w jakimś celu... I myślę, że trzeba kochać życie nie tylko dla jego radości... Musi tkwić wielkie zadowolenie w ofiarności, w poświęceniu się dla drugich i to zadowolenie, nie wiem dlaczego, może dlatego, że jest nowem, wydaje mi się wyższem od innych,
Juljan patrzył na nią ze zdumieniem, zastanawiając się co może mieścić się w tej główce ukochanej a pustej? Co się wytworzyło za tem czołem, ściągniętem wysiłkiem myśli, które dotychczas bujały tam swobodne i płochliwe jak ptaszki? Ale dawna Margarita żyła również. Ukazywała mu się ze swą uroczą minką wśród trosk, jakie wojna niosła duszom, niby posępny powiew.
— Trzeba dużo pracować, aby zdobyć dyplom sanitarjuszki. Wyobrażasz mnie sobie w tym stroju? Jest bardzo dystyngowany i biały kolor odpowiada również dobrze blondynkom jak brunetkom. A potem kwef, który nie przeszkadza, modnemu uczesaniu i loczkom na uszach i niebieski płaszcz na mundurze, co tworzy ładny kontrast. Kobieta elegancka może podnieść to wszystko jakimś skromnym klejnocikiem i szykownem obuwiem. To taka mieszanina mniszki i wielkiej damy; całość wcale niezła.
I Margarita uczęszczała na kursa z prawdziwym zapałem, by stać się użyteczną bliźnim i co najprędzej przywdziać upragniony mundur.
Biedny Juljan! Tęsknota za nią i brak tego najmilszego zajęcia, które dotychczas wypełniało mu nieskończenie długie teraz wieczory, skłoniły go krążyć w pobliżu zdawna niezamieszkałego pałacu, w którym ostatecznie Rząd umieścił szkołę sanitarjuszek. I gdy tak wystawał gdzieś na rogu ulicy, czekając na ukazanie się kobiecej sukni i łowiąc uchem tupot drobnych nóżek, doznawał wrażenia, że czas cofał się, a on ma ośmnaście lat, jak ongi, gdy odbywał wartę w pobliżu magazynu jakiejś słynnej modystki. Gromadki kobiet wychodzących w pewnych, oznaczonych godzinach z owego pałacu, czyniło to podobieństwo jeszcze prawdopodobniejszem. Szły ubrane z wyszukaną prostotą; wygląd wielu z nich był jeszcze uboższy niż pracownic igły. Ale to były wielkie damy. Niektóre z nich wsiadały do automobilów, prowadzonych przez szoferów w żołnierskich mundurach, jako że były to powozy ministerjalne.
W trakcie tych długich wyczekiwań spotykał się z wchodzącemi i wychodzącemi eleganckiemi uczennicami.
— Desnoyers! — wykrzykiwały za nim kobiece głosy. — Czyżby to był Desnoyers?
I Juljan musiał rozpraszać wątpliwości, witając owe panie, które patrzyły na niego, jak gdyby był widziadłem. One zaś były to znajome z odległej epoki z przed jakichś sześciu miesięcy; panie, które go uwielbiały i prześladowały, powierzając się jego mądrości mistrza, by przejść siedm kręgów nauki tańca. Teraz patrzyły na niego, jak gdyby pomiędzy ostatniem spotkaniem na sali tanecznej, a obecną chwilą zaszedł jakiś wielki kataklizm, przekształcający wszystkie prawa życia, a on był jedynym i cudownym zabytkiem całkowicie zaginionej ludzkości.
I wszystkie zadawały mu te same pytania:
— Pan nie idzie na wojnę? Jakże to jest, że pan nie nosi munduru?
Chciał się tłumaczyć, ale przy pierwszych słowach przerywały mu:
— To prawda. Pan jest cudzoziemcem.
Mówiły to z pewną zazdrością. Myślały niewątpliwie o tych swoich ukochanych i dalekich, którzy w tej chwili znosili niedostatki i niebezpieczeństwa wojny. Ale jego położenie cudzoziemca wytwarzało natychmiast pewną odrębność duchową, pewną obcość, jakich Juljan nie znał w owych, dobrych czasach, kiedy ludzie poszukiwali się, nie dbając o pochodzenie, nie odczuwając wpływu niebezpieczeństwa, które rozluźnia lub zacieśnia ludzkie związki.
A damy żegnały go z figlarną podejrzliwością. Na kogo tu czekał? Jakaś nowa romantyczna przygoda, jaką mu łaskawy los gotował. I uśmiechy tych wszystkich pań miały w sobie coś poważnego: uśmiechy osób dorosłych, które znają prawdziwe znaczenie życia i patrzą z politowaniem na pustaków, zaprzątających sobie jeszcze głowy drobnostkami
Juljanowi sprawiało to przykrość, jak gdyby to był objaw lekceważenia. Te panie wyobrażały go sobie jako spełniającego jedyną czynność, do jakiej był zdolny, na co innego przydać się przecież nie mógł. Natomiast one, te niegdyś wietrznice, zachowujące jeszcze coś ze swego dawnego wyglądu, zdawały się być wszystkie ożywione wzniosłem uczuciem macierzyństwa, oderwanego, obejmującego wszystkich współbraci pragnieniem poświęcenia się, poznania zblizka nędzy maluczkich, zetknięcia się ze wszystkiemi niedolami chorego ciała.
Tych samych uczuć doznawała Margarita, wychodząc ze swoich lekcji. Wpadała ze zdumienia w zdumienie, poczytując jako wielkie cuda nauki pierwsze zasady chirurgji. Podziwiała sama siebie za chciwość, z jaką chłonęła te tajemnice, których istnienia nie przypuszczała nawet dotąd. Chwilami zdawało jej się, że trafiła na prawdziwe swe powołanie.
— Kto wie, czy nie urodziłam się, żeby zostać wielką doktorką.
Lękała się jednak ogromnie, aby jej nie zabrakło hartu przy wprowadzaniu w czyn jej nowych uzdolnień. Patrzeć na płynącą krew, dotykając się cuchnących ran, było czemś straszliwem dla niej, którą niskie potrzeby życia napełniały zawsze nieprzezwyciężonym wstrętem! Ale to trwało krótko; iście męska odwaga krzepiła ją natychmiast. Czasy wymagały ofiar. Alboż nie wyrzekli się mężczyźni wszystkich wygód życia, dla twardej doli żołnierza? Ona będzie żołnierzem w spódnicy; będzie patrzeć zblizka na ból, będzie walczyć z nim, nurzając ręce w zgniliźnie zepsutej materji, wstępując jak uśmiech światła tam, gdzie jęczą żołnierze, oczekujący śmierci.
Opowiadała z dumą Juljanowi o postępach, jakie czyniła w szkole, o skomplikowanych bandażach, jakie już umiała nakładać, czasem na członki manekina, czasem na ciele pomocnika chirurga, udającego rzekomo rannego żołnierza. Ona tak wątła, niezdolna w domu do najlżejszego fizycznego wysiłku, uczyła się teraz w jaki sposób podnosić najzręczniej z ziemi bezwładne ciało ludzkie i dźwigać je na plecach. Kto wie, czy nie przyjdzie jej nieść pomoc na polu bitwy! Okazywała gotowość do najniebezpieczniejszych czynów z nieświadomem zuchwalstwem kobiet, kiedy je ogarnie poryw bohaterstwa. Zachwycały ją angielskie nurses, chude damy, o nerwach ze stali, których wizerunki widywała w pismach ilustrowanych, przybrane w spodnie, buty do konnej jazdy i białe hełmy.
Juljan słuchał ją ze zdumieniem. Czyż ta kobieta była naprawdę Margaritą? Wojna starła z niej puszek wdzięcznej płochości. Nie stąpała już jak ptaszek. Stopy jej deptały ziemię z męską pewnością siebie. Była pogodna i spokojna w poczuciu tej nowej siły, jaka się w niej rozwijała. Gdy pieszczota Juljana przypomniała jej, że jednak jest kobietą, mówiła zawsze to samo:
— Jakie szczęście, że jesteś cudzoziemcem! Jakie szczęście, że jesteś zabezpieczony od wojny!
W zapale poświęcenia pragnęła znaleźć się na polu bitwy, a jednocześnie radowała się, że jej kochanek wolnym jest od powinności wojskowej. Juljan nie przyjmował z wdzięcznością tego braku logiki; owszem drażniło go to czasem, jak bezwiedna obraza.
— Rzekłby kto, że się mną opiekuje — myślał — ona jest mężczyzną i cieszy się, że słaba towarzyszka, którą jestem ja, znajduje się poza obrębem niebezpieczeństwa. — Jakie śmieszne położenie!
Na szczęście bywały wieczory, że Margarita przychodziła do pracowni, jakby ta dawna, przy której jak w owych czasach tak i teraz zapominał natychmiast o wszystkiem. Wbiegała z radością uczniaka wypuszczonego na wakacje.
— Dziś niema lekcji — wołała już we drzwiach.
I rzucając kapelusz na sofę, zaczynała tańczyć, wymykając się z dziecinną przekorą z objęć kochanka.
Ale wkrótce poważniała z tym wyrazem skupienia na swej wdzięcznej twarzyczce, jaki się tam jawił od początku wojny. Mówiła o matce, zawsze smutnej, tłumiącej w sobie ból, i żyjącej nadzieją listu od syna; mówiła o wojnie, wyjaśniając ostatnie posunięcia wojsk zgodnie z optymizmem sfer urzędowych. Opisywała szczegółowo pierwszą chorągiew zdobytą na nieprzyjacielu, jak gdyby to była jakaś elegancka suknia najświeższej mody. Widziała ją w oknie ministerjum Wojny. Rozrzewniała się, powtarzając opowiadania zbiegów belgijskich, przybyłych do jej szpitala. Byli to jedyni chorzy, którym dotąd mogła nieść pomoc. Paryż nie przyjmował jeszcze rannych z pola bitwy; z rozkazu Rządu posyłano ich z frontu wprost na Południe.
Nie stawiała już oporu namiętnym porywom Juliana, jak to miało miejsce w pierwszych dniach. Zajęcia sanitarjuszki wyrobiły w niej pewną bierność. Zdawała się lekceważyć powaby materji, odmawiając im tego duchowego znaczenia, jakie im jeszcze do niedawna przypisywała. Oddawała się bez oporu, bez pragnienia, z uśmiechem pobłażliwym, rada, że może dać trochę szczęścia, w którem sama nie brała udziału. Myśl jej krążyła gdzieindziej.
Jednego wieczoru, będąc w sypialni Juljana, uczuła konieczną potrzebę podzielenia się z nim pewnemi nowinami, które od poprzedniego dnia zaprzątały jej umysł. Wyskoczyła z łóżka i zaczęła szukać wśród porozrzucanych rzeczy ręcznej torebki, a w niej listu. Chciała odczytać go jeszcze raz, uprzytomnić sobie jego treść tu właśnie, sama nie wiedząc dlaczego.
List był od brata, przysłany z Wogezów. Młody porucznik artylerji mówił w nim więcej o Laurierze, niż o sobie samym. Należeli do różnych baterji, ale do tej samej dywizji i brali udział w tych samych walkach. Brat Margarity unosił się nad swoim dawnym szwagrem. Kto byłby odgadł przyszłego bohatera w tym spokojnym, milczącym inżynierze!... A jednak to był prawdziwy bohater! Mówili to wszyscy oficerowie, którzy go widzieli pełniącego swoją powinność i stawiającego czoło śmierci z taką samą zimną krwią, jak gdyby się znajdował w swojej fabryce pod Paryżem.
Wyprosił sobie niebezpieczne stanowisko obserwatora, możliwie najbliżej wroga, by czuwać nad dokładnością strzałów artylerji i kierować niemi podług swych telefonicznych wskazówek. Niemiecki pocisk zburzył dom, w dachu którego był ukryty. Laurier wyszedłszy nietknięty ze zwalisk, naprawił telefon i w dalszym ciągu pracował przy nim w pobliskich zaroślach. Nieprzyjacielskie aeroplany wyśledziły jego baterję i niemiecka artylerja otworzyła na nią wściekły ogień z frontu. W ciągu kilku minut padła na ziemię cała obsługa; Kapitan zginął, wszyscy oficerowie i żołnierze odnieśli rany. Pozostał tylko jako dowódca Laurier „Niewzruszony“, jak go przezwali koledzy, i przy pomocy garstki artylerzystów, którzy jako tako trzymali się na nogach, strzelał w dalszym ciągu pod ulewą żelaza i ognia, osłaniając odwrót jednego batalionu.
„Wymieniony był dwa razy w rozkazie dziennym“ — czytała Margarita. — „Myślę, że wkrótce otrzyma krzyż. To nieustraszony bojownik. Kto by to był przypuszczał przed kilku tygodniami“.
Margarita nie dzieliła tego zdumienia. Żyjąc z Laurier'em, miała sposobność poznać niejednokrotnie siłę jego charakteru, szaloną odwagę, ukrytą pod pozornym spokojem. Nie napróżno tak się lękała gniewu męża w pierwszych czasach swej niewierności. Pamiętała wyraz twarzy tego człowieka, gdy spotkał ją pewnego późnego wieczoru, wychodzącą z domu Juljana. Należał do tych gwałtowników, którzy zabijają. A jednak nie dopuścił się względem niej najlżejszego objawu uniesienia. Wspomnienie tego poszanowania budziło w Margaricie poczucie wdzięczności. Kto wie; może kochał ją bardziej, niż ktokolwiek inny.
Oczy jej z nieprzepartą żądzą porównania utonęły w Juljanie, podziwiając jego wdzięk młodzieńczy. Przypomniała sobie ociężałą, pospolitą postać Laurier'a i to podziałało na nią ochładzająco.
Zapewne oficer, którego spotkała żegnającego się z bratem, nie był wcale podobnym do jej dawnego męża. Ale Margarita chciała zapomnieć tego bladego i smutnego porucznika, jaki mignął jej wtedy przed oczami, by pamiętać tylko o przemysłowcu, zajętym wyłącznie zyskami i niezdolnym pojąć to, co ona nazywała „subtelnościami szykownej kobiety“. Stanowczo Juljan był bardziej pociągającym. Nie; nie żałowała przeszłości; nie chciała jej żałować.
I z egoizmem rozkochanej kobiety powtórzyła znowu:
— Co za szczęście, że jesteś cuzoziemcem! Jakie szczęście, że jesteś zabezpieczony od wojny!
Juljana porywała zawsze złość, gdy to słyszał. Mało brakowało, żeby nie zamknął ręką ust kochance. Czy drwiła sobie z niego? Toż to była obelga wyłączać go tak z pomiędzy mężczyzn.
A ona, z całą niekonsekwencją swej wrażliwej natury, powracała znowu do Laurier'a.
— Nie kocham go; nie kochałam go nigdy. Nie rób tak smutnej miny. Jakże on, biedak, może porównywać się z tobą?... Chociaż trzeba przyznać, że jest dosyć interesującym w tem swojem nowem życiu. Cieszę się jego powodzeniem, jak gdyby to chodziło o jakiegoś starego przyjaciela. Biedak wart był lepszego losu; powinien był spotkać kobietę, któraby nie była mną; towarzyszkę równego mu poziomu dążeń... Powiadam ci, że mi go żal.
I żal ten był tak głęboki, że wilgocił łzami jej oczy, zadając kochankowi męki zazdrości.
— Mówię ci, że jesteśmy w fałszywem położeniu — rzekł Juljan pewnego dnia do Argensoli — i życie będzie stawało się dla nas coraz cięższem. Trudno zaznać spokoju wśród narodu, który się bije.
Towarzysz był tego samego zdania. Uważał również swoją egzystencję młodego cudzoziemca za coś nie do zniesienia, w tym Paryżu, którym wstrząsała wojna.
— Trzeba co chwila pokazywać papiery, żeby policja przekonała się, że niema do czynienia z dezerterem: Wczoraj w wagonie Metro, musiałem się tłumaczyć, że jestem Hiszpanem jakimś dzierlatkom, które się wydziwiały, że nie jestem na froncie... Jedna z nich, dowiedziawszy się o mojej narodowości zapytała naiwnie, czemu się nie zaciągnąłem jako ochotnik... Słowo daję, że mi się już sprzykrzyła ta moja młodość, która wszystkich kłuje w oczy.
I nagły przypływ bohaterstwa zalał jego wrażliwą duszę. Niech i tak będzie! Skoro wszyscy idą na wojnę, pójdzie i on. Nie bał się śmierci, jedno go tylko przerażało: to ta wojskowa służbistość, mundur, ślepe posłuszeństwo... Bić się i owszem, ale niezależnie, albo rozkazując innym, bo charakter jego buntował się przeciw wszelkiej karności. Poszczególne grupy cudzoziemców w Paryżu zamierzały zorganizować każda swoją legję ochotników i on miał to w projekcie; oddział Hiszpanów i południowych Amerykanów, zachowując oczywiście dla siebie stanowisko prezesa organizacyjnego komitetu, a potem Komendanta Korpusu.
Podał nawet ogłoszenia do pism: miejsce zaciągu pracownia przy ulicy de la Pompe. W ciągu dziesięciu dni zjawiło się dwóch ochotników: rzemieślnik, który zaziębił się latem i chciał zostać oficerem, żeby nosić khaki i hiszpański tawernista, który przy pierwszych słowach oświadczył, że jemu właściwie należeć się będzie dowództwo, a to dlatego, że w młodości służył wojskowo, a Argensola był tylko malarzem. Dwadzieścia oddziałów hiszpańskich utworzyło się z równem powodzeniem w różnych dzielnicach Paryża. Każdy zapaleniec chciał zostać dowódcą innych z tą pychą indywidualną i wstrętem do karności, właściwym rasie... Ostatecznie, przyszli wodzowie z braku żołnierzy postanowili zaciągnąć się jako prości ochotnicy... ale w szeregi francuskie,
— Czekam, aby zobaczyć, co zrobią Garibaldziści — mówił Argensola skromnie. — Może pójdę z nimi.
To sławne nazwisko czyniło mu wojskową służbistość znośniejszą. Ale potem zaczął się wahać. Tak czy inaczej trzeba będzie zawsze kogoś słuchać w tym oddziale ochotników, a on buntował się przeciw wszelkiemu posłuszeństwu, którego nie poprzedzały długie rozprawy... Więc co czynić?
— Życie zmieniło się przez pół miesiąca nie do poznania — mówił dalej. — Rzec można, że spadliśmy na jakąś inną planetę; nasze dawniejsze uzdolnienia nie mają żadnego sensu. Inni przechodzą do pierwszych rzędów; najlichsi, najciemniejsi, ci, którzy zajmowali poprzednio ostatnie miejsca. Człowiek wytworny i duchowo złożony znikł z horyzontu Bóg wie, na jak długo. Teraz wydostał się na powierzchnię człowiek prosty, o pojęciach ciasnych, ale stanowczych i który umie słuchać. My, wyszliśmy z mody.
Juljan przytaknął. Tak było: wyszli z mody. On wiedział coś o tem, on, który zaznał sławy, przechodził teraz niepostrzeżenie wśród tych samych, którzy go przed niedawnym czasem podziwiali.
— Panowanie twoje skończone — rzekł śmiejąc się Argensola. — Na nic ci się nie zdało być ładnym chłopcem. Ja w mundurze i z krzyżem na piersiach zwyciężyłbym cię teraz w miłosnem współzawodnictwie. O oficerze w czasie pokoju marzą tylko panienki z prowincji. Ale teraz żyjemy w atmosferze wojennej i w każdej kobiecie budzi się pierwotny pociąg, jaki czuły jej prababki do silnych, zaborczych samców. Wielkie damy, które przed paru miesiącami nurzały swe pożądania w subtelnościach psychologicznych, wielbią teraz oficerów z taką samą naiwnością, z jaką kucharka wzdycha do szeregowca. Źle, mistrzu! Niema rady; trzeba iść z nowym prądem czasu albo zginąć w nędzy zapomnienia. Gwiazda tanga zgasła.

A Juljan pomyślał, że obaj oni byli istotami, wyrzuconemi za nawias życia. To życie uczyniło nagle zwrot, zmieniając łożysko. A w tem nowem życiu nie było miejsca dla tamtego, biednego malarza dusz i dla niego bohatera salonów, który codziennie, od piątej do siódmej, odnosił triumfy, jakich mu zazdrościli wszyscy mężczyźni.


III

ODWRÓT

Wojna dosięgła jedną ze swych macek i domu przy Avenue Victor Hugo. Była to wojna głucha, w której wróg łagodny, bezkształtny, galaretowaty, zdawał się wyślizgiwać z rąk, by w innem miejscu rozpoczynać nieprzyjacielskie kroki.
„Niemcami“ była donja Helena, małżonka von Hartrotta. Dlaczego nie zabrał jej ten miły synalek, profesor niewyczerpanej głupoty, którego on teraz miał za szpiega. Albo i ona; przez jakie sentymentalne widzimisię uparła się zostać u siostry i straciła możność powrotu do Berlina przed zamknięciem granic?
Obecność tej kobiety była dla niego powodem ciągłych wyrzutów sumienia i obaw. Na szczęście wszystka męzka służba poszła na wojnę. Dwie Chinki otrzymały rozkaz, wypowiedziany groźnym tonem. Zachowanie nadzwyczajnej ostrożności w rozmowach z innemi francuskiemi sługami; najlżejszej wzmianki o narodowości męża donji Heleny i miejscu zamieszkania jej rodziny. Donja Helena była Argentynką... Ale pomimo milczenia tych dziewczyn Don Marceli lękał się jakiej demonstracji ze strony egzaltownego patrjotyzmu, polującego na szpiegów, dzięki czemu siostra jego żony mogła się znaleźć w koncentracyjnym obozie, jako podejrzana o konszachty z wrogiem.
Pani von Hartrott nie nadawała się zgoła do uśmierzania tych obaw. Zamiast zachowywać roztropne milczenie, wprowadzała w dom niezgodę swemi poglądami.
W pierwszych dniach wojny przebywała zamknięta w swoim pokoju, pokazując się w rodzinnem gronie tylko, gdy ją wezwano do sali jadalnej. Z zaciśniętemi ustami i roztargnionym wzrokiem siadała do stołu, udając, że nie słyszy słownych wylewów zapału Don Marcelego. On zaś opisywał wymarsze wojsk, wzruszające sceny na ulicach i na dworcach, rozwodził się nad pierwszemi wiadomościami z pola wojny z optymizmem niezdolnym do najlżejszego powątpiewania. Dwie rzeczy zwłaszcza były dla niego ponad krytykę: bagnet był talizmanem Francuza i Niemcy czuli niezwalczony strach przed jego błyskiem; natychmiast szli w rozsypkę. A działo 75-cio calowe było poprostu nieoszacowanym klejnotem. Tylko jego pociski trafiały. Artylerja nieprzyjacielska budziła w nim politowanie, bo jeżeli przypadkiem udało jej się dobrze wycelować, to jej obusy nie eksplodowały. A w dodatku wojska francuskie wkroczyły zwycięsko do Alzacji i różne narody szły z nami.
— Teraz nie jest tak, jak w 70-tym — mówił, wymachując widelcem lub serwetą. — Przerzucimy ich kopnięciem na tamtą stronę Renu. Tak! Kopnięciem!
Cziczi potakiwała z zapałem, a donja Helena wznosiła oczy do sufitu, jak gdyby odwoływała się w milczeniu do kogoś tam ukrytego, biorąc go za świadka tylu niedorzeczności i bluźnierstw.
Donja Luiza szła do niej potem, poczytując sobie za obowiązek nieść jej jakowąś pociechę w tej okrutnej rozłące z najbliższymi. „Romantyczka“ nie zachowywała pełnego godności milczenia wobec siostry, która zawsze chyliła głowę przed jej wyższem wykształceniem. I biedna pani Desnoyers drętwiała, słuchając jak tamta rozwodziła się nad nieprzebraną potęgą Niemiec, z całą, nakazującą powagą małżonki wielkiego, germańskiego patrjoty i matki profesora prawie sławnego. Miljony ludzi płynęły jak fale z jej ust, a potem armaty, potwory śmiercionośne, wielkie jak wieże, A ponad temi bezmiernemi siłami zniszczenia ukazywał się człowiek, który sam przez siebie wart był tyle, co cała armja, który wszystko umiał i wszystko mógł, piękny, mądry, nieomylny jak Bóg: Cesarz.
— Francuzi nie wiedzą, co mają przed sobą — ciągnęła dalej donja Helena. — Zmiażdżą ich niechybnie. To kwestja paru tygodni. Nim się skończy sierpień Cesarz wejdzie do Paryża.
Pani Desnoyers, zatrwożona temi przepowiedniami, nie mogła ich zataić wobec rodziny. Cziczi oburzała się na łatwowierność matki i germanizm ciotki. Wojenna krewkość ogarnęła dawnego „łobuziaka“. Ach! Gdyby kobiety mogły iść na wojnę! Widziała się ubrana po męsku w pułku dragonów, szarżującą na nieprzyjaciela wraz z innemi amazonkami, równie zadzierzystemi i ładnemi jak ona. Ale upodobanie w łyżwiarstwie wzięło górę nad kawaleryjskiemi zachciankami; zapragnęła zostać strzelcem alpejskim „błękitnym djabłem“, jednym z tych, którzy się ześlizgują z karabinem na ramieniu i alpenstock'iem w ręku z zaśnieżonych pochyłości Wogezów.
Ale Rząd lekceważył kobiety i jedyny udział, jaki mogła brać w wojnie, był zachwyt nad mundurem jej narzeczonego Rene Latour'a, przedzierzgniętego w żołnierza. Syn senatora wyglądał w istocie pięknie. Wysoki, złotowłosy, o rysach nieco kobiecych, przypominającym jego matkę, René był „żołnierzykiem z cukru“ według określenia jego narzeczonej. Cziczi doznawała pewnej dumy, wychodząc na ulicę z tym wojownikiem i widząc, że mundur wielce podnosi powaby jego osoby. Jedna przecież chmurka zasępiała potrosze niebo jej uradowania. Młody senatorowicz był tylko prostym szeregowcem. Jego znamienity ojciec w obawie, aby wojna nie unicestwiła na zawsze dynastii Latour'ów, zapisał go do pomocniczej służby wojskowej. Z tego powodu René nie wyjdzie z Paryża. Ale w takiem położeniu był żołnierzem równym tym, którzy rozwożą chleb lub łatają płaszcze. Tylko wymarsz na front i jego stopień ucznia Szkoły Centralnej mógł uczynić z niego podporucznika, przydzielonego do artylerji rezerwy.
— Jakie to szczęście, że zostajesz w Paryżu! Jak się cieszę, że jesteś prostym żołnierzem.
A mówiąc to Cziczi myślała z zazdrością o przyjaciółkach, których narzeczeni i bracia byli oficerami. One mogły wychodzić na ulicę, mając przy sobie ugalonowane kepi, które ściągały spojrzenia przechodniów i ukłony niższych.
Ilekroć donja Luiza, wystraszona przechwałkami siostry, chciała udzielić córce swoich obaw, ta przerywała jej zaperzona:
— Kłamie ciotka! Ponieważ jej mąż jest Niemcem, więc patrzy na wszystko jego oczyma. Tatko wie więcej; ojciec Renégo, jest lepiej obznajmiony z temi rzeczami. Sprawimy im cięgi, co się zowie. Jakże się będą cieszyć, gdy wygarbują skórą mojemu wujowi z Berlina i moim pretensjonalnym kuzynom!
— Cicho bądź! — jęknęła matka. — Nie gadaj głupstw! Wojna ci przewróciła w głowie jak twemu ojcu.
Poczciwa kobieta gorszyła się, słuchając krwiożerczych wybuchów córki, ilekroć była mowa o Cesarzu. W czasie pokoju Cziczi była poniekąd jego wielbicielką. „Jest przystojny“ mawiała „tylko ma bardzo nieprzyjemny i ordynarny uśmiech“. Teraz cała jej nienawiść, skupiła się na nim. Tyle kobiet płakało w owych chwilach z jego przyczyny! Matki pozbawione synów, żony mężów, biedne osierocone dzieci! Ach! niegodziwiec. Wyciągnęła z pośród pamiątek lat dziecinnych swój dawny nóż „łobuziaka“, sztylet z rękojeścią srebrną i cyzelowaną pochwą, dar dziadka. Pierwszy Niemiec, który się do niej zbliży padnie trupem. Donja Luiza truchlała, widząc ją wymachującą tą bronią przed lustrem w sypialni. Już nie chciała służyć w kawalerii ani w „błękitnych djabłach“. Niechby ją tylko zostawili w jakiem zamknietem miejscu oko w oko z tamtym wstrętnym potworem. W ciągu pięciu minut rozstrzygnie ona, Cziczi, wszechświatowy zatarg.
— Broń się, nędzniku! wołała nacierając walecznie.
I jednem pchnięciem sztyletu z dołu do góry wyrzucała w powietrze cesarskie wnętrzności. I już słyszała uszami wyobraźni dziękczynny okrzyk miljonów kobiet, oswobodzonych od najbardziej krwiożerczej hjeny ludzkiej, przez nią, która była Judytą, Carlotą Corday, uosobieniem wszystkich bohaterek, co zabijały, aby czynić dobrze. I w zbawczym zapale szerzyła dalej rzekomą rzeź z puginałem w ręku. Drugi cios: następca tronu pada trupem. Cała ulewa ciosów i wszyscy ci niezwyciężeni generałowie, o których mówiła jej ciotka zmykają, trzymając oburącz poprute żołądki, a tuż za nimi jak uwielbiający służka, który także swoją część otrzymał, wuj z Berlina!...
Ach! gdyby się tylko nadarzyła sposobność.
— Zwarjowałaś — powtarzała jej matka. — Zwarjowałaś z kretesem. Jak może mówić takie rzeczy przyzwoita panienka!
Donja Helena, zasłyszawszy przypadkiem jakiś urywek bredzeń siostrzenicy, wznosiła oczy w niebo i wstrzymywała się na przyszłość od udzielania jej swoich poglądów, zachowując je w zupełności dla jej matki.
Oburzenie don Marcelego przybierało inne kształty, gdy żona powtarzała mu wiadomości, zaczerpnięte od siostry... Wszystko kłamstwo! Wojna szła doskonale!.. Na granicy Wschodniej wojska francuskie posunęły się w głąb Alzacji i Lotaryngii.
— Ale Belgja? pytała Donja Luiza. — A nieszczęśliwi Belgowie!
Desnoyers odpowiadał oburzony.
— Co się tycze Belgji to podła zdrada. A zdrada nikomu jeszcze na dobre nie wyszła.
Mówił to w dobrej wierze, jak gdyby wojna była pojedynkiem, w którym zdrajca zostaje ubezwładniony i nie może w dalszym ciągu uprawiać swoich matactw. A przy tem bohaterski opór Belgji napełnił go najniedorzeczniejszemi złudzeniami. Belgowie wydawali mu się ludźmi nadprzyrodzonymi, przeznaczonymi do najbardziej zdumiewających czynów. A on nie przywiązywał dotychczas żadnej wagi do tego narodu! Przez kilka dni widział w Liège miasto święte, przed murami którego załamie się cała germańska potęga. Po upadku Liège jego niczem nie zachwiana wiara znalazła sobie nową podnietę. Pozostało wiele innych Liège; Niemcy mogą wejść dalej w głąb; da się widzieć, ilu ich będzie mogło wyjść. Poddanie się Brukseli nie sprawiło mu żadnego niepokoju. Miasto otwarte!... To było do przewidzenia, zato Belgowie lepiej się będą bronić w Antwerpji. Zbliżanie się wojsk niemieckich do granicy francuskiej nie trwożyło go również. Napróżno szwagierka ze złośliwą zwięzłością wspominała w jadalni o postępach najazdu, mętnie omawianych w dziennikach: Niemcy byli już na granicy.
— I cóż stąd? — krzyczał don Marceli. — Wkrótce tam pogadają z nimi. Joffre idzie im na spotkanie. Nasze wojska są na Wschodzie, gdzie im należy być; na prawdziwej granicy, u wrót domu, Ale to jest nieprzyjaciel zdradziecki i tchórzliwy, który zamiast pokazać twarz, wkrada się chyłkiem, przeskakując parkan od podwórza jak złodziej... Ale na nic im się to nie przyda, Francuzi już są w Belgji i załatwiają rachunki z Niemcami. Zmiażdżymy ich, żeby im się odechciało raz na zawsze mącić pokój świata. A tego przeklętego chłystka o sterczących wąsach wystawimy w klatce na Placu Zgody.
Cziczi, podniecona zapewnieniami ojca, zaczynała wnet wyobrażać sobie cały szereg męczarni i mściwych drwin, jako uzupełnienie takiej wystawy.
A co się tyczy pani von Hartrott to najbardziej drażniły ją wszelkie przytyki do Cesarza. W pierwszych dniach wojny siostra zastała ją płaczącą przed karykaturami w dziennikach i różnymi świstkami sprzedawanymi na ulicach.
— Człowiek tak nadzwyczajny... taki rycerski... tak dobry ojciec rodziny. On niczemu nie winien. To nieprzyjaciele go zaczepili.
I w swojej czci dla wielkich tego świata czuła się bardziej dotkniętą zniewagami, skierowanemi przeciwko uwielbianemu Cesarzowi, niż gdyby się odnosiły do jej własnej rodziny.
Pewnego wieczora, będąc w jadalni, wyszła ze swego tragicznego milczenia. Desnoyers swem natrząsaniem się z ubóstwianego bohatera doprowadził ją do łez. Przypominało jej to bowiem synów, którzy niewątpliwie znajdowali się na froncie.
Szwagier jej życzył sobie, wytępienia wszystkich wrogów. Niech nie zostanie ani jeden z tych barbarzyńców w spiczastych kaskach; którzy spalili Louvain i inne miasta, rozstrzeliwali bezbronnych wieśniaków, kobiety, starców, dzieci.
— Zapominasz, że jestem matką — jęknęła pani von Hartrott. — Zapominasz, że wśród tych, których wytępienia pragniesz, znajdują się moi synowie!
I wybuchnęła płaczem. Desnoyers ujrzał w tej chwili przepaść pomiędzy sobą a tą kobietą, zamieszkałą w jego własnym domu. Względy rodzinne wzięły jednak do pewnego stopnia górę nad oburzeniem. Niechże sobie płacze nad swoimi synami, ile zechce; jest w swojem prawie. Ale ci synowie byli najeźdźcami i świadomie szerzyli spustoszenia. On, Desnoyers, litował się nad temi innemi matkami, które żyły sobie spokojnie w uśmiechniętych, belgijskich wioskach i raptem musiały patrzeć na rozstrzeliwanych synów, gwałcone córki i domy w płomieniach.
Donja Helena rozpłakała się jeszcze bardziej, jak gdyby opis tych okropności był dla niej nową zniewagą. Wszystko kłamstwo! Kajzer był najzacniejszym człowiekiem; jego żołnierze szlachetnymi rycerzami, wojsko niemieckie wzorem cywilizacji i dobroci.. Jej mąż należał do tego wojska; jej synowie szli w jego szeregach. A ona znała swoich synów; młodzieńców tak starannie wychowanych, niezdolnych do żadnego złego czynu. Wszystko potwarze belgijskie, których nie mogła słuchać spokojnie... I osunęła się dramatycznie w objęcia siostry.
Pan Desnoyers złorzeczył przeznaczeniu, które go zmuszało gościć u siebie tę kobietę. Jakie kajdany dla rodziny!... A granice były zamknięte; nie sposób pozbyć się jej.
— Niech i tak będzie — rzekł — nie mówmy więcej o tem. Nie porozumiemy się nigdy. Należymy do dwóch odrębnych światów. Szkoda, że nie możesz dostać się do swoich.
I nadal powstrzymywał się od mówienia o wojnie w obecności szwagierki. Jedna tylko Cziczi trwała w swej hałaśliwej zapalczywości. Czytając w dziennikach opisy gwałtów, grabieży, miast obróconych w perzynę, ludzi uciekających z tych zgliszcz, byle tylko zachować życie, czuła znów dojmującą potrzebę szermowania swym sztyletem na prawo i na lewo. A! gdyby jej się nawinął który z tych bandytów! Co myśleli uczciwi ludzie, że ich nie wytępili wszystkich dotychczas?
A patrząc na Renè'go, jak obnosił po ulicach swój nowy mundur, słodki w obejściu, uśmiechnięty, jak gdyby wszystko, co się działo, znaczyło tylko dla niego zmianę ubioru, wykrzykiwała z zagadkowym akcentem:
— Jakie szczęście, że nie jesteś na froncie!... Jakże się cieszę, że ci nie grozi niebezpieczeństwo!
Pewnego dnia don Marceli mógł, nie opuszczając Paryża, przypatrzeć się okropnościom wojny. Trzy tysiące zbiegów belgijskich znalazło tymczasowy przytułek w jakimś cyrku, zanim ich rozesłano po prowincji. Desnoyers wszedł do tego budynku, w którym przed paru miesiącami bywał z rodziną. W przedsionku wisiały jeszcze afisze widowisk, na jakich się tak dobrze bawił.
Teraz ujrzał całe wnętrze zapchane ludzkiem mrowiem, chorem i cuchnącem. Ujrzał ludzi jakby nieprzytomnych lub ogłupionych bólem. Nie wiedzieli dobrze, gdzie się znajdują i jak się tu dostali. Straszliwy obraz najazdu pozostał im w pamięci, nie zostawiając miejsca dla następnych wrażeń. Widzieli tylko wtargnięcie zbrojnych hord do ich cichych wiosek: domy w płomieniach, żołdactwo strzelające do tych, którzy uciekali, kobiety konające w mękach cielesnego pastwienia się nad niemi, starców palonych żywcem, niemowlęta rozsiekiwane szablami w kołyskach, cały sadyzm bestji ludzkiej rozpętanej alkoholem i bezkarnością.
Osiemdziesięcioletni starcy opowiadali płacząc, jak żołnierze cywilizowanego narodu obrzynali piersi kobietom i przybijali je na drzwiach; jak obnosili niby trofea nowonarodzone dziecko, zatknięte na bagnet, jak strzelali do niedołężnych kalek, nie mogących się ruszyć z miejsca, znęcając się nad niemi poprzednio w najwymyślniejszy sposób.
Uciekali, nie wiedząc dokąd, ścigani ogniem i żelazem, obłąkani trwogą, jak uciekały ludy średniowiecza przed hordami Hanów i Mongołów. I działo się to na tle rozkwieconej przyrody, w najbogatszym ze wszystkich miesięcy, kiedy ziemia szumiała kłosami, kiedy niebo sierpniowe tonęło w powodzi słonecznych promieni, a ptaki radosnym świergotem witały bogactwo żniw.
Obraz bezmiernej zbrodni zmartwychwstał w owym, przepełnionym ludzkiem mrowiem, cyrku. Dzieci pobekiwały żałośnie jak zarzynane jagnięta; mężczyźni rozglądali się dokoła wystraszonemi oczyma; niektóre kobiety wyły jak opętane. W grozie ucieczki rodziny potraciły się z oczu. Jakiejś matce z pięciorga dzieci pozostało tylko jedno. Ojcowie, widząc się sami, myśleli z rozpaczą o zaginionych. Czy spotkają ich kiedy? Może już gdzie pomarli?
Don Marceli wrócił do domu, zgrzytając zębami i wywijając groźnie laską. A! bandyci! I przyszło mu na myśl, że byłoby lepiej, gdyby pani von Hartrott mogła przemienić się w swego męża! Wtedy pogadał by ze szwagrem!
Wojna rozbudziła religijne uczucia mężczyzn i spotęgowała pobożność kobiet. Wszystkie świątynie były przepełnione. Donja Luiza nie poprzestawała już na kościołach swojej dzielnicy. Z odwagą, jaką rodzą wyjątkowe okoliczności, chodziła pieszo po Paryżu wstępując to do Madeley, to do Przenajświętszego Serca, aż het na Montmartrze. Uroczystości religijne nabierały charakteru publicznych zgromadzeń. Kaznodzieje przedzieżgnęli się w trybunów. Zapał patrjotyczny przerywał częstokroć oklaskami kazania. Każdego dnia zrana, pani Desnoyers otwierając dzienniki, szukała przed telegramami wojennymi innych wiadomości: „Gdzie też pójdzie dziś wielebny ojciec Amette?“ A potem, klęcząc pod sklepieniem świątyni, łączyła swój głos z pobożnym chórem, wzywającym nadprzyrodzonej pomocy: „Boże zbaw Francję“. Szczególnem nabożeństwem płonęły serca do Świętej Genowefy. Błagano patronkę Paryża o cud podobny do tego, jakim odżegnała hordy Atylli.
Donja Helena odwiedzała również kościoły, ale najbliższe domu. Desnoyers zobaczył ją raz wchodzącą do Świętego Honorjusza o'Eylau. Świątynia była przepełniona, nad ołtarzem ustawiono pęki chorągwi Francji i państw sprzymierzonych. Rozmodlony tłum nie składał się wyłącznie z kobiet. Desnoyers ujrzał mężczyzn w jego wieku, poważnych, skupionych, poruszających wargami, ze wzniesionemi ku ołtarzowi oczyma, w których szklannym wzroku odbijały się niby zabłąkane gwiazdy płomyki gromnic. I znowu ogarnęła go zazdrość. Byli to ojcowie, którzy przypomnieli sobie pacierz swego dzieciństwa, myśląc o walczących synach. Don Marceli, odnosząc się zawsze dotąd obojętnie do religji, zrozumiał w tej chwili konieczność wiary. Chciał modlić się jak inni za tych wszystkich, co walczyli i umierali za tę ziemię, której on bronić nie umiał.
Ze zgorszeniem zobaczył jak pani von Hartrott klęczała wśród innych, wznosząc błagalnie oczy ku rozpiętemu na krzyżu Chrystusowi. Modliła się za swego męża Niemca, który w tej chwili może wytężał wszystkie swoje władze, by jak najskuteczniej unicestwiać słabych; modliła się za swoich synów, oficerów, króla pruskiego, którzy z rewolwerem w ręku wchodzili do wiosek i osad, pędząc przed sobą oszalałą z trwogi ludność, zostawiając za sobą zgliszcza i śmierć. A te jej modły miary połączyć się z modłami matek, które błagały Boga o opiekę nad tą młodzieżą, co miała powstrzymać barbarzyńców, z modłami tych ojców, jakby skamieniałych w swoim tragicznym bólu!
Don Marceli musiał hamować się, by nie krzyczeć i wyszedł z kościoła. Jego szwagierka nie miała prawa klękać pomiędzy tymi ludźmi.
— Powinniby ją wypędzić — mruczał oburzony — Kusi Boga swemi głupiemi modlitwami.
Ale pomimo całej swej wściekłości musiał ją cierpieć w swoim domu, musiał się przymuszać, aby nie przedostała się nazewnątrz sprawa tej drugiej narodowości, w jaką się przez małżeństwo wplątał.
Największą udręką dla don Marcelego była konieczność liczenia się ze słowami, gdy rodzina zgromadzała się w jadalni. Chciał uniknąć nadczułości szwagierki, która za najmniejszą wzmianką o jej bohaterze wybuchała płaczem, lękał się również i narzekań żony gotowej zawsze bronić siostry, jak gdyby ta była ofiarą. Żeby człowiek jego charakteru musiał w swojem własnem mieszkaniu pilnować języka i mówić z ogródka!... Jedyną pociechą, na jaką mógł sobie pozwolić, były wiadomości z placu wojny. Francuzi wkroczyli do Belgji. „Zdaje się, że Niemcom dostało się porządne lanie“. Lada starcie kawalerji, proste spotkanie przednich straży nabierało w jego ustach doniosłości rozstrzygającego faktu: „Przepędziliśmy ich także z Lotaryngji“.
Ale nagle jakby wyschło źródło optymizmu. Sądząc z dzienników, w świecie nie działo się nic nadzwyczajnego. Zamieszczano różne opowieści wojenne dla podtrzymania zapału, ale żadnej wiadomości pewnej. Rząd ogłaszał komunikaty szumnie brzmiące, ale beztreściwe. Desnoyers zaniepokoił się. Instynkt ostrzegł go o niebezpieczeństwie.
— Jakoś nie idzie — myślał. — Coś się tam musiało popsuć.
A ten brak wiadomości szedł w parze z nagłem ożywieniem się donji Heleny. Z kim spotykała się ta kobieta wyszedłszy na ulicę? Nie tracąc miny ofiary, z boleściwem spojrzeniem i skrzywionemi ustami mówiła i mówiła podstępnie. Poprostu usta jej się nie zamykały. A don Marceli musiał tego słuchać! Musiał słuchać przechwałek wroga pod swoim własnym dachem. Co za męka! Francuzów wyparto jednocześnie z Lotaryngji i Belgji. Część wojska poszła w rozsypkę. Dużo jeńców! Dużo armat straconych!
— Kłamstwo! Przesada! Niemieckie brednie! — krzyczał Desnoyers.
A Cziczi przyjmowała wybuchami urągliwego śmiechu wiadomości cioci z Berlina.
— Ja nie wiem — mówiła ta ostatnia z udaną skromnością. — Może to nie jest pewne. Ale tak mi mówiono.
Szwagier oburzał się. Gdzie jej to mówiono? Kto jej udzielał takich wiadomości?
I aby módz na czemś spędzić złość, jął napadać na szpiegostwo nieprzyjacielskie, na niedbalstwo policji które tolerowało przybywanie tylu ukrytych Niemców w Paryżu. Ale wnet musiał się ugryść w język, pomyślawszy o własnem postępowaniu. On również przyczynił się mimowoli do przechowywania wroga.
Upadek kabinetu i utworzenie Rządu obrony narodowej były wskazówką, że coś ważnego się stało. Łzy i narzekania wystraszonej donji Luizy zwiększały jeszcze jego niepokój. Poczciwa kobieta nie wracała już pełna otuchy i bohaterstwa z kościołów. Poufne rozmowy z siostrą napełniały ją trwogą, z którą nie próbowała nawet kryć się przed mężem:
— Wszystko stracone! Jedna Helena wie prawdę.
Desnoyers poszedł do Senatora Latour'a. Ten znał wszystkich ministrów; nikt nie mógł mieć pewniejszych wiadomości.
— Tak, mój przyjacielu — powiedział mu dygnitarz ze smutkiem — dwa wielkie niepowodzenia w Morhange i w Charleroi, na Wschodzie i na Północy. Nieprzyjaciel wkroczy na ziemię Francji. Ale nasze wojska są nietknięte i cofają się w porządku. Losy mogą się jeszcze odwrócić. Wielkie nieszczęście; ale jeszcze nie wszystko stracone.
Przygotowania do obrony Paryża były w pełnym biegu... Trochę późno zaciągano nowe armaty na forty: domostwa zbudowane podczas pokoju w obrębie strzału burzono z rozkazu Rządu; drzewa zewnętrznych bulwarów padły, ścięte dla rozszerzenia widnokręgu; barykady worów z ziemią i pni zatkały wejścia w dawnych murach. Ciekawi przebiegali okolice, podziwiając świeżo pootwierane okopy i sieci kolczastych drutów. Lasek Buloński napełnił się bydłem. Woły i owce pasły się na ślicznych trawnikach przy stogach suchej lucerny. Troska o pożywienie zaprzątała całą ludność, mającą jeszcze świeżo w pamięci niedole głodu przecierpiane w r. 1870. Oświetlanie ulic było z każdą nocą skąpsze. Natomiast niebo błyszczało bezustannemi snopami promieni reflektorów. Obawa powietrznego napadu przyczyniała też udręki mieszkańcom. Ludzie bojaźliwi mówili o Zeppelinach, przypisując im moc niezwyciężoną z tą przesadą, jaka towarzyszyć zwykła tajemniczym niebezpieczeństwom.
Donja Luiza zatruwała życie mężowi przewidywaniami najstraszniejszych okropności.
— Wejdą, Marceli, wejdą. Serce mi to mówi.. Ja nie wytrzymam!... Nasza córka!... nasza córka!...
Przyjmowała ślepo wszystkie zapewnienia siostry, ale w jedno uwierzyć jakoś nie mogła, to jest w rycerskość i karność tych wojsk, w których służyli jej siostrzeńcy. Wieści o gwałtach, popełnianych w Belgji na kobietach, napełniały ją bezgraniczną trwogą:
— Nasza córka, Marceli, nasza córka!
A nasza córka przedmiot takich obaw śmiała się z całem zuchwalstwem swej zdrowej i silnej młodości, słuchając lamentów matki.
— Niech przyjdą ci bezwstydnicy! Rada ich będę zobaczyć.
I ściskała swą drobną pięść, jak gdyby dzierżąc w niej mścicielski nóż.
Wreszcie Desnoyers miał tego dosyć. Pozostał mu jeden z jego monumentalnych automobili. Mógł go poprowadzić szofer cudzoziemiec. Senator Latour postarał się o papiery potrzebne do podróży dla całej rodziny i Desnoyers wydał rozporządzenie małżonce tonem nie znoszącym oporu. Mają pojechać do Biaritz lub jakiej innej stacji klimatycznej w północnej Hiszpanji. Prawie wszystkie rodziny Południowo-Amerykańskie wyjechały w tę samą stronę. Donja Luiza chciała się zrazu sprzeciwiać, niepodobieństwem jej było jechać bez męża. Przez tyle lat pożycia nie rozdzielali się ani razu. Ale don Marceli nie dał sobie nawet wspomnieć o tem. On zostanie. Wtedy biedna kobieta pobiegła na ulicę de la Pompe. Juljan zaledwie wysłuchał, co mu prawiła matka. Ach! i on zostawał także!
I wkońcu majestatyczny automobil ruszył w drogę na Południe, unosząc donję Luizę i jej siostrę, która chętnie przyjęła to oddalenie się od tak podziwianych wojsk cesarza, i Cziczi, uszczęśliwioną, że wojna sprowadza jej wycieczkę na modne plaże, uczęszczane przez jej przyjaciółki.
Don Marceli pozostał sam. Obie Chinki pojechały koleją za paniami. Z początku był jak oszołomiony tą pustką, jaka się dokoła niego wytworzyła; nie mógł się oswoić z obiadami po restauracjach i z powrotem do tych olbrzymich komnat, w których zdawały się błąkać echa rodzinnego życia. Inne piętra domu były również puste; wszyscy mieszkańcy innych pięter byli to cudzoziemcy, którzy zdążyli wymknąć się cichaczem lub Francuzi, zaskoczeni przez wojnę w swych wiejskich posiadłościach.
Don Marceli wychodząc codziennie na przechadzkę, instynktownie kierował się na ulicę de la Pompe i patrzył zdaleka na oszkloną ścianę pracowni Co uczyni syn? Z pewnością pędzić będzie w dalszym ciągu, wesołe, próżniacze życie. Dla takich jak on ludzi nic zgoła nie istniało prócz błahostek ich egoizmu.
Desnoyers był zadowolony ze swego postanowienia. Wyjechać z rodziną wydawało mu się występkiem. Dość go już udręczało wspomnienie ucieczki do Ameryki.
— Nie, nie wejdą — powtarzał sobie ciągle z optymizmem zapału.
— Mam przeczucie, że nie wejdą. A jeżeli wejdą!
Nieobecność rodziny napełniła go wesołą, nieopatrzną odwagą młodośd. Wiek i złączone z nim dolegliwości uniemożliwiały mu wojnę w otwartem polu, ale mógł jeszcze strzelać z karabinu nieruchomy w okopie. Niech by przyszli!... Pragnął tego z gorliwością dobrego płatnika, który chciałby się uiścić, choćby późno, z dawnego długu.
Na ulicach spotykał liczne gromady zbiegów. Byli z Północy i ze Wschodu Francji i zdołali uciec przed wejściem Niemców. Ze wszystkich opowiadań tej zbolałej rzeszy, która nie wiedziała gdzie iść i liczyła tylko na miłosierdzie ludzkie, największe wrażenie czyniły na nim zamachy na własność prywatną. Zaciskał pięście, słysząc o mordach i gwałtach, ale grabieże z upoważnienia dowódców, masowe pustoszenie z wyższego rozkazu i następujące po nich pożary, wydawały mu się czemś tak niesłychanem, że milczał, jak gdyby zdumienie sparaliżowało mu umysł. I to naród praworządny wojował w ten sposob, niczem horda dzikich Indjan, która napada tylko dla łupu! Jego poszanowanie prawa własności tak silnie w nim zakorzenione buntowało się przeciw tym świętokradztwom.
Zaczął troszczyć się o swój zamek w Villeblanche. Wszystko, co posiadał w Paryżu, wydało mu się nagle błahostką w porównaniu z tem, co zawierała „siedziba historyczna“. Były tam najcenniejsze obrazy, zdobiące ściany ponurych salonów; tam również starożytne meble, zdobywane w pocie czoła na licytacjach i pełne kosztownych drobiazgów serwantki, dywany, srebra.
Wyliczał sobie w pamięci wszystkie te przedmioty z taką dokładnością, że żaden nie uszedł tego myślowego inwentarza. Rzeczy, o których zapomniał, przypominały mu się teraz, a obawa utracenia ich dodawała im nowego blasku, podnosząc ich wartość. Ale wszystkie bogactwa Villeblanche gasły wobec jednego nabytku, będącego jakby świadectwem jego olbrzymiego majątku; zbytkownym sprzętem, na jaki tylko „miljoner“ mógł sobie pozwolić.
— Złota wanna — myślał — Tam mam mego złotego mola.
Wannę tę nabył na jakiejś licytacji, nie znając na pewno jej pochodzenia; może był to sprzęt książęcy, a może zawdzięczał swe istnienie kaprysowi kokoty, żądnej jak największego zbytku. On i jego rodzina usnuli legendę dokoła tego złotego naczynia, ozdobionego szponami lwów, delfinami i popiersiami najad. Niewątpliwie posiadali je niegdyś królowie. Cziczi zapewniała z powagą, że była to wanna Marji Antoniny. I cała rodzina, uważając dom przy Avenue Victor Hugo jako zbyt skromny i mieszczański na przechowywanie tego przedmiotu, zgodziła się żeby go przenieść do zamku, gdzie trwałby szacowny, niepotrzebny i uroczysty, jako zabytek muzealny. I to by miał przywłaszczyć sobie nieprzyjaciel, jeżeli dotarłby tam, posuwając się ku Marnie, to i wszystkie inne bogactwa, nagromadzone z taką cierpliwością?... Ach! nigdy! Jego dusza zbieracza była zdolną do największych bohaterstw, żeby tego uniknąć.
Każdy dzień przynosił nową falę złych wieści. Dzienniki powiadały mało, Rząd przemawiał językiem zawiłym, pogrążającym duszę w niepewnościach. Mimo to prawda torowała sobie drogę w tajemniczy sposób, podniecana pesymizmem tchórzliwych jednostek i machinacjami szpiegów nieprzyjacielskich, ukrywających się w Paryżu. Ludzie udzielali sobie złowrogich wieści, zasłyszanych tu i owdzie. „Już przeszli granicę“. „Już są w Lille“. „Posuwając się z szybkością pięćdziesięciu kilometrów na dzień“. Nazwisko von Kluka zaczynało być znanem. Anglicy i Francuzi cofali się przed okrążającemu posunięciami najeźdźców. Niektórzy oczekiwali nowego Sedanu. Desnoyers śledził za zbliżeniem się wroga, chodząc codziennie na Dworzec Północny.
Co dwadzieścia cztery godzin zmniejszał się ruch pasażerski. Plakaty kolejowe obwieszczały, że nie sprzedaje się biletów do takich to a takich miejscowości Północnych, kolejno wpadających w ręce wroga. Zmniejszanie się narodowego terytorjum odbywało się z systematyczną regularnością w stosunku pięćdziesięciu kilometrów dziennie. Z zegarkiem w ręku można było oznaczyć godzinę, kiedy pierwsi ułani powitają swemi lancami ukazanie się wieży Eiffel na widnokręgu. Pociągi przychodziły przepełnione, wyrzucając z wagonów niezliczone tłumy podróżnych.
I w takich to chwilach ogólnej trwogi don Marceli zgłosił się do swego przyjaciela senatora Latour i wprawił go w osłupienie najbardziej nieoczekiwanem żądaniem. Chciał jechać natychmiast do swego zamku Villeblanche. Kiedy wszyscy uciekali w stronę Paryża, on właśnie potrzebował wybierać się w przeciwnym kierunku. Senator nie dowierzał własnym uszom.
— Czyś pan zwarjował! wykrzyknął. — Trzeba zmykać z Paryża, ale ja Panu to jednemu mówię i zatrzymaj przy sobie, bo to tajemnica. Wyjeżdżamy wszyscy lada chwila, wszyscy: Prezydent, Rząd, Dwie Izby. Osiądziemy w Bordeaux jak w 1870-ym. Nieprzyjaciel nadejdzie, to kwestja dni... może godzin. Mało wiemy z tego, co się dzieje, ale wszystkie nowiny są złe... Wojsko trzyma się dzielnie, jest dotychczas nietknięte, ale cofa się... cofa się ustępując placu. Wierzaj mi, przyjacielu; najlepiej opuścić Paryż. Gallieni będzie go bronił; ale obrona będzie ciężka i dotkliwa. Choćby nawet Paryż upadł, to przez to nie upadnie Francja. Będziemy prowadzili dalej wojnę, choćby do granicy Hiszpańskiej... Ale to smutne!... bardzo smutne!...
I ofiarował się przyjacielowi, że zabierze go ze sobą do Bordeaux, o którym to odwrocie mało kto wiedział w owej chwili. Desnoyers potrząsnął głową. Nie; chciał jechać do swego zamku Villeblanche. Jego meble... jego zbiory... jego park.
— Ależ wezmą pana do niewoli — zawołał senator. — A może i zabiją.
Obojętne machnięcie ręki było odpowiedzią. Desnoyers czuł się na siłach walczyć ze wszystkiemi wojskami Niemiec w obronie swojej własności. Chodziło o to głównie, aby się tam dostać, a potem, niech się kto waży tknąć jego mienia. Senator patrzył ze zdumieniem na tego burżuja, rozwścieczonego poczuciem posiadania. Przypomniał sobie handlarzy arabskich, zazwyczaj pokornych i spokojnych, którzy walczą i padają trupem jak dzikie zwierzęta, gdy beduini chcą przywłaszczyć sobie ich towary.
Nie była to jednak chwila do rozpraw; każdy powinien był myśleć o własnym losie. Więc senator przychylił się wkońcu do życzenia przyjaciela. Skoro tego chce niech i tak będzie. I dokazał tego swemi wpływami, że Don Marceli wyjechał pociągiem wojskowym, idącym na spotkanie armji.
Podróż ta zaznajomiła Desnoyers'a z nadzwyczajnym ruchem, jaki wojna wywołała na kolejach. Pociąg jego potrzebował czternastu godzin by pokryć odległość, przebywaną normalnie w ciągu dwóch. Składał się z wagonów towarowych, naładowanych żywnością i amunicją z drzwiami zamkniętemi i opieczętowanemi. Wagonem trzeciej klasy jechała eskorta: oddział straży ziemskiej. Desnoyers umieścił się w drugiej, wraz z porucznikiem dowodzącym tym oddziałem i oficerami, śpieszącymi do swych pułków po ukończeniu czynności mobilizacyjnych w miejscowościach, gdzie przed wojną stały garnizony.
Konie tych oficerów jechały węglarkami.
Pociąg zatrzymywał się często, aby przepuścić inne, napełnione żołnierzami lub wracające do Paryża z tłumem zbiegów. Ci, jechali stłoczeni na towarowych platformach: kobiety, dzieci, starcy obładowani tłumoczkami, węzełkami i ręcznemi wózkami, które im posłużyły do przewiezienia na stację wszystkiego co im pozostało z ich ruchomości. Sprawiało to wrażenie wędrownego obozowiska, które zatrzymywało się całemi godzinami a czasem dniami na bocznych szynach, ustępując z drogi pociągom, spieszącym na niecierpiące zwłoki wezwanie wojny. Ludzie, przyzwyczajeni do tych postojów, wysypywali się z wagonów i rozpraszali się po przydrożnych polach.
Na ważniejszych stacjach wszystkie linie bywały zajęte całemi różańcami wagonów. Lokomotywy gwizdały niecierpliwie, jak gdyby rwąc się do odjazdu. Gromady żołnierzy snuły się przed pociągami niepewne, wsiadając do jednych wagonów, by przesiąść się do drugich, urzędnicy spokojni i widocznie przemęczeni chodzili z miejsca na miejsce, udzielając wskazówek, dyrygując ładowaniem piętrzących się do góry pakunków.
W pociągu, wiozącym Desnoyers'a, straż spała, przyzwyczajona do monotonnego obowiązku eskortowania. Dozorcy koni, pootwierawszy drzwiczki wagonów, siadali na brzegu ze zwieszonemi nogami. Pociąg szedł powoli nocą przez mroczne, uśpione pola, zatrzymując się przed czerwonemi latarniami, i oznajmiał przeciągłym gwizdem swoją obecność. Na niektórych stacjach zjawiały się dziewczęta biało ubrane z kokardami i chorągiewkami na piersiach. Dniem i nocą przebywały tam, zmieniając się, by żaden pociąg nie przeszedł bez ich odwiedzin. Przynosiły w koszykach i węzełkach podarunki żołnierzom: chleb, czekoladę, owoce. Wielu przez hardość chciało odmawiać, ale musieli ustąpić wobec smutnego spojrzenia dziewcząt. Nawet Desnoyers nie uniknął tych darów patriotycznego zapału.
Większą część nocy spędzał, rozważając z towarzyszami podróży. Oficerowie mieli tylko mętne wskazówki, gdzie mogliby spotkać swoje pułki. Posunięcia wojenne zmieniały codziennie ich położenie. Ale, wierni powinności, jechali dalej z nadzieją, że zdążą na czas, by wziąć udział w stanowczej bitwie. Dowódca eskorty odbył już kilka takich podróży i on jeden zdawał sobie ściśle sprawę z odwrotu. Za każdym razem pociąg przebywał krótszą przestrzeń. Wszyscy byli stropieni. Po co ten odwrót? Wojsko doznało przeciwności niewątpliwie, ale było nietknięte i, według jego zdania, powinno było szukać odwetu w tem miejscu, gdzie poniosło klęskę. Odwrót zostawiał wolną drogę najeźdźcy. Jak daleko mieli się cofać? Oni, którzy przed dwoma tygodniami sprzeczali się po garnizonach o ten punkt w Belgji, gdzie przeciwnik otrzyma cios śmiertelny, i którędy wkroczą do Niemiec zwycięzkie wojska!
Rozczarowanie tego oficera nie zdradzało zniechęcenia. Nieokreślona, ale niezachwiana nadzieja brała górę nad zwątpieniem. Generalissimus był jedynym, który posiadał tajemnicę wydarzeń. I Desnoyers przytakiwał mu, ze ślepem uznaniem, jakiem napełniali go zawsze ci, którym zaufał, Joffre! Wódz poważny i spokojny, upora się wkońcu ze wszystkiem. Nikt nie powinien wątpić w jego szczęśliwą gwiazdę. Był z tych, do których należy zawsze ostatnie słowo.
O świcie Desnoyers wysiadł z wagonu. „Powodzenia“. I ściskał ręce tych dzielnych młodzieńców, którzy wkrótce może mieli umrzeć. Przypadkowo linja była wolną, więc pociąg mógł wyruszyć zaraz w dalszą drogę, i Don Marceli pozostał sam na stacji. W czasach normalnych szła stamtąd kolejka, przechodząc przez Villeblanche, ale teraz kursowanie jej uległo zawieszeniu z braku obsługi. Urzędników zabrano na wielkie linje, zawalone wojennymi transportami.
Napróżno, za najhojniejszą zapłatę chciał nająć konia lub chociaż wózek zaprzężony w jakiekolwiek pociągowe bydle, by odbyć dalszą drogę. Mobilizacja zabrała co było najlepszego, a inne środki lokomocji zniknęły wraz z uciekinierami. Trzeba było iść piechotą piętnaście kilometrów.
Stary nie zawahał się: dalej, marsz! I zaczął postępować białą, prostą, zakurzoną drogą wskroś płaskich, równych pól, ciągnących się w nieskończoność. Kępy drzew porozrzucane gdzieniegdzie, trochę zielonych zagród i dachy kilku stodół urozmaicały jednostajność krajobrazu. Pola pokryte były rżyskiem świeżo ukończonych żniw, stogi żyta złociły się na nich, przybierając już odcień oksydującego się złota. W dolinkach fruwały ptaki, otrząsając z piór nocną rosę.
Pierwsze promienie słońca zapowiadały dzień gorący. Dokoła stogów Desnoyers zobaczył gromady ludzi wstających, porządkujących odzież i budzących tych, którzy jeszcze spali. Byli to uciekinierzy, obozujący w pobliżu stacji, w oczekiwaniu pociągu, który by ich zawiózł, sami nie wiedzieli dokąd. Jedni pochodzili z dalekich departamentów; słyszeli huk armat; widzeli zbliżającą się wojnę i mieli już za sobą kilka dni ucieczki na traf. Inni, zarażeni trwogą, uciekali również, lękając się zaznać tych samych okropności Desnoyers ujrzał matki z niemowlętami u piersi zniedołężniałych starców, którzy mogli posuwać się z trudem z kijem w ręku i prowadzeni przez kogoś z rodziny; staruszki pomarszczone i nieruchome jak mumje, śpiące na wózkach, jakie ciągnęły dziewczęta i wyrostki. Po wschodzie słońca te nieszczęsne gromady, rozprószone w nocy, szukały się wzajemnie, skupiając się do dalszej drogi. Wielu szło na stację w nadziei, że jakiś pociąg zabierze ich przecież. Inni dążyli wzdłuż relsów, myśląc że los posłuży im lepiej w innem miejscu.
Desnoyers maszerował cały ranek. Biała i prosta wstążka drogi pstrzyła się gromadami ludzi, idących z przeciwnej strony i podobnych z daleka do ruszających się mrówek. Nikt nie szedł w tym samym kierunku co on. Wszyscy uciekali na Południe i spotkawszy tego miejskiego pana dostatnio obutego z laseczką w reku i w słomianym kapeluszu, wytrzeszczali oczy ze zdziwienia. Poczytywali go może za jakiego rządowego funkcjonariusza, widząc, że idzie samotnie tam, skąd oni pod wpływem strachu uciekali.
Około południa udało mu się zdobyć kawałek chleba, trochę sera i butelkę białego wina w przydrożnej karczmie. Właściciel był na wojnie, żona leżała chora w łóżku. Matka, przygłuchła staruszka, otoczona wnuczętami przyglądała się, siedząc na przyzbie, temu pochodowi uciekinierów, trwającemu już trzy dni.
— Dlaczego oni uciekają, proszę pana? — spytała Desnoyersa. — Wojna przecież czepia się tylko żołnierzy. My ludzie wsiowi, nie czynimy nic złego nikomu i nikogo nie powinniśmy się obawiać.
W cztery godziny potem Desnoyers, zstępując z jednej z tych pochyłości, jakie tworzą dolinę Marny, zobaczył w oddali dachy Villeblanche, otaczające kościół, i wynurzające się z pomiędzy zarośli łupkowe szczyty wieżyczek jego zamku.
Ulice miasteczka były puste. Tylko w pobliżu rynku zobaczył kilka kobiet siedzących na przyzbach, jak w spokojne, letnie wieczory dawnych czasów. Połowa mieszkańców uciekła, druga połowa została w swoich sadybach z przyzwyczajenia i łudząc się ślepym optymizmem. Jeżeli przyjdą Prusacy, cóż im mogą zrobić? Nie stawią żadnego oporu, będą posłuszni ich rozkazom, a któż by się znęcał nad posłusznym narodem? Zresztą wszystko lepsze, niż porzucić domostwa, które pobudowali ich przodkowie i z których oni nigdy się nie ruszali.
Na rynku Desnoyers zobaczył mera i gromadkę głównych mieszkańców. Wszyscy oni podobnie jak kobiety ze zdumieniem spoglądali na właściciela zamku. Było to najbardziej nieoczekiwane zjawisko. Kiedy tylu uciekało do Paryża, ten Paryżanin przybywał do nich podzielić ich los. Życzliwy uśmiech, przyjazne spojrzenie pojawiły się na twarzach tych podejrzliwych wieśniaków. Do tej pory Desnoyers żył w złych stosunkach z całem miasteczkiem. Pilnował srogo swoich praw, nie uznając żadnej tolerancji w sprawach własności. Odgrażał się często, że sprocesuje mera i wpakuje do więzienia połowę sąsiadów; oni zaś odwzajemniali mu się, wypasając mu łąki, tępiąc zwierzynę i wytaczając mu ustawicznie sądowe skargi i niedorzeczne pretensje. Przez wstręt do municypalności Desnoyers zbliżył się do proboszcza, ten bowiem żył w otwartej wojnie z merem. Ale stosunki właściciela zamku z Kościołem były równie bezowocne jak walki z Państwem. Proboszcz, dobroduszny człeczyna, z powierzchowności przypominający mu trochę Renana, myślał tylko o tem, jakby wyciągać od niego pieniądze dla biednych, a dobrotliwość posuwał aż do stawania w obronie i usprawiedliwiania grabieżców jego mienia. Jakże dalekiemi wydały się Desnoyers'owi te utarczki z przed miesiąca!... Zdziwił się też ogromnie zobaczywszy, że ksiądz, przechodząc z domu do kościoła pozdrowił mera przyjaznym uśmiechem.
Po wielu latach głuchej niechęci spotkali się wieczorem 1-ego Sierpnia u stóp wieży kościelnej. Dzwoniono na niej na gwałt, aby oznajmić mobilizację ludziom, pracującym w polu. I dwaj wrogowie instynktownie podali sobie ręce. Wszyscy Francuzi! Ta ogólna życzliwość objawiła się również w stosunku do znienawidzonego właściciela zamku. Musiał kłaniać się na wszystkie strony, ściskając twarde dłonie. A za jego plecami udzielano sobie przyjacielskich uwag:
— Dobry człowiek, tylko trochę gwałtowny!
I panu Desnoyers'owi zapachniała na kilka minut słodka woń popularności.
Znalazłszy się w zamku, za nic sobie poczytał całodzienny trud, chociaż nogi pod nim drżały. Nigdy nie wydał mu się tak okazałym i majestatycznym jego park jak w ten letni wieczór; nigdy tak białemi łabędzie, których wdzięczne sylwety dwoiły się przez odbicie w martwej tafli stawu; nigdy tak pańską rezydencja, przeglądająca się w zielonem zwierciadle nawodnionych rowów. Zapragnął zobaczyć natychmiast obory pełne bydła, poczem rzucił okiem na puste stajnie. Mobilizacja zabrała mu najlepsze konie robocze. Zniknęła również służba. W całym zamku pozostał tylko odźwierny, człowiek przeszło pięćdziesięcioletni, chory na piersi i jego rodzina, złożona z żony i córki. Cała ta trójka oprzątała krowy, napełniając ich żłoby i od czasu do czasu obmywając im zaniedbane wymiona.
Wróciwszy do zamku, Desnoyers winszował sobie ponownie tego postanowienia, które go tu przywiodło. Jakże opuścić takie bogactwo!... Przyglądał się obrazom, serwantkom, meblom, firankom i portjerom skąpanym w złocie konającego dnia i piersi wezbrały mu dumą posiadania. Ta duma natchnęła go nadzwyczajnem, nieprawdopodobnem męstwem, jak gdyby był jakąś olbrzymią istotą z innej planety, a cała otaczająca go ludzkość mrowiskiem, które mógł rozdeptać nogami. Niech przyjdzie wróg! Czuł się na siłach walczyć ze wszystkimi. Później, gdy ochłonął z bohaterskiej gorączki, próbował uspokoić się pozbawionym również podstaw optymizmem... Nie przyjdą. Nie wiedział dlaczego, ale serce mówiło mu, że nieprzyjaciel nie dotrze aż dotąd.
Następny ranek spędził, obchodząc sztuczne łąki, jakie pozakładał za parkiem i ubolewając nad ich zaniedbaniem wskutek odejścia ludzi. Postanowił też otworzyć śluzy, by skropić pastwiska, które już zaczynały wysychać. Winnice pięły się po kratowinach, służących im za podporę. Dojrzewające, jasne grona zwieszały się wśród liści. Ach! Któż będzie zbierał te bogactwa?
Wieczorem zauważył jakiś nadzwyczajny ruch w miasteczku. Żorżetta, córka odźwiernego, przyniosła wiadomość, że zaczęły przejeżdżać główną ulicą ogromne automobile, mnóstwo automobili i żołnierze francuscy, mnóstwo żołnierzy. Wkrótce rozpoczął się pochód dróżką, przylegającą tuż do zamku, a prowadzącą do mostu na Marnie. Były to wozy zamknięte lub otwarte, zachowujące jeszcze swe dawne, handlowe napisy pod warstwą stwardniałego kurzu i ochlapań błotem. Wiele z nich opiewało na nazwy przedsiębiorstw paryskich, inne prowincjonalnych. A więc z temi przemysłowemi podwodami zarekwirowanemi przez mobilizację przechodziły inne, które wywarły na Desnoyers'ie wrażenie twarzy przyjaznych, dostrzeżonych w nieznajomym tłumie. Były to omnibusy paryskie, noszące w górze nazwy, wskazujące kierunek ich dawnych kursów : Madeleine - Bastylle, Pass - Bourse i t. d. Może on sam jeździł wiele razy w tych samych omnibusach, postarzałych, zniszczonych przez dwadzieścia dni nieustającej wędrówki, o powyginanych deskach, rozklekotanych żelastwach i dzwoniących przeraźliwie za każdem poruszeniem.
Na jednym z tych wozów widniały białe kręgi z czerwonym krzyżem po środku; inne poznaczone były literami i liczbami, jakie tylko wtajemniczeni w arkana administracji wojskowej zrozumieć mogli. A na wszystkich tych wozach, w których nerwami sprawnie działającymi były tylko motory, Desnoyers zobaczył mnóstwo żołnierzy, ale wszystko rannych, z obandażowaną głową i nogami, o twarzach wybladłych, którym dawno nie golona broda dodawała tragicznego wyrazu, rozgorączkowanych oczach i ustach nawpół otwartych, jak gdyby z zastygłym jękiem boleści. Lekarze i chorzy jechali oddzielnie. Parę oddziałów konnicy towarzyszyło temu pochodowi. A wśród posuwających się zwolna automobilów i jeźdźców szły gromady żołnierzy w podartych płaszczach, zwieszających się z ramion jak płachty. Byli to ranni, którzy mogli iść piechotą. Ci, dowcipkowali, śpiewali, jedni z ręką na temblaku, inni z głową obwiązaną, częstokroć krwawiącą poprzez płócienne bandaże.
Miljoner chciał coś dla nich uczynić, ale zaledwie zdążył rozdać parę butelek wina i trochę chleba, gdy wmięszał się w to lekarz i złajał go, jak gdyby biedny Desnoyers popełnił zbrodnię. Jego szczodrobliwość mogła się okazać fatalną w skutkach. Musiał więc stać nad brzegiem drogi bezsilny i smutny, przeprowadzając posępnemi oczyma żałosny orszak. Gdy zmrok zapadł, nadciągnęły setki wozów, jedne zamknięte hermetycznie z ostrożnością jaką nakazują materjały wybuchowe, inne naładowane worami i skrzyniami, z których wydzielała się stęchła woń zapasów żywnościowych. A dalej jeszcze pędzono wielkie stada wołów, które albo zbijały się w bezładne kupy, lub biegały jak oszalałe na wszystkie strony, póki bat i krzyk pastucha w kepi, nie zaprowadził pomiędzy niemi porządku.
Desnoyers spędził noc bezsennie. Więc to był ów odwrót, o którym mówiono w Paryżu, ale w który mało kto chciał wierzyć, odwrót, który doszedł aż dotąd; trwał w dalszym ciągu, a nikt nie wiedział, gdzie będzie jego kres. Ale i teraz nieuleczalny optymizm podsunął upartemu człowiekowi nieprawdopodobną nadzieję. Może ten odwrót tyczył się tylko szpitali, zapasów, tego wszystkiego, co pozostaje zwykle na tyłach wojska. Zaś wojsko chciało uwolnić się od tych ciężarów, tamujących mu swobodę ruchów i posyłały je daleko koleją i podwodami. Tak być musiało. I w tych hałasach, trwających całą noc, odgadywał jedynie przejście wozów, napełnionych rannymi, amunicją, żywnością, jak to miało miejsce podczas dnia.
O świcie usnął znużony i obudził się późno. Pierwsze jego spojrzenie było na drogę. Ujrzał ją zalaną ludźmi i końmi, które ciągnęły toczące się przedmioty. Ale ludzie nieśli karabiny i tworzyli oddziały, pułki, a toczącemi się przedmiotami były armaty. To było wojsko... to był odwrót
Desnoyers wybiegł na brzeg drogi, by lepiej przekonać się o prawdzie.
Niestety! to były pułki, takie same, jakie widywał wyruszające z dworców Paryża, ale jakże inaczej wyglądały! Błękitne płaszcze przemieniły się w jakieś pożółkłe łachmany, czerwone spodnie nabrały koloru źle wypalonej cegły; obuwie wyglądało jak placki błota. Twarze miały wyraz dziki; okryte kurzem i potem, wychudzone i tchnące tak bezgranicznem znużeniem, jak gdyby ci ludzie chcieli stanąć, pozostać tu na zawsze, zabijając lub umierając, ale nie zrobiwszy już ani kroku więcej. A oni szli... szli... szli.. Niektóre marsze trwały trzydzieści godzin. Nieprzyjaciel następował im na pięty, a rozkaz był iść i nie dopuszczać do bitwy, jedynie szybkością pochodów unikając otoczenia, jak to było zamiarem najeźdźców. Wodzowie odgadywali stan duszy swoich ludzi. Mogli żądać od nich ofiary życia, ale kazać im iść dniem i nocą, wciąż uciekając przed nieprzyjacielem, kiedy nie uważali się za zwyciężonych, kiedy czuli w sobie rosnącą wściekłość, która jest matką bohaterstwa!... Rozpaczliwe spojrzenia zwracały się na najbliższych oficerów, na dowódców na samego pułkownika!... Już nie mogli dalej! Taki olbrzymi, wyczerpujący marsz w ciągu tak niewielu dni i poco? Zwierzchnicy, którzy wiedzieli tyle co i oni zdawali się odpowiadać wzrokiem, jak gdyby byli w posiadaniu jakiejś tajemnicy: „Odwagi!... Jeszcze jeden wysiłek!... To się prędko skończy“.
Konie, silne, ale pozbawione wyobraźni, okazywały mniej wytrzymałości niż ludzie. Wygląd ich był opłakany. Mogłyż to być te same rumaki, ogniste o połyskliwej sierści, które Desnoyers widywał w defiladach paryskich na początku zeszłego miesiąca? Dwudziestodniowa kampanja uczyniła z nich szkielety, ledwo trzymające się na nogach. Przygasły ich wzrok zdawał się błagać o litość. Za każdem poruszeniem ukazywała się z pod uprzęży poszerszeniała skóra, z krwawiącemi odparzeliznami. Ciągnęły swój ciężar z najwyższym wysiłkiem, jak gdyby rozum ludzki działał na ich ciemne instynkty. Niektóre, wyczerpawszy ostatek sił, waliły się nagle z nóg, opuszczając towarzyszy trudów. Desnoyers widział jak artylerzyści odprzęgali je szybko, biciem spędzając je zdrogi, by nie tamowały ruchu.
A one, nieszczęsne, pozostawały tam, ukazując swą szkieletowatą nagość ukrytą dotychczas pod uprzeżą i ze sztywnemi nogami i szklanym wzrokiem zdawały się oczekiwać jak ich obsiądą muchy, zwabione ich smutnem ścierwem.
A armaty pomalowane na popielato, łoża działowe, wszystko co don Marceli widział czyste i błyszczące tą miłosną pieczołowitością z jaką mężczyzna od najdawniejszych czasów chodził koło broni, staranniej nawet niż kobieta koło statków gospodarskich! Teraz wszystko to było brudne, zachlapane błotem, okopcone dymami wybuchów.
W przerwach wolnej przestrzeni pomiędzy każdą baterją a pułkiem biegły gromadki chłopów, wsie całe, które w obawie przed najściem wroga przyłączyły się do wojska w odwrocie. Gdy zbliżał się nowy kompleks, schodzili z drogi i szli dalej polami, ale za najmniejszą nową przerwą wracali skuszeni gładką i białą powierzchnią gościńca. Były tam matki, popychające wózki, naładowane sprzętami i dziećmi; chorzy, którzy się ledwo wlekli; starcy, dźwigali na plecach wnuków; babki, tulące do uczepionych u ich spódnic drobiazg.
Nikt teraz nie stawiał oporu hojności właściciela zamku. Cała jego piwnica zdawała się wylewać na gościniec. Toczyły się beczki z ostatniego zbioru, a żołnierze napełniali czerwonym płynem, wiszące im u pasa blaszanki. Potem wino butelkowane ukazywało się porządkiem dat i ginęło natychmiast w tej ludzkiej rzece, która płynęła i płynęła. Desnoyers z dumą spoglądał na skutki swej szczodrobliwości. Uśmiech pojawiał się na zdziczałych twarzach; francuska żartobliwość ożywiała szeregi; oddalając się, żołnierze zaczynali śpiewać.
Następnie Desnoyers znalazł się na rynku wśród oficerów, dających krótkie wytchnienie koniom, przed dopędzeniem kolumny. Ze ściągniętemi brwiami i posępnym wzrokiem mówili o tym niepojętym dla nich odwrocie. Przed kilku dniami odepchnęli dzielnie napastników. A mimo to cofali się, posłuszni naglącemu i surowemu rozkazowi.
— Nie rozumiemy — mówili — nie rozumiemy.
Systematyczne cofanie się w porządku doprowadzało do rozpaczy tych ludzi, którzy chcieli się bić, a musieli uchodzić. A wszystkich udręczała ta sama wątpliwość: „Nie rozumiemy“.
I ta wątpliwość czyniła tem cięższym ten marsz nieustający, marsz dniem i nocą z krótkimi odpoczynkami, które przerywała wciąż obawa, żeby nie być odciętymi od reszty wojska: „Jeszcze jeden wysiłek, moje dzieci! Odwagi. Odpoczniemy rychło“.
Kolumny w odwrocie pokrywały setki kilometrów. Desnoyers widział tylko jedną z nich. O tej samej porze inne i inne wykonywały ten sam odwrót, pokrywając połowę szerokości Francji. Wszystkie cofały się z tem samem zgnębionem posłuszeństwem, a ich ludzie powtarzali to samo co oficerowie: „Nie rozumiemy... Nie rozumiemy“.
Don Marceli doznał wnet tego samego smutku i zniechęcenia. On również nie rozumiał. Widział to, co wszyscy mogli widzieć: Niemców, posuwających się w głąb niemal bez sprzeciwu; całe departamenty, miasta, wsie, dostające się w moc nieprzyjaciela za plecami wojsk, które cofały się nieustannie. Zapał jego upadł raptownie, jak nadęta kula, którą przedziurawiono. Powrócił dawny pesymizm. Wojska były mężne i karne; ale nacóż się to mogło przydać, jeżeli cofały się bez walki, obezwładnione rozkazem, który im nie pozwalał bronić ojczyzny?
— To samo, co w 70-ym roku — myślał. — Na pozór więcej ładu, ale rezultat będzie ten sam.
Ale jakby w przeczącej odpowiedzi tym przypuszczeniom usłyszał żołnierza rozmawiającego z jakimś wieśniakiem.
— Cofamy się, ale aby skoczyć z większą siłą na boszów[5]. Dziadzio Joffre wsadzi ich sobie do kieszeni o tej porze i w tem miejscu, jakie sobie wybierze.
Desnoyers nabrał otuchy, usłyszawszy nazwisko generała. Może ten żołnierz, który wśród tych nieskończonych, demoralizujących marszów zachowywał niewzruszoną wiarę, przeczuwał lepiej prawdę, niż mędrkujący i oczytani oficerowie.
Resztę dnia spędził, rozdając upominki ostatnim szeregom kolumny. Piwnica jego opróżniła się. Koleją dat znikały tysiące butelek nagromadzonych w podziemiach zamku. Za zbliżeniem się nocy były to już butelki okryte pleśnią lat; te rozdawał tym, którzy mu się wydawali najsłabsi. Ale też w miarę, jak przeciągała kolumna wygląd jej stawał się coraz opłakańszy. Przechodzili maruderzy, ciągnąc z wysiłkiem nogi obtarte do żywego mięsa w obuwiu. Ale wszyscy, choć padający ze znużenia trzymali broń w porządku, myśląc o nieprzyjacielu, który był blizko.
Hojność Desnoyersa sprawiała na wielu z nich zdumiewające wrażenie. Byli przyzwyczajeni w pochodzie przez ziemię ojczystą walczyć z obojętnością rolnika. Nikt nic nie dawał. Strach przed niebezpieczeństwem sprawiał, że mieszkańcy wsi kryli się z zapasami żywności, odmawiając najmniejszej pomocy rodakom, którzy się za nich bili.
Miljoner spał źle tej drugiej nocy w swem obszernem łożu z kolumnami, które jakoby należało do Henryka IV, wedle słów antykwarjuszów. Nie było już ciągłego przemarszu wojsk. Raz po raz przechodził pojedyńczy oddział, baterja, batalion kawalerji, ostatnie siły odwrotu, które zapóźniły się w poblizkich wioskach, aby osłaniać ruch cofających się wojsk. Głębokie milczenie, jakie następowało po tych hałaśliwych przechodach, napełniało go wrażeniami wątpliwości i niepokoju. Co on tu robił, gdy całość armji była w odwrocie? Nie byłoż to szaleństwem zostawać tutaj? Ale natychmiast przypomniały mu się bogactwa nagromadzone w zamku. Ach! gdyby je mógł zabrać! Ale to było niepodobieństwem z braku czasu i środków. A w dodatku, jego wrodzona uporczywość poczytywała taką ucieczkę za coś hańbiącego.
— Trzeba kończyć, co się zaczęło — mówił sobie w duchu. On przyjechał tu, by pilnować swej własności i nie należało mu uciekać za zbliżeniem się niebezpieczeństwa.
Gdy następnego ranka, wyszedł do miasteczka, prawie że nie zobaczył żołnierzy. Tylko oddział dragonów pozostał w okolicy, by osłaniać resztki odwrotu. Jeźdźcy przebiegali lasy, zagarniając maruderów i szykując się stawić czoło zbliżającemu się nieprzyjacielowi. Desnoyers doszedł aż do końca miasteczka. Dragoni zatarasowali ulicę barykadą z wozów i sprzętów, spieszeni z karabinami w ręku śledzili z po za tej osłony białą wstęgę drogi, ciągnącą się samotnie pomiędzy dwoma zadrzewionemi wzgórzami. Raz po raz dawały się słyszeć pojedyńcze wystrzały, jak trzaśniecie z bata.
— To nasi — mówili dragoni. Były to ostatnie oddziały, które strzelały do przednich straży ułanów. Kawalerja miała rozkaz wstrzymywać, cofając się, ciągłe zetknięcie z nieprzyjacielem, stawiając mu nieustający opór i odrzucając oddziały niemieckie, które chciały wślizgnąć się pomiędzy kolumny.
Desnoyers ujrzał jak nadchodziły drogą ostatnie resztki piechoty. Nie szli, lecz wlekli się, popychani silnem postanowieniem posuwania się naprzód, lecz zesztywniałe, zakrwawione nogi odmawiały im posłuszeństwa. Przysiedli na chwilę na brzegu gościńca, by odetchnąć, bez ciężaru tornistra, by uwolnić nogi z kajdanów obuwia, by obetrzeć pot i, chcąc iść dalej, nie mogli wstać. Ciała ich były jak z kamienia. Potworne zmęczenie pogrążało ich w stan odrętwienia. Widzieli, niby fantastyczne majaki, przeciągające wojsko: bataljony i bataljony, baterje, oddziały jeźdźców. A potem cisza, noc, sen ciężki i nieprzerwany na kamieniach. O świcie zbudzili ich dragoni, przetrząsający okolice w poszukiwaniu maruderów. Ach! Niepodobieństwo wstać. Dragoni, z rewolwerem w reku, musieli uciekać się do gróźb, żeby ich rozruszać. Tylko pewność, że wróg był blizko i mógł ich wziąć do niewoli dodawała im chwilowo sił. I wstawali drżący, powłócząc nogami, opierając się na karabinie jak na kiju.
Wielu z tych ludzi było młodzieńcami, którzy zestarzeli się w ciągu godziny i teraz wlekli się jak niedołężni kalecy. Nieszczęśni! Nie zajdą daleko. Pragnieniem ich było dogonić wojsko, złączyć się z niem, ale wszedłszy do miasteczka spoglądali na domy błagalnemi oczyma, zdjęci chęcią wejścia, chwilowego odpoczynku tak wielką, że zapominali o blizkości nieprzyjaciela.
Villeblanche opustoszało po przejściu wojsk. W nocy część mieszkańców uciekła, zarażona strachem tych tłumów, które ciągnęły za wojskiem. Mer i proboszcz pozostali. Pogodzony z właścicielem zamku dzięki jego niespodziewanemu przybyciu i zachwycony jego hojnością urzędnik municypalny zbliżył się do niego, by mu udzielić pewnej wiadomości. Inżynierowie oglądali most na Marnie. Czekali tylko na odejście dragonów, by go wysadzić w powietrze. Jeżeli pan Desnoyers chciał wracać do Paryża, to była ostatnia chwila.
I znowu wątpliwości ogarnęły Desnoyersa. Szaleństwem było pozostawać tu. Ale jeden rzut oka na zarośla, na których tle odcieniały się wieżyczki zamku wystarczył. Nie... nie... „Trzeba skończyć, co się zaczęło“.
Pojawiły się ostatnie gromadki dragonów, wynurzające się na gościniec z różnych stron lasu. Prowadzili konie za cugle, jak gdyby ich bolał ten odwrót. Oglądali się ciągle za siebie, z karabinem w ręku, gotowi przystanąć natychmiast i strzelać. Inni, pilnujący barykady, siedzieli już na siodłach. Szybko sformował się oddział, rozległy się głosy oficerów i żwawy kłus z towarzyszeniem szczękań broni jął oddalać się za plecami don Marcelego.
Ten pozostał przy barykadzie w samotności najgłębszego milczenia, jak gdyby świat wyludnił się nagle. Dwa psy, opuszczone przez ucieczkę swoich panów, krążyły dokoła niego, łasząc się, jak gdyby błagając jego opieki. Nie mogły znaleźć upragnionego schronienia na tej ziemi stratowanej i jakby przeobrażonej przejściem tysięcy ludzi. Zgłodniały kot czatował na ptaki, które zaczęły nadfruwać w to miejsce. Nieśmiałemi uderzeniami dzióbków wyjadały resztki żywności, pozostawionej przez konie. Jakaś kura bezpańska ukazała się także, by bronić swojej uczty przed skrzydlatą rzeszą, ukrywającą się dotychczas wśród drzew i krzaków. W tej głębokiej niszy odzywał się teraz wyraźnie szmer liści, brzęczenie owadów, letni oddech ziemi nagrzanej słońcem, wszystkie odgłosy przyrody, które umilkły trwożnie pod ciężarem zbrojnych ludzi.
Desnoyers nie zdawał sobie dokładnie sprawy z biegu czasu. Wszystko, co minęło, wydawało mu się złym snem. Otaczający go spokój czynił nieprawdopodobnem to, co go poprzedzało.
Nagle na samym końcu drogi na najwyższym skłonie wzgórza tam, gdzie biała jej wstęga dotykała widnokręgu, zobaczył coś poruszającego się. Byli to dwaj jeźdźcy; dwóch żołnierzyków ołowianych, jakby wypadłych z pudełka z zabawkami. Mieli ze sobą lunety, które im pomagały w rozpatrywaniu okolicy i patrzeli. Obaj przybrani w popielato-zielone barwy dzierżyli lance, a ich kaski zakończone były spiczastym szpicem... Oni! Nie mógł wątpić; miał przed oczyma pierwszych ułanów.
Czas jakiś stali nieruchomo, jak gdyby badając widnokrąg. A potem, z ciemnych zarośli brzeżących obie strony gościńca zaczęli wysuwać się inni i inni i skupiać w gromadę. Sylwetki ich odcinały się teraz na białem tle drogi. Posuwali się zwolna, jak ci, którzy się obawiają zasadzki i oglądają uważnie to, co ich otacza.
Konieczność cofnięcia się zmusiła don Marcelego, by przestał patrzeć. Niebezpiecznem było, aby go tu zastali. Ale gdy opuścił szkła, stało się coś nadzwyczajnego. W niewielkiej odległości tak, że rzec było można, że dotknął by się ich ręką zobaczył ludzi idących pod osłoną drzew po obu stronach drogi. Ogarnęło go jeszcze większe zdumienie, gdy przekonał się, że byli to Francuzi, bo wszyscy mieli kepi. Skąd się tu wzięli? Przypatrzył im się bliżej bez pomocy lornetki tuż przy barykadzie. Byli to maruderzy w opłakanym stanie i w najrozmaitszych mundurach, żołnierze linjowi, znani spieszeni dragoni. A razem z nimi strażnicy leśni i żandarmi miejscowi, którzy otrzymali również rozkaz odwrotu. Wszystkiego razem z pięćdziesięciu ludzi. Byli pomiędzy nimi zdrowi i silni, inni trzymali się na nogach z najwyższym wysiłkiem. Wszyscy byli pod bronią.
Doszli do barykady, oglądając się ciągle poza siebie i pod osłoną drzew śledząc powolne zbliżanie się ułanów. Na czele tej pstrej gromady szedł oficer żandarmerji stary i otyły z rewolwerem w prawicy, z wąsami najeżonemi wzruszeniem, z nienawistnym blaskiem w błękitnych oczach, przysłoniętych ciężkiemi powiekami. Wślizgnęli się na drugą stronę barykady nie dając baczenia na tego ciekawego świadka, gdy olbrzymi huk, od którego zadrżały domy, targnął powietrzem.
— Co to takiego? zapytał oficer, po raz pierwszy spoglądając na Desnoyersa.
Ten pośpieszył z odpowiedzią; był to zburzony w tej chwili most. Dowódca zaklął. Ale jego oddział pozostał obojętnym, jak gdyby zatracił wszelkie poczucie rzeczywistości.
— Wszystko jedno umrzeć tu czy gdzieindziej — dodał oficer.
Wielu zbiegów przyjęło z nagłem posłuszeństwem to postanowienie, które ich zwalniało z męki posuwania się dalej. Prawie ucieszyli się przeszkodą, która im zagrodziła drogę. Instynktownie pochowali się w najbardziej osłoniętych miejscach barykady. Inni zajęli opuszczone domy, w których już przedtem gospodarowali dragoni. Wszyscy byli radzi, że mogą odpocząć bodaj bijąc się. Oficer chodził od jednych do drugich, wydając rozkazy. Nie powinni strzelać dopóki im nieda znaku.
Don Marceli patrzył na te przygotowania z nieruchomością zdumienia. Tak szybko i nieoczekiwanie zjawili się ci maruderzy, że wydawało mu się wciąż, iż śni. Nie mogło być niebezpieczeństwa w tem niesamowitem położeniu. Wszystko było złudą. I stał dalej na dawnem miejscu, nie słysząc porucznika, który mu nakazywał gburowato, by uciekał co żywo. Przeklęty uparciuch!
Echo wybuchu zapełniło drogę jeźdźcami. Ukazywali się ze wszystkich stron, łącząc się z pierwszą gromadą. Ułani galopowali z przekonaniem, że miasteczko było opuszczone.
— Ognia!
Desnoyersa otoczyła chmura odpadków, jak gdyby posypały się drzazgi ze wszystkich drzew, jakie miał przed oczyma.
Pędzący oddział przystanął raptownie. Pewna ilość ludzi runęła na ziemię. Jedni podnieśli się prędko i uskoczyli z drogi w bok widocznie z zamiarem ukrycia się. Inni pozostali nieruchomo rozciągnięci na plecach lub na brzuchach z bezwładnie opadłemi rękoma. Konie bez jeźdźców szalonym galopem pomknęły w pole z cuglami na wiatr, podniecane luźno wiewającemi strzemionami.

I po chwili niepewności, jaką go śmierć i zdumienie przygwoździły do miejsca, cały oddział pierzchnął momentalnie i zniknął wśród zarośli.


IV

PRZY ŚWIĘTEJ GROCIE

Argensola znalazł sobie bardziej wzruszające zajęcie niż śledzenie na mapie położenia wojsk.
— Oddaję się teraz kreciej robocie — mówił do przyjaciół. I od czwartej do piątej zjawiał się z punktualnością amatora herbaty.
Codziennie o tej godzinie niemiecki aeroplan krążył nad Paryżem, rzucając bomby. To wtargnięcie nie wywoływało przestrachu; ludność przyjmowała je jak widok nadzwyczajny i zajmujący. Na próżno awiatorzy zasypywali miasto niemieckiemi chorągiewkami, dając na nich ironiczne wieści o rozsypce wojsk cofających się i o niepowodzeniach rosyjskiej ofenzywy. Kłamstwa, wszystko kłamstwa! Napróżno rzucali bomby, burząc budynki i zabijając lub raniąc starców, kobiety i dzieci. „Ach bandyci“. Tłum wygrażał pięścią złośliwemu owadowi, ledwo widzianemu na wysokości dwóch tysięcy metrów, a potem przeprowadzał go wzrokiem z ulicy na ulicę, lub stawał na placach, śledząc jego poruszania.
Jednym z najgorliwszych widzów był Argensola.
O czwartej stawał na placu Zgody z głową zadartą do góry i otwartemi szeroko oczami, obok innych, z którymi rychło zawiązał towarzyskie stosunki. Byli jak abonenci jednego teatru, którzy, spotykając się ciągle, zaprzyjaźniają się. „Przyjdzie?... Nie przyjdzie dziś?“ Najzacieklejszemi były kobiety. Niektóre zjawiały się zadyszane i rozczerwienione pośpiechem, z obawą, że się mogły spóźnić na widowisko. Olbrzymi okrzyk: „Już! Już!... Już jest!“ Tysiące rąk wskazywało jakiś punkt niewyraźny na widnokręgu. Twarze zbroiły się w lornetki i szkła przybliżające; przekupnie krążyli ofiarowując wszelkiego rodzaju narzędzia optyczne. I przez godzinę trwało to roznamiętniające widowisko powietrznego polowania, hałaśliwego i zbędnego.
Owad zamierzał zawsze zbliżyć się do wieży Eiffel, a od jej stóp rozlegały się wystrzały, podczas gdy na jej różnych platformach brzmiał wściekły klekot mitraljez. Nad miastem unosiła się strzelanina z dachów i z głębi ulic. Wszyscy strzelali, mieszkańcy, którzy mieli jakąś broń w domu, żołnierze gwardji, wojskowi angielscy i belgijscy przebywający tu w przejeździe przez Paryż. Wiedzieli, że strzały ich są bezcelowe, ale strzelali z chęcią dokuczania wrogowi, bodaj samym zamiarem w nadziei, że przypadek, dokaże cudu. Ale jedynym cudem było to, że się nie pozabijali wzajemnie w tym pośpiesznym ogniu. A i tak ci i owi przechodnie padali ranieni zabłąkaną kulą.
Argensola chodził po ulicach śledząc zwroty nieprzyjacielskiego ptaka, usiłując zgadnąć, gdzie padają jego pociski, być jednym z pierwszych, którzy dobiegną do zbombardowanego domu, rozzuchwaleni odzywającemi się z dołu wystrzałami. Argensola nie posiadał karabinu jak Anglicy, przybrani w kaki, lub ci Belgowie w czapkach dzielnicowych z kitką na czole!... Wreszcie „Kret“ zmęczony temi ewolucjami znikał. „Do jutra — myślał Hiszpan. — „Ten jutrzejszy będzie może bardziej zajmujący“.
Godziny wolne pomiędzy obserwacjami geograficznemi i badaniem nadpowietrznych widowisk tracił na krążeniu koło dworców kolejowych, zwłaszcza w pobliżu Quai d'Orsay gdzie widywał tłumy podróżnych, uciekających z Paryża. Nagłe ujawnienie prawdy — po złudzeniach, jakie wywołał Rząd swemi optymistycznymi poglądami — pewność, że Niemcy są już blizko, gdy przed tygodniem wyobrażano ich sobie w rozsypce, „krety“ krążące nad miastem, tajemnicza groźba Zeppelinów wszystko to budziło nieopisany popłoch. Dworce strzeżone przez wojsko, przepuszczały tylko tych, którzy mieli nabyte przedtem bilety. Niektórzy czekali całemi dniami na swoją kolej wyjazdu. Niecierpliwsi wyruszali pieszo, by tylko co najprędzej znaleźć się za miastem. Drogi zaczerniły się mrowiem ludzkiem, zdążającem w jednym kierunku. Spieszyli na Południe, w automobilach, w konnych powozach, w wózkach ogrodniczych, na piechotę.
Argensola z niezamąconą pogodą patrzył na tę ucieczkę. On był z tych, którzy pozostawali. Zawsze spoglądał z podziwem na tych, którzy przebyli oblężenie Paryża w 1870. Teraz pomyślny los pozwalał mu być świadkiem bardziej jeszcze ciekawego dramatu historycznego. Co on będzie miał do opowiadania! Ale drażniła go obojętność i roztargnienie jego najbliższego otoczenia. Wracał do pracowni, rad z nowin, jakie nazbierał, zgorączkowany chęcią udzielenia ich Juljanowi, a ten słuchał ich, jak gdyby nie słyszał. Tego wieczoru, kiedy mu przyniósł wiadomość, że Rząd obie Izby, ciało dyplomatyczne i nawet artyści Komedji Francuskiej wyjeżdżają w tej chwili właśnie specjalnymi pociągami do Bordeaux, przyjaciel odpowiedział mu na to machnięciem ręką.
Inne były jego troski. Dziś rano otrzymał list od Margarity; kilka słów skreślonych pośpiesznie. Wyjeżdżała; wyjeżdżała natychmiast w towarzystwie matki. Żegnaj! I nic więcej. Trwoga rozluźniała wiele związków; puszczała w zapomnienie wiele uczuć: ale Margarita była wyższą nad te bojaźliwości, żeby uciekać! Juljan dopatrzył się czegoś niepokojącego w jej lakonizmie.
Dlaczego nie wspomniała mu dokąd jedzie?
Wieczorem uczynił to, czego mu ona zawsze zabraniała. Wszedł do domu, gdzie mieszkała Margarita i wdał się w rozmowę z odźwierną. Poczciwa kobieta, wyrwana raptownie ze zwykłych zajęć przez ucieczkę lokatorów, rada była, że się może wygadać! Pani z pierwszego piętra — matka Margarity — ostatnia opuściła dom, pomimo, że była chorą od wyjazdu syna. Wyjechały obie, z córką, dnia poprzedniego, nie powiedziawszy, gdzie jadą. Odźwierna wiedziała jedynie, że wsiadły do pociągu na dworcu d'Orsay. Uciekły na Południe, jak wszyscy bogaci.
I uzupełniała swe wiadomości napomknieniem, że córka była bardzo wzruszona nowinami z pola wojny. Ktoś z rodziny był ranny. Może brat; ale odźwierna nie wiedziała. Wśród tylu niespodzianek i wrażeń trudno było rozpytywać się o wszystko. Ona także miała męża na froncie i obchodziły ją jej własne sprawy.
— Gdzie pojechała? — zadawał sobie pytanie Juljan. — Dlaczego chciała, żebym nie wiedział o tem?
Gdy późnym wieczorem Argensola powiedział mu o wyjeździe Rządu i całego Gabinetu, co jeszcze nie było wiadomem publicznie, Juljan namyśliwszy się czas jakiś, rzekł:
— Dobrze robią. Ja także wyjadę jutro, jeżeli będę mógł.
Pocóż ma zostawać w Paryżu? Rodzina była nieobecną. Ojciec jego, — według wiadomości Argensoli — wyjechał także, nie mówiąc dokąd. Po tajemniczej ucieczce Margarity został sam, w samotności, która go napełniała wyrzutami sumienia.
Tego wieczora, przechodząc bulwarami, natknął się na przyjaciela, trochę zapędzonego w latach, poznanego w sali fechtunkowej, dokąd uczęszczali obaj. Był pierwszym, jakiego spotkał od początku wojny, i razem przebiegli pamięcią towarzyszy, którzy poszli do wojska. Tamten odpowiadał na pytania Juljana: Taki to... ranny w Lotaryngji i znajduje się w szpitalu na Południu. A inny?... zginął w Wogezach. A jeszcze inny? Przepadł bez wieści w Charleroi. I tak ciągnęła się dalej bohaterska i żałobna opowieść. Ale większość żyła i dokonywała cudów waleczności. Inni towarzysze pochodzenia cudzoziemskiego, młodzi Polacy, Anglicy, przebywający w Paryżu, Amerykanie z Południowych Republik zapisywali się na ochotników. Sala fechtunkowa powinna była czuć się dumną z tej młodzieży; wszyscy ćwiczyli się w używaniu broni podczas pokoju, a teraz wszyscy byli na froncie, narażając życie. I Juljan odwrócił wzrok, jak gdyby odgadując w oczach przyjaciela wyraz ironiczny i pytający. Dlaczego nie poszedł on, jak inni, bronić ziemi, na której żył?
— Jutro pojadę — odparł Juljan, zasępiony tem wspomnieniem.
Ale pojechał na Południe, jak wszyscy, którzy uciekają przed wojną.
Następnego ranka Argensola podjął się zdobyć dla niego bilet do Bordeaux. Wartość pieniędzy zwiększyła się znacznie. Pięćdziesiąt franków, doręczonych w porę, dokazały cudu dostarczenia mu kawałka numerowanego kartonu, która to zdobycz przedstawiała dla wielu całe dnie oczekiwania.
— To na dzisiaj — rzekł Juljanowi Argensola. — Musisz wyjechać wieczorem.
Przygotowania nie trwały długo. Pociągi przyjmowały tylko ręczne walizki. Argensola odmówił hojności Juljana, który chciał podzielić się z nim do połowy wszystkiemi pieniądzmi, jakie miał. Bohaterowie potrzebują mało, a malarz dusz, czuł w sobie bohaterskie postanowienie. Zwięzłe oznajmienie Gallienie'go, aby gotować się do obrony Paryża znalazło echo w jego sercu. On również postanowił wytrwać do upadłego, jak twardy generał.
— Niech przyjdą — rzekł tragicznym tonem. — Znajdą mnie na mojem miejscu.
Miejscem jego była pracownia. Chciał patrzeć na rzeczy zblizka, aby opowiadać o tem przyszłym pokoleniom. Wytrwa jakoś z zapasem wina i żywności, jakie posiadał. A przytem zamierzał, skoro tylko przyjaciel wyjedzie, sprowadzić do siebie pewne przyjaciółki, które krążyły po kominkach w poszukiwaniu wątpliwego obiadu i lękały się samotności w swoich mieszkankach. Niebezpieczeństwo zbliża dobrych ludzi i dodaje nowego powabu rozkoszom współżycia. Miłosne porywy więźniów Terroru, gdy każdej chwili mieli być zaprowadzeni na gilotynę, ożyły w pamięci Argensoli. Wychylmy jednym haustem kielich wina, my, którzy mamy umrzeć. Pracownia przy ulicy de la Pompe miała być świadkiem takich samych zwarjowanych i rozpaczliwych uciech, jakie się dzieją na statku, który osiadł na mieliźnie z całą obfitością zapasów żywnościowych.
Juljan wyjechał z dworca d'Orsay w przedziale pierwszej klasy. Chwalił w duchu wzorowy porządek, z jakim władze urządziły wszystko. Każdy podróżny miał swoje miejsce. Ale na stacji Austerlitz tłum ludzki opanował pociąg. Pootwierały się drzwiczki, jak gdyby miały pęknąć; pakunki i dzieci wrzucano przez okna. Ludzie tłoczyli się, jak gdyby uciekali przed pożarem. W przestrzeni, przeznaczonej dla ośmiu pasażerów, umieściło się czternastu; korytarze zapchały się walizkami, na których sadowili się nowo przybyli. Znikły różnice stanowe. Ludność wiejska pchała się do wagonów zbytkownych w nadziei, że tam znajdzie więcej miejsca. Ci, którzy mieli bilety pierwszej klasy, szukali tańszych wagonów w próżnej nadziei, że tam będą jechać swobodniej. Na bocznicach czekały od poprzedniego dnia swojej godziny odejścia olbrzymie pociągi, złożone z wagonów bydlęcych. Teraz były one napchane ludźmi, którzy siedzieli na drewnianej podłodze lub na krzesłach, przyniesionych z domu. Każdy pociąg był jak obozowisko, wyczekujące niecierpliwie chwili wyruszenia, a podczas gdy stał nieruchomy, sterty tłustych papierów i torebek od owoców, gromadziły się dokoła niego.
Tłum szturmujący popychał się, przepraszając i przebaczając sobie wzajemnie, po bratersku. „Na wojnie, jak na wojnie“ mówiono, jako najwyższą wymówkę. I każdy przyciskał się do sąsiada, aby mu zrobić kęs miejsca, by wsunąć jego mizerne węzełki pomiędzy inne pakunki, pokładzione gdzie się dało, z całkowitem lekceważeniem najprostszych zasad równowagi. Juljan zwolna tracił swoje przywileje podróżującego od początku. Litość budzili w nim ludzie, którzy czekali na pociąg od czwartej zrana do ósmej wieczorem. Kobiety jęczały ze znużenia, stojąc wyprostowane w korytarzach i patrzyły z szaloną zazdrością na tych, którzy mieli jakieś siedzące miejsce. Dzieci płakały, kwiląc, jak zgłodniałe kózki. Juljan wreszcie ustąpił swoje miejsce i rozdał potrzebującym i nieopatrznym wszystką żywność, w jaką go zaopatrzył Argensola. Restauracje stacyjne były doszczętnie spustoszone. Podczas długich postojów widziało się tylko wojskowych na ławkach, żołnierzy, którzy biegli na wezwanie trąbki i wracali zająć dawne miejsce w wagonach, które szły i szły do Paryża. Na bocznicach wyczekiwały także wielkie pociągi wojenne na opróżnienie linji, by mogły jechać dalej. Żołnierze pancerni w żółtych kamizelkach na stalowych piersiach siedzieli ze zwieszonemi na zewnątrz nogami w bydlęcych wagonach. Na platformach leżały uszykowane łoża działowe. Smukłe gardła 70-cio calówek sterczały w górę, jak teleskopy.
Juljan spędził noc w korytarzu, siedząc na brzegu jakiejś walizki i widział, jak spali inni, powaleni znużeniem i wrażeniami.
Była to noc okrutna i bez końca, pełna wstrząśnień, hałasów i ciszy, przerywanej niepojętymi rykami. Na każdej stacji trąbki grały pośpiesznie, jak gdyby nieprzyjaciel był tuż, tuż. Żołnierze z Południa biegli na swoje miejsca i nowa fala ludzka płynęła po relsach ku Paryżowi. Wydawali się weseli i żądni przybyć jak najprędzej na miejsca rzezi. Wielu narzekało, mniemając, że przybędą z opóźnieniem. Juljan, stojąc oparty o okno, słuchał rozmów i nawoływań na tych ławkach, przesiąkniętych ostrą wonią ludzi i zwierząt. Wszyscy okazywali niezachwianą wiarę.
Les boches! Jest ich jak mrowia; wielkie armaty, moc mitraljez, ale tylko nastawić bagnet, a uciekają, jak zające. Jakiś starszy jegomość, dekorowany typ urzędnika na emeryturze, zasypywał Juljana pytaniami: „Pan sądzi, że dojdą do Tours?“ I zanim ten zdążył mu odpowiedzieć, zasypiał. Przez sen wyciągał zdrętwiałe nogi przed siebie na całą szerokość korytarza. Potem, budził się nagle: „Pan myśli, że dojdą do Bordeaux?“ I w pragnieniu dotarcia wraz z rodziną do jakiegoś zupełnie pewnego miejsca przyjmował jak wyrocznię nieokreślone odpowiedzi.
O świcie zobaczyli straże ziemskie, pilnujące dróg. Szli zbrojni w stare strzelby, mając na głowach czerwone kepi, jako jedyną wojskową oznakę. Podążali w kierunku przeciwnym, niż pociągi wojskowe.
Na stacji w Bordeaux tłum cywilnych, przepychających się, żeby wysiąść lub wsiąść do nowych wagonów, pomieszał się z wojskiem. Trąbki grały bezustanku, zwołując żołnierzy. Wielu było kolorowych, strzelców, o obszernych, szarych spodniach i czerwonych czapkach nad czarnemi i bronzowemi twarzami. Wszyscy spieszyli na Północ.
Juljan zobaczył pociąg rannych, pochodzących z bitew we Flandrji i Lotaryngji. Brudne, zniszczone mundury świeciły białymi bandażami, ochraniającymi zbolałe członki lub potłuczone głowy. Wszyscy zdawali się uśmiechać posiniałemi usty i zgorączkowanemi oczyma do ziemi Południa, wynurzającej się z pomiędzy rannych mgieł, ozłoconej słońcem, pokrytej królewską zielonością swych łąk. Ludzie Północy wyciągali ręce do owoców, jakie im podawały kobiety i ssali chciwie słodkie, krajowe winogrona.
Juljan spędził cztery dni w Bordeaux, oszołomiony i strapiony hałaśliwością prowincjonalnego miasta, przedzierzgniętego raptem na stolicę. Hotele były zapchane; wielu dygnitarzy poprzestało na pomieszczeniach służbowych. W kawiarniach nie było jednego wolnego krzesła; chodniki były przepełnione tym nadzwyczajnym napływem gości. Prezydent zamieszkał w Prefekturze; ministerja poumieszczały się w szkołach i muzeach; dwa teatry przygotowano na przyszłe posiedzenia Senatu i Izby Niższej. Juljan wynalazł podrzędny i dwuznaczny hotelik, w jakimś zaułku, stale mokrym wskutek załatwiających się tam przechodniów. Amorek zdobił szyby drzwi wchodowych. W pokoju Juljana lustro było zabazgrane kobiecemi imionami, urywkami zdań na pamiątkę godziny gościnności tutaj. A jednak wiele dam z Paryża, napróżno poszukujących mieszkania, zazdrościło Juljanowi takiego szczęścia.
Poszukiwania jego okazały się bezowocnemi. Przyjaciele, których spotykał w tłumie uciekienierów, myśleli o własnym losie. Umieli mówić tylko o własnych, mieszkaniowych kłopotach, powtarzali wieści, zasłyszane od ministrów przez tych, którzy żyli z nimi na stopie poufałej; napomykali tajemniczo o wielkiej bitwie, zaczynającej się od okolic Paryża aż do Verdun. Pewna uczennica z czasów jego chwały, zachowująca dawną elegancję w swoim mundurze sanitarjuszki, udzieliła mu wreszcie niejakich wiadomości: „Mała pani Laurier? Słyszała od kogoś, że mieszka gdzieś blizko. Może w Biarritz“. Juljan nie potrzebował więcej, by znów się udać w podróż. Do Biarritz.
Pierwsza osoba, którą spotkał, przybywszy tam, była Cziczi. Oświadczyła mu, że pobyt tam był nie do zniesienia, ze względu na bogatych letników hiszpańskich: „To są przeważnie bosze. Ja biję się po całych dniach. Wkońcu zostanę tu sama“. Potem spotkał matkę; łzy i uściski. Następnie zobaczył ciotkę Helenę w salonie hotelowym, zachwyconą miejscowością i jej letnikami. Z wieloma z nich mogła mówić swobodnie o upadku Francji.
Wszyscy oczekiwali wiadomości o wejściu Kajzera do stolicy.
Poważni mężczyźni, którzy nic nigdy w życiu nie zrobili, krytykowali niedobory i błędy Republiki. Młodzieńcy, których dystynkcją zachwycała się donja Helena, piorunowali na zepsucie Paryża, zepsucie, jakie studjowali gruntownie aż do wschodu słońca w cnotliwych szkołach Montmartre'u. Wszyscy uwielbiali Niemcy, gdzie nigdy nie byli i które znane im były tylko z kinematograficznych wyświetlań. Przystosowywali do wydarzeń kryterjum areny byków. Niemcy bili tęgo. „Z nimi się nie igra, są bardzo brutalni“. I zdawali się zachwycać tą brutalnością, jak najcenniejszą z zalet.
— Dlaczego nie mówią tego u siebie, po tamtej stronie granicy? — oburzała się Cziczi. — Dlaczego pchają się do domu sąsiada, żeby się natrząsać z jego kłopotów? A uchodzą za ludzi dobrze wychowanych!
Juljan nie przyjechał do Biarritz, żeby przybywać ze swojemi.
Tego samego dnia zobaczył zdaleka matkę Margarity. Rozpytując się na wszystkie strony, dowiedział się, że córka przebywała w Pau. Była sanitariuszką i doglądała kogoś rannego z rodziny. „Brata... niewątpliwie brata“ — pomyślał Juljan.
I udał się do Pau.
Poszukiwania w szpitalach okazały się bezowocnemi. Nikt nie znał Margarity. Codziennie przybywał pociąg z nowym ładunkiem poszarpanego ciała, ale brata nie było wśród rannych. Jakaś zakonnica, sądząc, że Juljan szuka kogoś z rodziny ulitowała się nad nim i dopomogła mu swemi wskazówkami. Niech jedzie do Lourdes; tam jest wielu rannych i sanitariuszek świeckich. I Juljan natychmiast odbył krótką podróż z Pau do Lourdes.
Nie był nigdy w świętem miejscu, którego nazwę matka jego powtarzała często. Dla donji Luizy naród francuski to było Lourdes. W rozmowach z siostrą i cudzoziemkami, które żądały zagłady Francji dla jej bezbożności dobra kobieta streszczała zawsze swe poglądy temi samemi słowy:
— Gdy Najświętsza Panna chciała się ukazać w naszych czasach wybrała Francję. Nie może być tak złym ten kraj, jak powiadają. Gdy zobaczę, że się ukazała w Berlinie, wtedy pogadamy.
Ale Juljan nie tracił czasu na rozpamiętywanie naiwnych pojęć swojej matki. Zaledwie umieścił się w hotelu tuż przy rzece, pobiegł do wielkiej gospody, przemienionej na hotel. Dozorcy powiedzieli mu, że do wieczora nie będzie mógł zobaczyć się z dyrektorem. By zaprzątnąć czemś pożerającą go niecierpliwość poszedł ulicą, wiodącą do bazyliki, całą złożoną z namiotów i sklepów z obrazami i pamiątkami pobożnemi, co czyniło z niej wielki bazar. Tu i w ogrodach, przyległych do kościoła, zobaczył rannych rekonwalescentów, noszących jeszcze na mundurach ślady walki. Płaszcze były brudne, pomimo starannego czyszczenia. Błoto, krew, deszcz, pozostawiły na nich niezatarte ślady, nadając im sztywność tektury. Niektórym rannym powypruwano rękawy, by oszczędzić bolesnego tarcia ich połamanym członkom. Inni mieli jeszcze na spodniach strzępy powyszarpywane odłamkami obusów.
Byli tam wojskowi wszystkich armji i różnych ras: piechurzy, jeźdźcy, artylerzyści, żołnierze stołeczni i kolonjalni, wieśniacy francuscy i strzelcy afrykańscy, głowy jasnowłose, twarze mahometańskiej bladości i czarne oblicza Senegalczyków, o niebieskawych białkach i ognistych oczach; jedni o powierzchowności dobrodusznej i opasłej mieszczucha, raptem przedzierzgniętego w wojaka; inni szczupli, nerwowi, o wyzywających profilach, jak ludzie, zrodzeni do bitew i wyćwiczeni w egzotycznych kampanjach.
Miasto, do którego pobożna nadzieja ściągała tłumy chorych katolików z całego świata, zaludniły teraz rzesze niemniej cierpiące, lecz przybrane w karnawałowe barwy. Wszyscy, pomimo fizycznego wyczerpania mieli wygląd do pewnego stopnia swobodny i zadowolony. Widzieli śmierć z bardzo bliska, wymknęli się z jej kościstych uścisków i radość życia przynosiła im nowe uśmiechy. Ten tłum bohaterski w swych płaszczach dekorowanych, z teatralnemi ozdobami, w czerwonych, szamerowanych kepi i czapkach afrykańskich przedstawiał się na ogół dość opłakanie. Mało który z nich zachowywał postawę wyprostowaną, tę dumę człowieczej wyższości. Posuwali się zgięci, utykający, oparci na lasce lub na przyjaznem ramieniu. Innych ciągniono na wózkach, które tyle razy służyły, by przewozić pobożnych chorych z dworca do groty Najświętszej Panny. Inni jeszcze szli omackiem, z obandażowanemi oczami, mając przy sobie dziecko lub sanitarjuszkę. Pierwsze starcia w Belgji i na Wschodzie, pół tuzina bitew wystarczyły, by wytworzyć te ruiny fizyczne, napiętnować męzką piękność okrutnem zniekształceniem i niedołęstwem. A te organizmy, które upierały się przy życiu i pławiły w słońcu swe odradzające się siły, przedstawiały tylko znikomą cząstkę wielkiego oblężenia śmierci. Za niemi pozostawało tysiące i tysiące towarzyszy, jęczących w szpitalnych łóżkach, z których może już nigdy nie powstaną. Tysiące i tysiące innych pozostało ukrytych na zawsze we wnętrznościach ziemi, zwilżonych pianą ich konania, ziemi fatalnej, która pod ulewą pocisków rodziła tylko żniwo krzyży.
Wojna ukazała się oczom Juljana z całą swą okrutną brzydotą. Mówił o niej dotychczas, jak się mówi o śmierci w pełni zdrowia, wiedząc, że istnieje i jest straszna, ale jeszcze tak daleka! tak daleka, że nie wywołuje prawdziwego wrażenia. Wybuchom obusów towarzyszyła w ich niszczycielskiej potędze, jakaś okrutna żartobliwość, zniekształcając śmiesznie ciało ludzkie.
Juljan widział rannych, odzyskujących już siły żywotne, a będących tylko szczątkami człowieczeństwa; straszliwe karykatury, jakie zuchwalstwo nauki wywlokło z grobów; kadłuby, z głową, toczące się po ziemi na kółkach; czaszki, których mózg drgał pod sztuczną powłoką; istoty bez rąk i nóg, spoczywające na wózkach, niby jakieś niedokończone szkice rzeźbiarskie lub okazy dysekcjonalne; twarze bez nosów, ukazujące jak trupie głowy, czarne wgłębienia nosodołów. I ci, pół-ludzie, rozmawiali, śmieli się, palili, radzi, że widzą niebo, że czują ciepło słońca, że wrócili do świata, opanowani jedynie najwyższą wolą życia, która ufnie zapomina o obecnej niedoli w nadziei czegoś lepszego.
Juljan doznał tak silnego wrażenia, że zapomniał chwilowo, co go tu przywiodło... Gdyby ci, co wywołują wojnę z gabinetów dyplomatycznych, lub przy stołach Sztabu Generalnego mogli oglądać ją nie na polach bitwy, z tym zapałem, który tłumi uczucia, ale na chłodno, jak się ją widzi w szpitalach i na cmentarzach po tych resztkach, jakie za sobą zostawia!... Młodzieniec ujrzał w wyobraźni kulę ziemską, niby statek olbrzymi, płynący w nieskończoność. Załoga jego, biedni ludziska trwali wieki i wieki, tępiąc się na pokładzie. Nikt z nich nie wiedział, co tam jest na dnie, pod ich stopami. Zająć najwięcej przestrzeni w świetle słońca było pragnieniem każdej, poszczególnej gromady. Ludzie, uważani za wyższych, popychali te masy do wzajemnej zagłady, by dosięgnąć ostatniego mostka, ująć za ster i nadać okrętowi określony kierunek. I wszyscy oni, opanowani żądzą władzy, wiedzieli to samo... nic! Nikt z nich nie mógł powiedzieć na pewno, co jest poza widzialnym horyzontem, ani gdzie kieruje się statek. Głucha nieżyczliwość tajemniczości otaczała ich wszystkich; życie ich było kruche, potrzebujące ciągłych starań, aby je podtrzymać, a mimo to załoga przez wszystkie wieki nie miała chwili zgody, wspólnego działania, jasnego poglądu na rzeczy. Raz po raz jedna połowa rzucała się na drugą, walczyli, by spychać się wzajemnie ze statku, pokład okrywał się trupami. I z tego zwarjowanego tłumu wynurzali się smętni sofiści, by oświadczać, że to był właśnie stan doskonały, że tak powinno być wiecznie, i że było to złym snem tyczyć sobie, aby członkowie załogi patrzyli na siebie, jak bracia, których los jest wspólny, i którzy widzą dokoła zasadzki tajemniczej napastliwości... O! nędzo ludzka!
Juljanowi sprawiła pewną ulgę, wśród tych posępnych rozmyślań, wesołość, jaką okazywali niektórzy rekonwalescenci. Byli to muzułmani; strzelcy z Algieru i Marroka. Przebywali w Lourdes, jak gdyby w każdem innem miejscu; bacząc jedynie na grzeczności cywilów, którzy im okazywali patrjotyczną serdeczność. Wszyscy patrzyli obojętnie na bazylikę, zamieszkałą przez „białą damę“. Jedynem ich zajęciem było prosić o cygara i słodycze. Widząc, że rasa panująca w ich krajach, traktuje ich jak uprzywilejowanych, shardzieli i naprzykrzali się wszystkiego, jak zbuntowane dzieci. Największą ich przyjemnością było, żeby panie podawały im rękę. Błogosławiona wojna, która pozwalała im zbliżać się i dotykać tych białych kobiet, uśmiechniętych i woniejących, takich, jakiemi ukazują się we snach niewiasty rajskie przeznaczone szczęśliwcom! „Madama... Madama!“ wzdychali, a przelotne płomienie zapalały się w ich atramentowych źrenicach. Inni, nie poprzestając na rękach, sięgali ciemnemi łapami wyżej łokcia, podczas, gdy panie śmiały się z ich zachwytów. Inni zbliżali się sami, podając rękę wszystkim kobietom. I odchodzili zadowoleni z uścisku drobnej, białej dłoni.
Juljan błąkał się długo w pobliżu bazyliki. Pod drzewami stawały szeregi wózków z rannemi. Oficerowie i żołnierze przebywali tak długie godziny w błękitnym cieniu, patrząc na innych kolegów, którzy mogli chodzić; Święta Grota gorzała tysiącami świec. Pobożne tłumy klękały na otwarłem powietrzu, podnosząc błagalne spojrzenia na poświęcane kamienie, podczas, gdy ich myśli krążyły daleko po polach bitwy z wiarą w opiekuńcze bóstwo. Wśród klęczących widać było żołnierzy z obandażowanemi głowami, z kepi w ręku i załzawionemi oczyma.
Przez podwójne schody bazyliki wchodziły i schodziły biało ubrane kobiety, a drżące skrzydła ich kwefów nadawały im zdaleka wygląd fruwających gołębi. Były to sanitarjuszki, prowadzące rannych. Juljanowi zdawało się, że w każdej z nich poznaje Margaritę. Ale za każdym razem doznawał zawodu, aż zaczął wątpić w powodzenie swej podróży. I w Lourdes jej nie było. Nie spotka jej nigdzie w tej Francji, z której wojna uczyniła jeden wielki szpital.
Wieczorem poszukiwania jego nie odniosły lepszego skutku. Urzędnicy słuchali z roztargnieniem jego pytań: niech wróci później. Oznajmiono im właśnie nowy pociąg sanitarny. Wielka bitwa w pobliżu Paryża trwała dalej. Trzeba było przygotować miejsca dla nowego ładunku poszarpanego dała.
Juljan wrócił do ogrodów w pobliżu Groty. Poprostu dla zabicia czasu. Zamierzał wrócić do Pau dziś jeszcze. Na cóż się zdało zostawać jeszcze dłużej w Lourdes? A teraz gdzież się zwróci?
I nagle wstrząsnął nim dreszcz wzdłuż kręgosłupa; to samo nieokreślone wrażenie, jakiego doznawał niegdyś, gdy się schodzili w ogrodach Paryża i gdy to było zawsze zapowiedzią jej obecności. I teraz Margarita ukaże się wnet; jak to bywało dawniej, kiedy stawała przed nim nagle, że sam nigdy nie wiedział, czy wykwitła z ziemi, czy zstąpiła z chmur.
Pomyślawszy to, uśmiechnął się z goryczą. Złudzenia! Kłamliwe podszepty żądzy! Odwróciwszy głowę, poznał płonność tej nadziei. Nikt za nim nie szedł, sam jeden postępował środkiem alei. Na poblizkiej ławce spoczywał oficer z zabandażowanemi oczyma. Obok niego w przezroczej bieli anioła opiekuńczego siedziała sanitarjuszka. Biedny ślepiec! Juljan chciał iść dalej, ale szybkie poruszenie biało ubranej kobiety, widoczna chęć uniknięcia jego wzroku, odwrócenie twarzy ku drzewom, ściągnęły jego uwagę. Nie poznał jej odrazu. Dwa loczki, wysuwające się z pod kwefa zdradzały barwę ukrytych włosów, drobne, biało obute stopy, pozwoliły mu odtworzyć całą postać trochę oszpeconą prostym krojem umundurowania. Twarz była blada, poważna. Nic nie pozostało w niej z dawnych powabów pustej laleczki. W oczach odbijała się jakby nowa dusza, pogodna, ale smutna i zmęczona. Margarita!
Spojrzeli na siebie przeciągle, jak gdyby zahypotyzowani zdziwieniem. Ona zaniepokoiła się, widząc, że Juljan zmierza ku niej. Nie... nie... Oczy jej, ręce, ciało, zdawało się prężyć i odpychać go zawczasu. Z obawy, aby się nie zbliżył, sama wstała i powiedziała parę słów wojskowemu, który siedział nieporuszony, zwrócony twarzą ku zachodzącemu słońcu, jak gdyby nie czuł jego promieni. Poczem, dawszy znak Juljanowi, poszła przodem; on zaś zrozumiał, że nie powinien się zbliżać, ani odzywać, by ranny ich nie usłyszał.
Zatrzymała się na bocznej ścieżce, w miejscu, skąd mogła widzieć biednego ślepca, powierzonego jej opiece. Stanęli naprzeciwko siebie, oko w oko. Juljan miał jej tyle do powiedzenia; tyle! ale wahał się, nie wiedząc, w jakie słowa ubrać swe żale, swe błagania, swe pieszczoty. I z tego nawału myśli wynurzyła się jedna; fatalna, przodująca i gniewna:
— Kto to jest?
Dźwięk głosu ostry, twardy, z jakim wypowiedział te słowa, zdumiał go, jak gdyby nie jego własny.
Sanitarjuszka popatrzyła na siego przejrzystemi, pogodnemi oczyma; oczyma, które na zawsze zdawały się wyzwolone z pęt zdumienia i trwogi. Odpowiedź nastąpiła równie przejrzysta i spokojna jak spojrzenie:
— To Laurier... To mój mąż...
Laurier! Oczy Juljana z powątpiewaniem spoczęły na wojskowym, zanim się upewnił, Laurier!... Ten oficer ślepy, siedzący nieruchomo na ławce, jak symbol bohaterskiego cierpienia... Postarzał się, cerę miał ogorzałą, jakby spaloną; głębokie bruzdy poryły ją we wszystkich kierunkach. Włosy zaczynały mu siwieć na skroniach i w brodzie, porastającej teraz policzki... W ciągu miesiąca przeżył dwadzieścia lat... A jednocześnie wydawał się młodszym, młodością promieniejąca z głębi jego ja, młodością duszy, która zaznała najgwałtowniejszych wzruszeń i nie może już doświadczyć strachu; pogodnem i spokojnem zadowoleniem spełnionego obowiązku.
Przypatrując mu się, Juljan doznał jednocześnie uczucia uwielbienia i zazdrości. Wstydził się wstrętu, jaki w nim budził ten człowiek tak nieszczęśliwy, nie mogący widzieć, co go otaczało... Ten wstręt był tchórzostwem, ale trwał w nim, jak gdyby w głębi jego jestestwa zbudziło się jakieś drugie ja, napełniające go przerażeniem. Jakże zapamiętał jej wzrok, jakim ogarnęła rannego, odchodząc od niego na kilka chwil tylko! Na niego nie spojrzała ani razu. Znał wszystkie miłosne odcienia jej źrenic, ale takiego wyrazu, z jakim patrzyła na rannego, nie widział w nich dotąd nigdy.
I nagle przemówił z wściekłością zakochanego, który przyłapuje kochankę na przeniewierstwie:
— I dla tego uciekłaś bez jednego słowa... bez żadnego wyjaśnienia... Porzuciłaś mnie, ażeby przy nim zostać! Powiedz, dlaczegoś to uczyniła! Dlaczegoś to uczyniła?
Nie ulękła się jego groźnego głosu i wrogich spojrzeń.
— Uczyniłam to, bo to był mój obowiązek!
I zaczęła mówić jak matka, która korzysta z chwili zdziwienia rozzłoszczonego dziecka, by go ukoić perswazją. Opowiedziała mu, jak się to wszystko stało. Dowiedziała się, ze Laurier ranny, gdy obie z matką przygotowywały się do wyjazdu z Paryża. Nie zawahała się ani na chwilę. Powinnością jej było pośpieszyć do boku tego człowieka. Rozmyślała wiele w ciągu tych ostatnich tygodni. Wojna nauczyła ją zastanawiać się nad wartością życia. Oczy jej otwarły się na nowe widnokręgi; naszem przeznaczeniem nie była rozkosz egoistycznego zadowolenia; obowiązek nasz leżał w cierpieniu i ofiarności.
Pragnęła pracować dla ojczyzny; wziąć udział w ogólnej niedoli; poświęcać się jak inne kobiety, a skoro była gotową pielęgnować nieznajomych, czyż nie było rzeczą naturalną, że wolała tego człowieka, któremu uczyniła tyle złego? Pamiętała żywo tę chwilę, kiedy go widziała jak przyszedł na dworzec, zupełnie sam wśród tylu innych, mających na pociechę uścisk kochających ramion, gdy się z nich wydzierali, śpiesząc na spotkanie śmierci. Żal, jaki ją wtedy ogarnął, zwiększył się nieopisanie na wieść o jego nieszczęściu. Granat wybuchnął tuż przy nim, zabijając tych, co go otaczali. On odniósł również liczne rany, ale najpoważniejszą była w twarz. Stracił zupełnie jedno oko; lekarze mieli nadzieję, że zdołają uratować drugie, trzymając je wciąż po ciemku, Ale ona wątpiła; była prawie pewna, że Laurier pozostanie ślepym.
Głos Margarity załamał się łkaniem przy wymawianiu tych słów, ale oczy jej pozostały suche. Nie czuła nieprzepartej potrzeby łez. Płacz zdawał się czemś zgoła zbędnem, jak wiele innych rzeczy z czasów pokoju. Oczy jej widziały tyle w ciągu paru dni!
— Jak ty go kochasz! — wykrzyknął Juljan.
Ona dotychczas mówiła mu „pan“ z obawy, żeby nie być słyszaną i by utrzymać go w oddaleniu, jak gdyby mówiła do przyjaciela. Ale w bólu kochania stopniał jej chłód.
— Nie... ja kocham ciebie... kochać cię będę zawsze...
Szczerość z jaką to powiedziała, natchnęła pewną otuchą Juljana.
— A tamtego? — zapytał z trwogą.
Słuchając jej odpowiedzi, doznał wrażenia, że coś przesłoniło słońce, gasząc jego blaski. Było to jakby chmura, która zawisła nad ziemią i nad jego myślą, tchnąwszy dokoła chłodem.
— I jego także kocham.
Powiedziała to, patrząc na niego błagalnie, jak gdyby prosiła o przebaczenie, że szczerością duszy, która zerwała z kłamstwem i płacze, odgadując cierpienia, jakie zadaje.
Juljan uczuł, że twardy jego gniew mięknie, jak sopel lodowy w promieniach słońca.
— Och! Margarito!
Głos jego był drżący i pokorny. Czy podobna, aby wszystko skończyło się tak pomiędzy nimi? Czyżby jej dawniejsze przysięgi były kłamstwem? Szukali się z nieprzepartą siłą pociągu, aby się zespolić, stać się jedną istotą... i teraz nagle, ostudzeni obojętnością, mają się rozejść, odepchnąć się od siebie, jak dwa wrogie ciała?... Co znaczyło to niedorzeczne powiedzenie, że kochać go będzie zawsze, a jednocześnie kochać swego dawnego męża?
Margarita zwiesiła głowę, szepcząc z rozpaczą:
— Ty jesteś mężczyzną, ja jestem kobietą. Cokolwiek bym powiedziała, nie zrozumiesz mnie nigdy... Mężczyźni nie potrafią wniknąć w pewne nasze tajemnice... Kobieta zrozumiałaby mnie lepiej.
Juljan chciał poznać swe nieszczęście w całej jego rozciągłości. Margarita może mówić bez obawy... Czuł się dostatecznie zahartowanym na dalsze ciosy... Co powiedział Laurier, dowiedziawszy się, że to ona go pielęgnuje?
— Nie wie, kto jestem... Myśli, że jestem sanitarjuszką jak inne, która ulitowała się nad nim, widząc go samym i ślepym, bez rodziny, co by pisała do niego i odwiedzała. W pewnych chwilach jednak zdaje mi się, że odgaduje prawdę... Mój głos, dotknięcie moich rąk, napełniały go z początku zdumieniem. Powiedziałam mu, że jestem Belgijką, która straciła wszystkich swoich i jest samą na świecie. On zaś opowiedział mi swoje życie pobieżnie, jak gdyby pragnął zapomnieć o wstrętnej przeszłości. Ani jednego przykrego słowa o jego dawnej żonie. Są noce, kiedy podejrzewam, że mnie poznał, że korzysta ze ślepoty, aby przedłużać udaną nieświadomość i to mnie dręczy... Pragnę, żeby lekarze uratowali mu to jedno oko, a równocześnie boję się... Co powie, gdy mnie pozna?... Ale nie: lepiej niech widzi, niech się stanie, co się ma stać. Ty nie możesz zrozumieć, jakie to są udręki; nie wiesz, ile cierpię.
Umilkła na chwilę, aby się skupić, wglądając raz jeszcze w zakamarki swej duszy.
— Och, wojna! — podjęła po chwili — Ileż zmian w naszem życiu! Przed dwoma miesiącami moje położenie wydawałoby mi się nadzwyczajnem... nieprawdopodobnem... Ja, pielęgnująca mego męża, lękająca się, żeby mnie nie poznał i nie odtrącił, a jednocześnie pragnąca, aby mnie poznał i aby mi przebaczył... Od tygodnia jestem już przy nim. Zmieniam głos, jak mogę, unikam wszystkiego, co by go mogło naprowadzić na myśl, kim jestem... Ale to nie może trwać. Tylko w powieściach zdarzają się podobne położenia.
I znów ogarnęła ją niepewność.
— Myślę — mówiła dalej — że poznał mnie od pierwszej chwili... Milczy i udaje nieświadomość dlatego, że mną pogardza... że nigdy nie zdoła mi przebaczyć. Byłam tak niegodziwą!... Wyrządziłam mu tyle złego!...
Przypomniała sobie chwile długiego milczenia i zadumy rannego, po jakichś nierozważnych słowach. Na drugi dzień po jej przyjeździe chciał się zbuntować, unikał wyjścia z nią na spacer. Ale, pozbawiony wzroku, zrozumiawszy bezowocność oporu, uległ biernie i milcząco.
— Niech myśli, co zechce — zakończyła Margarita mężnie — niech mną pogardza. Ja jestem tu, gdzie powinnam być. Potrzebuję jego przebaczenia a jeżeli mi nie przebaczy, to i tak go nie odstąpię. Są chwile, kiedy pragnę, żeby nie odzyskał wzroku... W taki sposób będzie mnie potrzebował zawsze, a ja będę mogła spędzić całe życie przy nim, poświęcając się dla niego...
— A ja?... — rzekł Juljan.
Margarita popatrzyła na niego zdziwionemi oczyma, jak gdyby się ocknęła ze snu. To prawda, a tamten? Zatopiona cała w swem poświęceniu, które dla niej było zadośćuczynieniem, zapomniała o człowieku, stojącym przed nią.
— Ty! — rzekła po długiem milczeniu — ty musisz zostawić nas... Życie nie jest takie, jakieśmy sobie wyobrażali. Gdyby nie wojna, może bylibyśmy urzeczywistnili nasze marzenia... ale teraz! Posłuchaj mnie i zapamiętaj. Do końca życia dźwigać będę obowiązek bardzo ciężki, a zarazem słodki, bo im więcej mnie pochłania, tem mi się wydaje wdzięczniejszym. Nigdy nie opuszczę tego człowieka, którego tak skrzywdziłam, który jest sam na świecie i potrzebuje opieki jak dziecko. Jakiż udział mógłbyś ty mieć w moim losie? Jak żyć w miłosnym stosunku z wieczystą pielęgniarką u boku człowieka dobrego i ślepego, którego znieważalibyśmy ciągle naszą namiętnością?... Nie; lepiej, żebyś odszedł. Idź twoją drogą sam i swobodny. Zostaw mnie; spotkasz inne kobiety, które cię bardziej uszczęśliwią, niż ja. Jesteś z tych, którym przeznaczono spotykać nowe szczęście na każdym kroku
Tu jęła się rozpływać w pochwałach nad nim. Głos jej był spokojny, ale w głębi drżało wzruszenie ostatniego pożegnania radości, która odchodzi na zawsze. Ukochany człowiek będzie należał do innych... ona sama tego żądała!... Ale szlachetny smutek ofiary napełnił ją pogardą... Będzie to jedna więcej pokuta za jej winy.
Juljan stał ze spuszczonemi oczyma... niepewny i zwyciężony. Przerażał go obraz przyszłości, jaką mu nakreśliła Margarita... On, żyjący obok tej pielęgniarki, korzystający z nieświadomości ślepca, by wyrządzać mu codzień swoją miłością nową zniewagę... Ach! nie! To byłoby podłością! Przypomniał sobie ze wstydem złośliwość, z jaką przed niedawną chwilą patrzył na tego człowieka nieszczęśliwego i dobrego. Czuł się bezsilnym, aby z nim walczyć. Niedołężny i słaby na tej ławce w ogrodzie był wyższy i szanowniejszy, niż Juljan Desnoyers z całą swą krewką młodością. Posłużył w swojem życiu do czegoś; uczynił to, czego on nie śmiał uczynić.
Pod wrażeniem tej swojej niższości, jęknął żałośnie, jak opuszczone dziecko:
— Co się ze mną stanie!
Margarita, myśląc o miłości, która odchodziła na zawsze, o rozwianych nadziejach, o przyszłości, opromienionej poczuciem spełnionego obowiązku, ale monotonnej i bolesnej, szepnęła także:
— A cóż się stajnie ze mną!
Juljan ożywił się, jak gdyby znalazł rozwiązanie tej zagadki.
— Posłuchaj Margarito!... czytam w twojej duszy. Kochasz tego człowieka i robisz dobrze. Jest wyższy ode mnie, a wyższość zawsze pociąga kobiety... Ja jestem tchórzem! Tak, nie przecz mi; jestem tchórzem z całą moją młodością, ze wszystkiemi memi siłami... Jak postępowanie tego człowieka nie miało cię pociągnąć. Ale ja odzyskam, com utracił. Ten kraj jest twoim Margarito; będą się bił za niego. Nie mów, że nie...
I porwany nagłym zapałem jął kreślić bohaterskie plany... Wstąpi do wojska!... Margarita wprędce usłyszy o nim. Zamiarem jego było zginąć w pierwszej potyczce albo zadziwić świat swymi czynami. Tak czy inaczej, wyjdzie z tego hańbiącego położenia: zapomnienie w śmierci albo sława.
— Nie! —- wykrzyknęła, przerywając mu z bólem. — Ty, nie! Dosyć tamtego. Jakżeż to straszne! Ty, także ranny, kaleka na zawsze, może zabity. Nie! żyj. Wolę, żebyś żył, choćbyś należał do innej. Niech wiem, że żyjesz, niech cię zobaczę czasem, choćbyś zapomniał o mnie; choćbyś przeszedł koło mnie obojętnie, jak gdybyś mnie nie znał.
W tym jej okrzyku drżała miłość gorąca; miłość nieopatrzna i bohaterska, która godzi się na wszystkie udręki, byle tylko ukochana istota żyła.
Ale wnet, aby Juljan nie łudził się płonną nadzieją, dodała:
— Żyj; nie powinieneś umierać; byłaby to dla mnie nowa męczarnia. Ale żyj beze mnie. Zapomnij o mnie!... Napróżno o tem mówić. Przeznaczenie związało mnie na zawsze z tamtym.
Julian popadł znów w rozpacz, zgadując bezowocność próśb i zaklęć.
— Och! jak ty go kochasz! Jak ty mnie łudziłaś!
Ona, jak najwyższe usprawiedliwienie jęła powtarzać mu, co powiedziała na początku. Kochała Juljana... i kochała męża. Były to dwa zupełnie odrębne uczucia. Nie chciała rzec, które było silniejsze, ale nieszczęście kazało jej wybierać, więc wybrała boleśniejsze i wymagające więcej ofiar.
— Jesteś mężczyzną, nie potrafisz zrozumieć mnie nigdy. Kobieta by mnie zrozumiała.
Julian, obejrzawszy się dokoła, doznał wrażenia, jak gdyby w powietrzu zaszła jakaś zmiana. Ogród był wciąż ozłocony słońcem; ale zieleń drzew, błękit przestrzeni, białe piany rzeki, wszystko wydało mu się pociemniałem nagle i mętnem, jak gdyby przesłonił je deszcz popiołu.
— Więc... wszystko już skończone pomiędzy nami?
Głos jego był tak drżący, błagalny i nabrzmiały łzami, że musiała odwrócić głowę, aby ukryć wzruszenie.
I tych dwoje zrozpaczonych, w milczeniu, jakie teraz zapadło, wyszeptało to samo pytanie, zda się zwrócone do cieniów przyszłości:
— Co będzie ze mną? — rzekł mężczyzna. A usta kobiety powtórzyły:
— Co będzie ze mną?
Wszystko już było powiedziane. Niecofnięte słowa stanęły pomiędzy nimi, jak zapora, która będzie się zwiększała z każdą chwilą, popychając ich w przeciwnych kierunkach. Pocóż przedłużać to bolesne spotkanie? Margarita okazała nagłą i energiczną stanowczość każdej kobiety, która chce przerwać jakąś scenę.
— Żegnaj!
Twarz jej przyoblekła się żółtawą bladością, oczy zwilgotniały i zmętniały, jak szybki latarni, której światło gaśnie.
— Żegnaj!
Musi wracać do swego rannego.
I odeszła, nie spojrzawszy na niego, a Juljan instynktownie oddalił się w przeciwnym kierunku. Gdy opanowawszy się, chciał zawrócić, zobaczył ją, jak ze ślepcem pod rękę odchodziła zwolna, nie obróciwszy głowy ani razu.
Przeczucie szepnęło mu, że nie zobaczy jej więcej i straszliwy ból ścisnął mu gardło. Z jakąż łatwością rozstać się mogą dwie istoty, które do niedawna sądziły, że świat ześrodkował się w nich dwojgu.
Ujrzawszy się sam, jął w rozpaczy oskarżać się o niedołęstwo. Teraz myśli napływały mu tłumnie do głowy, a każda wydawała się dostateczną, by przekonać Margaritę. Widocznie nie umiał się odpowiednio wysłowić; potrzebował koniecznie rozmówić się z nią ponownie. I postanowił pozostać w Lourdes.
Spędził udręczoną noc w hotelu, wsłuchując się w szum rzeki, pluskającej po kamieniach. Bezsenność chwyciła go w swe nielitościwe szpony, miażdżąc mu duszę niewysłowioną męką. Kilkakrotnie zapalał światło, ale nie mógł czytać. Patrzył bezmyślnie na rysunek tapet; na pobożne obrazy tego pokoju, który służył za schronienie bogatym pielgrzymom. Leżał nieruchomy i jedna tylko myśl krążyła mu po pustej czaszce:
„Nie zobaczę już jej więcej; czy to możliwe?“
Zasypiał na krótką chwilę i budził się z uczuciem, że jakiś okropny wstrząs wyrzuca go w powietrze. I okryty zimnym potem leżał tak, aż w pomroce pokoju zarysował się kwadrat mlecznego światła. To brzask przedzierał się przez firanki okna.
Aksamitna pieszczota dnia zamknęła mu wreszcie oczy. Obudziwszy się późno, pobiegł do ogrodów Groty. Och! te godziny drżącego i bezowocnego oczekiwania, kiedy w każdej postaci białej, prowadzącej jakiegoś rannego, zdawało mu się poznawać Margaritę!
Po południu, po drugiem śniadaniu, którego nietknięte półmiski przesuwały mu się przed oczyma, wrócił znów do ogrodu. Zobaczywszy ją wreszcie, jak szła, prowadząc ślepego oficera, doznał uczucia zniechęcenia. Wydała mu się wyższą, szczuplejszą, o wyciągniętym owalu twarzy, w której płonęły gorączkowo zapadłe, podkrążone oczy. Łatwo było odgadnąć, że i ona spędziła noc bezsenną, równie udręczoną, jak on, tam, w hotelu i uczuł nagle, jak walił się na niego cały ciężar przygnębiających wrażeń, przeżytych w ciągu ostatnich kilkunastu godzin. Jakże nieszczęśliwi byli oboje!
Ona postępowała, rozglądając się na wszystkie strony, jak ktoś, przeczuwający niebezpieczeństwo. Ujrzawszy Juljana, przytuliła się do ślepca, rzucając swemu dawnemu kochankowi spojrzenie rozpaczliwe, błagające o litość. Och! to spojrzenie!
Juljan zawstydził się i jak rozdwojony jął patrzeć na siebie samego wzrokiem sędziego. Co on robił tutaj, tak zwany Juljan Desnoyers, niepotrzebny teraz uwodziciel, który obecnością swoją zadręczał biedną kobietę, chcąc odwieść ją z drogi szlachetnej skruchy, trwając w swych egoistycznych, małych pożądaniach, kiedy cała ludzkość myślała o czem innem. Własne tchórzostwo rozdrażniło go. Jak złodziej, korzystający ze snu swojej ofiary, krążył dokoła tego dobrego, dzielnego człowieka, który go nie mógł widzieć, który się nie mógł bronić, by okraść go z jedynego przywiązania, jakie miał na świecie, jakie cudem wracało do niego...
Ślicznie, panie Desnoyers! Ha! łajdaku!
I pod wpływem tej zniewagi, powstał przeciwko temu swemu drugiemu ja, zasługującemu na pogardę.
Spuścił głowę; nie chciał spotkać błagalnych oczu Margarity; zląkł się jej niemego wyrzutu. Nie ośmielił się również spojrzeć na ślepca, w jego zniszczonym, bohaterskim mundurze, z twarzą, postarzałą przez obowiązek i chwałę. Bał się go, jak wyrzutu sumienia.
Odwrócił się i odszedł. Żegnaj, miłości! Żegnaj, miłości! Żegnaj szczęście! Szedł teraz krokiem pewnym; jakiś cud dokonał się w głębi jego jaźni: nakoniec w drogę.
Do Paryża! Nowe złudzenie zaludniło bezmierną pustkę jego bezużytecznego istnienia.


KONIEC TOMU DRUGIEGO


V

NAJAZD

Don Marceli uciekał, by skryć się na swoim zamku, gdy spotkał mera Villeblanche. Ten, usłyszał wystrzały i biegł do barykady. Dowiedziawszy się, że spowodowała je gromada maruderów, podniósł ramiona do góry z rozpaczą. Powarjowali. Ich opór fatalnym się stanie dla miasteczka. I biegł dalej prosić ich, by odstąpili.
Upłynęło sporo czasu i nic nie zamąciło spokoju poranka. Desnoyers wdrapał się na najwyższą ze swych wieżyczek i lornetką badał okolicę. Nie mógł odróżnić gościńca; widział tylko kępy najbliższych drzew. Wyobraźnią jednak odgadywał za tą zasłoną zieleni ruch ożywiony; tłumy ludzi, którzy się zatrzymali; wojska szykujące się do ataku. Niespodziewana obrona uciekinierów pokrzyżowała dalszy najazd. Desnoyers pomyślał o tej garstce szaleńców i ich upartym dowódzcy. Jakiż los ich czeka? Zwróciwszy szkła na okolicę miasteczka, zobaczył czerwone plamy kepi, migocące jak maki na zielonem tle łąk. To cofali się owi maruderzy, przekonawszy się o bezskuteczności dalszego oporu. Może pokazano im jakiś bród lub łódkę, zapomnianą na Marnie i szli. kierując się ku rzece. Lada chwila Niemcy wejdą do Villeblanche.
Upłynęło pół godziny głębokiego milczenia. Na ile wzgórza rysowały się dachy miasteczka i wieża kościoła, zakończona krzyżem i żelaznym kogutkiem. Wszystko zdawało się tchnąć ciszą, jak za najlepszych, pokojowych czasów. Nagle Desnoyers zobaczył, że lasek wyrzucił z siebie coś subtelnego i hałaśliwego, kłęby pary i towarzyszące im głuche wybuchy. Coś przemknęło w powietrzu, zatoczywszy świszczący łuk. W ślad za tem, jakiś dach w miasteczku otworzył się jak krater i z jego wnętrza jęły wylatywać kawałki drzewa, odpadki ścian, połamane sprzęty; całe wnętrze domu w tumanach dymu, kurzu i gruzów.
Najeźdźcy, zanim odważyli się na atak, zaczęli bombardować Villeblanche, jak gdyby w obawie, że spotkają na ulicach tej mieściny zacięty opór. Padły nowe pociski. Niektóre, przelatując ponad dachami domów, wybuchały pomiędzy miasteczkiem a zamkiem. Wieżyczki posiadłości Desnoyersa zaczęły ściągać uwagę artylerzystów. Myślał on już o opuszczeniu swego niebezpiecznego obserwatorjum, gdy zobaczył, że coś białego niby płaszcz lub prześcieradło powiewa nad wieżą kościoła. Mieszkańcy wywiesili tę oznakę pokoju, by uniknąć dalszego bombardowania. Padło jeszcze ze cztery pociski; poczem nastąpiło milczenie.
Don Marceli zszedł do parku, widząc, że odźwierny zakopuje pod drzewem broń myśliwską, znajdującą się w zamku. Następnie skierował się ku wjazdowi. Nieprzyjaciel miał nadejść lada chwila; trzeba go było przyjąć. W tem niespokojnem oczekiwaniu pożałował znów swego przybycia. Co on tu robił? Dlaczego został? Ale uparty jego charakter rozstrzygnął wnet wątpliwości strachu. Został, bo obowiązkiem jego było pilnować swojej własności. Zresztą było już zapóźno myśleć o takich rzeczach.
Nagle wydało mu się, że w ciszy rannej ktoś jakby rozdarł twarde płótno.
— Strzelają, proszę pana — rzekł odźwierny — To salwa. Pewno na rynku.
W kilka chwil potem, ujrzeli nadbiegającą kobietę z miasteczka; staruszkę o wyschniętych, sczerniałych członkach, zadyszaną i rzucającą dokoła obłąkane ze strachu spojrzenia... Uciekała, sama nie wiedząc gdzie, w instyktownem poczuciu niebezpieczeństwa. Desnoyers i odźwierny z żoną wysłuchali jej opowiadania, przerywane czkawką strachu.
Niemcy byli w Villeblanche. Naprzód wpadł całym pędem automobil i przeleciał z krańca w kraniec miasteczka, strzelając z mitraljezy na traf, do zamkniętych domów i otwartych okien, wywracając napotykanych po drodze ludzi. Stara roztworzyła ręce, ruchem zgrozy... Zabici... wielu zabitych... rannych... krew. Następnie, inne opancerzone samochody wjechały na rynek, a wraz z niemi jeźdźcy, bataljony piechoty, nadciągające ze wszystkich stron. Żołnierze w kaskach byli wściekli; oskarżali mieszkańców, że strzelali do nich. Na rynku zbili mera i kilku sąsiadów, którzy wyszli na ich spotkanie. Poturbowali także proboszcza, niosącego duchową pomoc konającym. Wszyscy wzięci. Niemcy mówili, że ich rozstrzelają.
Hałas kilku zbliżających się automobilów przerwał mowę starej.
— Otworzyć bramę, rozkazał właściciel odźwiernemu
Otwarto bramę i już jej nigdy nie zamknięto. Prawo własności przestało istnieć.
U drzwi wchodowych stanął olbrzymi, zakurzony automobil, zapchany ludźmi. Za nim ozwały się trąbki innych, które zatrzymywały się w pobliżu. Desnoyers ujrzał wyskakujących z nich żołnierzy, przybranych w szaro zielonawe mundury i z pokrowcami tego samego koloru na śpiczastych kaskach. Jeden z nich. idący przodem, przyłożył mu rewolwer do czoła.
— Gdzie są wolni strzelcy? — zapytał.
Był blady, bladością złości, zemsty i strachu. Policzki trzęsły mu się tem potrójnem wzruszeniem. Don Marceli odpowiedział zwolna, patrząc na groźny otwór rewolweru, czerniący się tuż przed jego oczyma. Nie widział żadnych wolnych strzelców. Jedynemi mieszkańcami zamku był odźwierny z rodziną i on, właściciel.
Oficer popatrzył na gmach, a potem na Desnoyers'a, z widocznem zdziwieniem, jak gdyby powierzchowność tego ostatniego wydała mu się zbyt skromną jak na posiadacza takiej nieruchomości. Wziął go za prostego oficjalistę, a szacunek dla hierarchji społecznych sprawił, że opuścił broń.
Ale nakazującego obejścia nie zmienił. Popchnął don Marcelego, by mu służył za przewodnika, kazał mu iść przed sobą, a z tyłu uszykowało się ze czterdziestu żołnierzy. Szli dwoma szeregami, pod osłoną drzew brzeżących podjazd, z karabinami gotowymi do strzału i zerkając niespokojnie na okna zamku, jak gdyby spodziewali się stamtąd gęstej salwy. Desnoyers szedł spokojnie pośrodku, a oficer, równie ostrożny jak jego ludzie, przyłączył się wreszcie do niego, gdy przechodzili zwodzony most.
Żołnierze rozprószyli się po komnatach w poszukiwaniu nieprzyjaciół. Wsuwali bagnety pod łóżka i sofy. Inni z niszczycielskim instynktem dziurawili firanki i bogate kapy łóżek. Właściciel zaprotestował: Pocóż te niepotrzebne szkody? Cierpiał niewysłowione męki, patrząc na olbrzymie, zabłocone buty, depcące po dywanach, słysząc stuk tornistrów i kolb o wątłe meble, z których spadały cenne drobiazgi Biedna, historyczna siedziba!
Oficer popatrzył na niego zdumiony, że tamten ujmuje się za takiemi błahostkami. Nie mniej wydał rozkaz po niemiecku i ludzie jego zaprzestali grubjańskich poszukiwań. Poczem na usprawiedliwienie tego nadzwyczajnego szacunku, dodał po francusku:
— Myślę, że będzie miał pan zaszczyt gościć u siebie generała naszego korpusu armji.
Pewność, że w zamku nie kryją się nieprzyjaciele, uczyniła go uprzejmym. Mimo to nie przestał piorunować na wolnych strzelców. Część mieszkańców dała ognia do ułanów, gdy ci zbliżali się nieopatrznie po odwrocie Francuzów.
Desnoyers uznał za właściwe zaprzeczyć. To nie byli mieszkańcy, ani wolni sztrzelcy; to byli francuscy żołnierze. Przemilczał roztropnie o swojej obecności przy barykadzie; ale zapewnił, że rozróżniał mundury z wieżyczki zamku.
Oficer przerwał mu grzecznie:
— Pan także? Pan, który się wydaje człowiekiem, rozsądnym, powtarza takie brednie?
I, aby przerwać dalszą rozmowę, dodał wyniośle:
— Mieli mundury, skoro pan upiera się to twierdzić, ale to byli wolni strzelcy. Rząd francuski rozdał mundury i broń wieśniakom, aby nas mordowali... To samo uczynił w Belgji. Ale znamy się na tych wybiegach i będziemy umieli ukarać je.
Miasteczko będzie spalone. Trzeba pomścić cztery trupy niemieckie, rozciągnięte w pobliżu barykady. Mer, proboszcz, najgłówniejsi mieszkańcy, wszyscy będą rozstrzelani.
Zwiedzali w tej chwili najwyższe piętro. Desnoyers ujrzał ponad gęstwiną parku unoszącą się ciemną mgłę, której brzegi czerwieniło słońce. Z całego miasteczka widać stąd było tylko czubek wieży. Dokoła żelaznego koguta krążyły lekkie smugi, niby unoszone wiatrem czarne łachmany. Swąd starego, palącego się drzewa dochodził aż do zamku.
Niemiec spoglądał na to z okrutnym uśmiechem. Gdy zeszli do parku, rozkazał Desnoyers'owi, żeby mu towarzyszył. Tak więc skończyło się z godnością i wolnością pana zamku. Teraz stanie się już tylko jakąś rzeczą w rękach tych ludzi, którzy będą mogli rozporządzać nim, według swego widzimisię. Ach! czemuż tu pozostał!... Wsiadł posłusznie do automobilu obok oficera, który wciąż trzymał rewolwer w ręku. Ludzie jego rozbiegli się po zamku i oficynach, by przeszkodzić ucieczce urojonego nieprzyjaciela. Odźwierny i jego rodzina patrzyli na Desnoyersa żałośnie... Może prowadzili go na śmierć!...
Poza parkiem otwierał się jakby nowy świat. Desnoyers'owi wydało się, że na tej krótkiej przestrzeni pomiędzy Villeblanche a zamkiem przebył tysiące tysięcy mil, spadł na jakąś czerwoną planetę, na której ludzie i mury nurzały się w dymie i blaskach pożaru. Miasteczko stało pod ciemnym baldachimem, iskrzącym się od świetlnych zygzaków. Wieża kościelna płonęła jak olbrzymia pochodnia; dach pękał, wyrzucając w górę kaskady płomieni. Odór spalenizny przesycał powietrze. Łuna pożaru bladła w niewzruszonem świetle słońca.
Po przez pola biegły z wrzaskiem i szybkością rozpaczy kobiety i dzieci. Bydło wyrwało się z zabudowań i pędziło jak szalone, wlokąc za sobą powrozy, poszarpanych uprzęży. Z boków ich buchał dym i unosił się swąd spalonej skóry. Trzoda chlewna, owce, kury, biegły również pospołu z kotami i psami. Wszystkie domowe zwierzęta wracały do stanu dzikości, uciekając od cywilizowanego człowieka. Rozległy się wystrzały i wybuchy brutalnego śmiechu. Żołnierze z widoczną uciechą oddawali się temu polowaniu na ludzi i bydło.
Wszędzie roiło się od nich. Byli jak szare mrówki, pełznące ku południowi. Wynurzali się z lasków, napełniali drogi, snuli się wskroś pól. Zieleń roślinności czerniała pod ich krokami, zagajniki padały połamane; kurzawa kłębiła się za głuchym turkotem armat i towarzyszącym mu tętnem tysięcy koni. Po obu stronach gościńca zatrzymały się liczne bataljony wraz ze swoim taborem. Desnoyers znał to wojsko. Widział je na paradach w Berlinie i także wydało mu się zmienione jak tamto z dnia poprzedniego. Bardzo skąpo pozostało w niem tej nakazującej i posępnej świetności, tej twardej i milczącej pychy, której widok wyciskał łzy z oczu jego szwagierki. Wojna, ze swemi rzeczywistościami, starła wszelką teatralność z potężnego organizmu śmierci. Żołnierze byli brudni i zmęczeni. Atmosfera spotniałego ciała, pomięszana z odorem skóry unosiła się nad pułkami. Na wszystkich twarzach malował się głód. Szli całe dnie nieustannie śladami nieprzyjaciela, który zawsze umiał im się wymknąć. A w tym forsownym pochodzie żywność z intendentury nie dochodziła ich na czas. Mogli liczyć tylko na to, co mieli ze sobą w tornistrach. Desnoyers widział ich, jak leżeli nad brzegiem gościńca, pożerając kawałki czarnego, spleśniałego chleba. Niektórzy rozbiegli się po zagonach, wykopywali buraki i inne cebulowe jarzyny i gryźli ich twarde bulwy pomięszane z ziemią. Jakiś chorąży otrząsał owoce z drzew, używając zamiast tyczki chorągwi pułkowej. Wspaniały ten sztandar, zdobny w pamiątki z 1870-go roku, służył mu do zrywania jeszcze zielonych śliwek. Ci, którzy siedzieli na ziemi, korzystali z tego odpoczynku by ściągać wysokie buty z nóg spoconych i pokaleczonych, roznoszących dokoła wstrętny odór.
Pułki piechoty, które Desnoyers widział w Berlinie, błyszczące i wyświeżone, straszliwi i strojni husarzy, kirasjerzy w białych mundurach, podobni do rycerzy świętego Graala, artylerzyści z piersią biało wyszamerowaną, wszyscy ci wojskowi, na których widok rozpływała się w zachwytach rodzina Hartrottów, byli teraz ujednostajnieni zielonawo-metalową barwą, wszyscy jak zakurzone jaszczurki, chcące zniknąć pod ziemią.
Czuło się tu jednak żelazną karność. Jeden ostry wyraz dowódcy, jeden gwizdek, a wszyscy stawali do szeregu i człowiek znikał w tej masie automatów. Ale niebezpieczeństwo, zmęczenie, pewność triumfu zbliżyły momentalnie oficerów i żołnierzy, zacierając różnice kast. Dowódcy wychodzili nieco z osamotnienia swej wyniosłości i raczyli pogawędzić ze swymi ludźmi, by im dodawać ducha. Jeden jeszcze wysiłek, a otoczą Francuzów i Anglików i powtórzy się klęska Sedanu, której rocznicę obchodzono w tych dniach. Wejdą do Paryża; było to kwestją tygodnia. Paryż! Wielkie magazyny, pełne wszelkich bogactw, wspaniałe restauracje, kobiety, szampan, pieniądze... A ludzie, dumni, że ich zwierzchnicy raczyli rozmawiać z nimi, zapominali o zmęczeniu i głodzie, krzepili się jak ongi tłumy Krzyżowców myślą o Jerozolimie. „Nach Paris!Wesoły okrzyk przebiegał od czoła do ogona maszerujących kolumn: „Nach Paris! Nach Paris!
Brak żywności wynagradzały im produkty tej ziemi, bogatej w wina. Plądrując domy, rzadko napotykali coś do zjedzenia, ale zawsze piwnicę. Uniżony Niemiec, uważając wino jako przywilej bogaczy, mógł teraz otwierać beczułki kolbą i pławić nogi w strumieniach cennego napoju. Każdy bataljon zostawiał jako ślad swego przejścia stos pustych butelek. Furgony pułkowe, nie mogące odnawiać zapasów żywności, ładowały wino we wszystkich wsiach i miasteczkach. Żołnierz zamiast chleba dostawał alkohol. A temu podarunkowi towarzyszyły dobre rady oficerów: Wojna jest wojną: żadnej litości dla przeciwników, którzy na to nie zasługują. Francuzi rozstrzeliwują jeńców, a ich kobiety wydłubują oczy rannym. Każda chata równa się zasadzce. Szczery, naiwny Niemiec, który tam wejdzie, spotyka się ze śmiercią. Łóżka zapadają się w straszliwe podziemia; szafy są ukrytemi drzwiami; w każdym kącie czai się ukryty morderca. Trzeba karać ten zdradziecki naród, który przygotowywa swój grunt, niby scenarjusz melodramatyczny. Urzędnicy magistratu, proboszczowie, nauczyciele szkół wiejskich kierują wolnymi strzelcami i osłaniają ich.
Desnoyers zdumiał się nad obojętnością tych ludzi, krążących dokoła płonącego miasteczka. Nie widzieli ognia i zniszczenia; wszystko było bez wartości w ich oczach, stanowiąc zwykły widok. Odkąd przekroczyli granice swego kraju wsie i miasta puszczone z dymem przez przednie straże, wsie i miasta w płomieniach, jakie oni sami niecili, znaczyły etapy ich pochodu przez ziemię belgijską i francuską.
Wjeżdżając do Villeblance, automobil musiał zwolnić biegu. Spalone mury waliły się na ulicę, zwęglone belki tamowały jazdę i trzeba było lawirować wśród płonących szczątków. Tu i owdzie stały jeszcze domy o powyrywanych drzwiach, złupione, ale jeszcze nietknięte przez pożar. Desnoyers widział w nich krzesła, łóżka, maszyny do szycia, żelazne kuchnie, wszystkie gospodarskie sprzęty jak się zwęglały lub topiły. W jednym dostrzegł sterczącą z pośród szczątków rękę, która zaczynała płonąć jak świeca... Nie; to było niemożliwe!... Swąd skwierczącego tłuszczu łączył się ze spalenizną drzewa i metali.
Desnoyers zamknął oczy; nie chciał patrzeć. Przez chwilę wydawało mu się, że śni. To było nie do uwierzenia, żeby takie okropności mogły się stać w ciągu zaledwie godziny. Nie przypuszczał, żeby złość ludzka mogła zmienić w tak krótkim czasie wygląd całego miasteczka.
Nagle automobil przystanął i Desnoyers spojrzał machinalnie. Tym razem trupy leżały wpoprzek ulicy; dwóch mężczyzn i jedna kobieta. Może padli pod kulami pancernego samochodu, który przed najazdem przebiegał miasteczko. Trochę dalej, plecami do trupów obróceni, jakby nie wiedząc o ich obecności, kilku żołnierzy posilało się, siedząc na ziemi. Szofer krzyknął na nich, by uprzątnęli drogę. Nogami i kolbami zepchnęli trupy, ciepłe jeszcze i rzygające krwią za każdem kopnięciem. Zaledwie otwarła się wązka przestrzeń pomiędzy nimi a ścianą, automobil ruszył. Trzask; podskok. Tylne koła zmiażdżyły jakąś wątłą zaporę.
Desnoyers oszołomiony, osłupiały siedział, zamykając oczy. Zgroza nasunęła mu myśl o jego własnym losie. Gdzie go wiózł ten porucznik?
Na rynku zobaczył płonący ratusz; kościół był już tylko kupą kamieni, lizanych przez ogniste języki. W sąsiednich domach drzwi i okna były powyrywane. Wewnątrz kręcili się żołnierze, grabiąc, co popadło. Wchodzili z pustemi rękami, wychodzili dźwigając sprzęty i odzież. Inni z wyższych pięter, rzucali różne przedmioty, wśród żartów i wybuchów śmiechu. Ale wnet musieli uciekać. Pożar szerzył się gwałtownie, na podobieństwo eksplozji pocisków.
Desnoyers zobaczył jak z płonącego domu kilku Niemców wywlokło dwóch mężczyzn, wyglądających jak dwie kupy łachmanów. Na błękitnem tle płaszczów odróżniały się wybladłe twarze i oczy wysadzone z orbit męczeństwem. Nogi ich ciągnęły się po ziemi, plącząc się wśród strzępów czerwonych spodni. Jeden z nich miał jeszcze na głowie kepi. Broczyli krwią, a białe wężownice rozwiązanych bandaży wlokły się za nimi. Byli to ranni Francuzi, marudzerzy, którzy zostali w miasteczku, nie mając sił do dalszego odwrotu. A może należeli do tych, którzy widząc, że są odcięci stawili ów nieszczęsny, warjacki opór?
Desnoyers, chcąc się dowiedzieć prawdy, zwrócił się do siedzącego obok oficera. Ale ten uprzedził zapytanie:
— Przebrani wolni strzelcy, którzy otrzymają zasłużoną karę.
Bagnety niemieckie pogrążyły się w ich ciałach. Potem kolba karabinu spadła na głowę jednego z nich... I ciosy powtórzyły się z głuchym łoskotem, miażdżąc czaszki.
Stary pomyślał znów o swoim własnym losie. Gdzie go wiózł ten porucznik wskroś tylu okropności?
Dojechali do miejsca, gdzie dragoni wznieśli byli barykadę. Wozy stały tam jeszcze, ale z boku gościńca. Wysiedli z automobilu. Desnoyers zobaczył gromadę oficerów, ubranych szaro z kaskami w pokrowcach, podobnych do wszystkich innych. Ten, który go przywiózł stanął nieruchomo, wyprężony, z ręką przy daszku i mówił coś do wojskowego, stojącego na przodzie o parę kroków dalej. Desnoyers spojrzał na tego człowieka i on również spojrzał na niego, błękitnemi, stalowo twardemi oczyma, rozjaśniającemi twarz małą, pooraną zmarszczkami. Musiał to być generał. Badawczy, wyniosły wzrok wstrząsnął don Marcelim od stóp do głów. Doznał przeczucia, że jego życie zawisło od tego spojrzenia. Jakaś zła myśl, przelatująca mózg, jakiś okrutny kaprys wyobraźni i był zgubiony. Wzruszył ramionami generał i rzekł parę słów z pogardliwym ruchem ręki. Poczem wsiadł do automobilu z dwoma adjutantami i gromadka rozpierzchła się.
Staremu wydało się, że tych kilka minut okrutnej niepewności, zanim porucznik powrócił do niego, trwają bez końca.
— Jego Ekscelencja jest zbyt dobrym — rzekł tamten — mógł kazać pana rozstrzelać, ale panu przebacza. A potem powiecie, że jesteśmy dzikim narodem.
I nie czując zgoła swego lekceważenia objaśnił, że przywiózł go tu w przekonaniu, że go rozstrzelają. Generał postanowił ukarać najważniejszych mieszkańców Villeblanche, a on z własnej inicjatywy mniemał, że właściciel zamku będzie jednym z nich.
— Wojskowy obowiązek, panie. Tego wymaga wojna.
Po tem objaśnieniu jął rozpływać się w pochwałach nad Jego Ekscelencją. Miał on zamieszkać w posiadłości don Marcelego i dla tego darował mu życie. Powinien mu podziękować... Tu, gniewem zadrżały mu policzki. Wskazał na ciała leżące przy gościńcu. Były to trupy czterech ułanów, okryte płaszczami, z pod których sterczały olbrzymie podeszwy ich butów.
— Morderstwo! — wykrzyknął — Zbrodnia, za którą drogo zapłacą winni! czterech żołnierzy, jak gdyby na wojnie powinni byli padać tylko nieprzyjaciele, a życie jego rodaków miało pozostawać nietkniętem. W oburzeniu uważał śmierć za czyn niesłychany i potworny.
Tu, nadszedł oddział piechoty pod dowództwem oficera. Gdy szeregi otwarły się, Desnoyers zobaczył gromadę miejscowych mieszkańców w poszarpanej odzierzy. Niektórzy mieli krew na twarzy i na rękach. Wymieniano ich nazwiska jednego po drugim i stawiano ich rzędem pod poblizkim murem: mer, proboszcz, kilku bogatych właścicieli, których domy właśnie płonęły.
Miano ich rozstrzelać. Aby uniknąć wszelkich wątpliwości, porucznik tłumaczył w dalszym ciągu Desnoyers'owi:
— Chciałem, żeby pan to zobaczył. Trzeba się nauczyć. W ten sposób oceni pan lepiej łaskawość Jego Ekscelencji.
Nikt z jeńców nie mówił. Głosu im już zabrakło w zbędnych usprawiedliwieniach się. Całe ich życie ześrodkowało się w oczach i patrzyli dokoła ze zdumieniem. Byłoż to możliwem, żeby ich tak zabili na chłodno, nie wysłuchawszy dowodów ich niewinności?
Ale wprędce pewność śmierci udzieliła im prawie wszystkim szlachetną pogodę. Na nic się zdało narzekać. Tylko jeden bogaty mieszczanin, znany ze swego skąpstwa, szlochał rozpaczliwie powtarzając:
— Ja nie chcę umierać! Ja nie chcę umierać!
Drżący, z oczami pełnemi łez, Desnoyers schował się za plecami swego nieubłaganego towarzysza. Znał ich wszystkich; ze wszystkimi się wadził, a teraz z żalem przypominał sobie te dawne kłótnie. Mer miał na czole czerwony siniec. Na piersiach fruwał mu trójkolorowy strzęp: wstęga magistracka, którą się przepasał, by przyjąć najeźdźców, a którą mu oni zerwali. Proboszcz prostował swą niewielką, krępą postać, pragnąc objąć jednem spojrzeniem rezygnacji ofiary, katów, ziemię całą, niebo. Wydawał się bardzo otyłym. Żołdactwo zerwało mu czarny pas i sutanna wiewała mu dokoła sterczącego brzucha. Ze zlepionych włosów sączyła się krew, plamiąc czerwonemi kroplami biały kołnierzyk.
Gdy szedł na miejsce egzekucji krokiem chwiejnym z powodu swej otyłości, dzikie, urągliwe śmiechy przerwały tragiczne milczenie. Gromady żołnierzy bez broni, którzy nadbiegali, aby być świadkami męki, przyjęły starca wybuchami szyderczej wesołości: „Na śmierć — pała“! Fanatyzm wojen religijnych dźwięczał w tych kpinach. Prawie wszyscy byli żarliwymi katolikami lub protestantami, lecz szanowali tylko duchownych swego kraju. Poza Niemcami wszystkiem się pomiatało, nawet własną religją.
Mer i proboszcz zamienili się na miejsca w szeregu. Ustępowali sobie wzajemnie środek z uroczystą grzecznością.
— Tutaj, panie merze; tu jest pańskie miejsce; na czele wszystkich.
— Nie; naprzód ksiądz proboszcz.
Sprzeczali się po raz ostatni; ale w tej chwili stanowczej było to, by ustąpić sobie miejsca; by się wzajemnie przed sobą uniżyć.
Instynktownie podali sobie ręce, patrząc wprost na szwadron egzekucyjny, który poziomo opuścił karabiny. Z tyłu, po za nimi dały się słyszeć żałosne jęki: „Żegnajcie, dzieci moje!... Żegnaj życie! Ja nie chcę umierać! Ja nie chcę umierać!“
A tamci dwaj uczuli potrzebę powiedzenia czegoś; zamknięcia karty życia, jakiemś twierdzeniem.
— Niech żyje Republika! zawołał mer.
— Niech żyje Francja! rzekł proboszcz.
Desnoyers'owi wydało się, że obaj krzyknęli to samo.
Nad głowami podniosły się dwa prostopadłe znaki: ramię księdza nakreśliło w powietrzu krzyż; szabla dowódcy zaświeciła jednocześnie sinym blaskiem, trzask suchy, okrągły, a po nim kilka spóźnionych wystrzałów.
Don Marcelego zdjęła litość nad biedną ludzkością, na widok dziwacznych kształtów, jakie przybierała w chwili śmierci. Jedni osunęli się jak nawpół puste worki; inni potoczyli się jak kłębki; inni jeszcze skoczyli w górę z rozpostartemi rękoma i padli plackiem jak gdyby mieli pływać! Desnoyers widział jak z tego ludzkiego stosu wysuwały się nogi skręcone wstrząsami konania. Kilku żołnierzy zbliżyło się jak myśliwi, mający dobijać zwierzynę. Z pomiędzy drgających członków podniosły się białe włosy i wątła ręka, usiłująca powtórzyć znak krzyża. Kilka wystrzałów i uderzeń kolb w siny stos ociekający krwią... I ostatnie przejawy życia ucichły na zawsze.
Oficer zapalił cygaro.
— Służę panu — rzekł z urągliwą dworskością.
I wrócili automobilem do zamku.
Najeźdźcy przeobrazili całkowicie jego wygląd. Podczas nieobecności właściciela umieszczono tam liczną straż. Cały pułk piechoty obozował w parku. Mnóstwo ludzi, zasiadłszy pod drzewami, przygotowywało posiłek w ruchomych kuchniach. Klomby i kwietniki w ogrodzie, egzotyczne rośliny, aleje starannie wygracowane i posypane piaskiem wszystko to było podeptane, połamane, zburzone wtargnięciem ludzi, zwierząt i ekwipaży Dowódca, mający na rękawie opaskę intendentury, wydawał rozkazy, jak gdyby był właścicielem i dozorował przeprowadzki. Obory były już puste. Don Marceli zobaczył, jak pastuchy w kaskach wyprowadzali ostatnie krowy, okładając je kijami. Najdroższe reproduktory, porżnięte jak zwyczajne bydło wisiały poćwiartowane na drzewach. W kurnikach i gołębnikach nie było śladu drobiu. W stajniach stały chude konie i obżerały się przed pełnemi żłobami, a owies ze strychów, rozrzucony po całem podwórzu, marnował się przez niedbalstwo ludzi. Wierzchowce kilku szwadronów bujały po łąkach, niszcząc pod kopytami rowki nawadniające, groble, całą mozolną pracę długich miesięcy. Drzewo opałowe w sągach paliło się niepotrzebnie w parku: przez nieuwagę czy przez złość ktoś tam podłożył ogień. Kora drzew sąsiednich pękała pod ognistymi językami.
W zamku tłumy ludzi, posłuszne rozkazom oficera intendentury kręciły się bezustannie. Komendant tego korpusu armji, zwiedziwszy roboty, jakie pontonjerzy wykonywali nad brzegiem Marny dla przejścia wojska, miał przybyć lada chwila i osiedlić się tu ze swoim sztabem. Biedna historyczna siedziba!
Don Marceli, nie mogąc patrzeć na to wszystko, schronił się do domku odźwiernego i osunął się na krzesło w kuchni z oczyma utkwionemi w ziemię. Żona odźwiernego spoglądała na niego ze zdumieniem.
— Ach! nasz pan! Nasz biedny pan!
Don Marceli cenił bardzo przywiązanie tych poczciwych ludzi i te słowa serdecznego współczucia zatroskanej kobiety wzruszyły go. Sam odźwierny, chory i bezsilny, miał na czole czarny siniec od uderzenia kolbą, gdy chciał się sprzeciwiać plondrowaniu zamku. Nawet obecność ich córki Żorżety budziła w pamięci don Marcelego wspomnienie Cziczi i darzył ją czemś z uczucia, jakie miał dla własnej córki. Żorżeta liczyła dopiero czternaście lat, ale budząca się kobiecość uwydatniała już jej wdzięki. Matka z obawy żołdactwa nie pozwalała jej wychodzić z domu.
Jednakże don Marceli, który od rana nic nie miał w ustach, poczuł z pewnego rodzaju wstydem, że pomimo tragicznego położenia żołądek dopomina się o swoje prawa i żona odźwiernego podała mu na rogu stołu kawałek chleba i sera, wszystko co jej zostało w śpiżarni.
Po południu odźwierny poszedł zobaczyć, co się dzieje w zamku i wrócił z wiadomością, że generał zamieszkał już w nim ze swoją świtą. Ani jedne drzwi się nie zamykały, wyważano je uderzeniami kolbą lub siekierą. Wiele mebli zniknęło; żołnierze albo je połamali albo zabrali. Oficer intendentury wałęsał się po wszystkich komnatach oglądał każdy przedmiot, wygłaszał objaśnienia po niemiecku. Generał i jego otoczenie siedzieli w jadalni i pili, rozpatrując wielkie mapy, rozłożone na posadzce. Zmusili odźwiernego, by zszedł do piwnic i przyniósł im najlepsze wina.
Wieczorem, ludzka fala, która zalała całą okolicę, zaczęła odpływać. Rzucono kilka mostów na Marnie i niektóre pułki z okrzykiem „Nach Paris!“ ruszyły w drogę. Inne, mające zostać do jutra, przygotowywały sobie nocleg, to w niespalonych jeszcze domach, to pod gołem niebem. Don Marceli słyszał ich, jak śpiewali pobożne pieśni. Pod sklepieniem mrugających gwiazd żołnierze tworzyli zespoły i głosy ich łączyły się w chór uroczysty i słodki, nabrzmiały religijną powagą. Ponad drzewami parku unosiła się ponura mgła, odbijająca się swą czerwonością na tle cieniów nocy: były to odblaski palącego się jeszcze miasteczka. W dali, inne pożary folwarków i zabudowań gospodarskich świeciły w ciemnościach krwawymi odblaskami. Don Marceli usnął w pokoju odźwiernych ciężkim snem bez przerw i snów. Gdy się obudził, wydawało mu się, że drzemał tylko przez kilka minut. Słońce barwiło na pomarańczowo białe firanki u okna, a na sąsiedniem drzewie ptaszki się goniły świergocąc. Był to świeży i radosny poranek letni.
Gdy don Marceli zszedł na dół do kuchni, odźwierny udzielił mu nowin. Niemcy odchodzili. Pułk, obozujący w parku, odszedł o świcie, a za nim w prędce inne. W miasteczku pozostał tylko jeden bataljon. Komendant korpusu armji odjechał również ze swoim sztabem ale na jego miejsce był już inny, generał brygady, którego otoczenie nazywało „panem hrabią“.
Wyszedłszy z domku odźwiernego, don Marceli zobaczył przy zwodzonym moście pięć ładownych wozów, stojących wzdłuż rowów. Żołnierze znosili tu najpiękniejsze meble z salonu. Właściciel zamku, zauważył ze zdziwieniem, że pozostał prawie obojętnym na ten widok. Cóż znaczyła strata kilku mebli w porównaniu ze straszliwemi rzeczami, jakich był świadkiem?
W trakcie tego odźwierny przyszedł mu powiedzieć, że oficer niemiecki, przybyły przed godziną automobilem, chce się z nim zobaczyć.
Był to jakiś kapitan, podobny do wszystkich innych, w spiczastym kasku, zielonawym mundurze, w butach z czerwonej skóry, uzbrojony w pałasz i rewolwer, z lunetą i mapą w pochwie zawieszoną u pasa. Wyglądał młodo i miał na lewem ramieniu sztabową odznakę. Zapytał po hiszpańsku Don Marcelego:
— Wuj mnie nie poznaje?
Tamten wpatrzył się wytrzeszczonemi oczyma w nieznajomego.
— Naprawdę wuj mnie nie poznaje? Jestem Otto, kapitan Otto von Hartrott.
Don Marceli nie widział go od kilku lat; ale to imię przypomniało mu nagle siostrzeńców z Ameryki: naprzód malców, którym stary Madariaga nie pozwalał zbliżać się do siebie; potem młodego porucznika, którego przelotnie zobaczył w Berlinie za bytnością u Hartrottów, o którym rodzice powtarzali do znudzenia „że to będzie drugi Moltke“.
Ten ociężały smarkacz, ten gołowąsy oficerek wyrósł na butnego kapitana, który jednem słowem mógł kazać rozstrzelać właściciela zamku de Villeblanche.
Tymczasem Otto tłumaczył wujowi swoją obecność tutaj. Nie należał do dywizji stacjonującej w miasteczku, ale jego generał polecił mu utrzymywać łączność z tą dywizją, przybył więc tutaj, mając przytem chęć zobaczenia historycznego zamku. Nie zapomniał dni spędzonych w Villeblanche, kiedy to Hartrotowie przyjechali tu raz latem do krewnych we Francji. Oficerowie, zamieszkujący teraz zamkowe apartamenta, zatrzymali go na śniadaniu i w rozmowie jeden z nich wspomniał przypadkiem o obecności pana domu. Było to miłą niespodzianką dla kapitana i chciał przywitać się z wujem przed odjazdem, ale z przykrością musiał go szukać w domu odźwiernego.
— Wuj tu nie może zostać — dodał z pychą. — Niech wuj wraca do zamku, jak to przystoi stanowiska wuja. Moi koledzy poznają się z wujem z prawdziwą przyjemnością. To ludzie najlepszego towarzystwa.
Tu zaczął wychwalać don Marcelego, że nie opuścił swojej posiadłości. Wojska miały rozkaz postępować ze szczególną surowością z majętnościami nieobecnych. Niemcom chodziło o to, by mieszkańcy pozostawali u siebie, jak gdyby nie działo się nic nadzwyczajnego.
Don Marceli zaprzeczył temu:
— Najeźdźcy palą domy i rozstrzeliwują niewinnych.
Ale siostrzeniec nie dał mu dokończyć.
— Wuj ma na myśli egzekucję mera i innych — rzekł drżącemi z gniewu ustami. — Opowiadano mi to. Co do mnie, uważam, że kara była zbyt łagodną; należało występić całe miasteczko; pozabijać kobiety i dzieci. Naszym obowiązkiem jest skończyć z wolnymi strzelcami. Nie przeczę, że to jest straszne. Ale cóż wuj chce? To wojna.
I w ślad za tem kapitan jął rozpytywać o swoją matkę Helenę, o ciotkę Luizę, o Cziczi, o Juljana i cieszył się, słysząc, że wszyscy są bezpieczni na południu Francji. Potem, sądząc zapewne, że don Marceli oczekuje niecierpliwie wiadomości o krewnych germańskich, zaczął mówić o swojej rodzinie.
Wszyscy Hartrottowie zajmowali świetne stanowiska. Jego znakomity ojciec, któremu wiek nie pozwalał odbywać kampanji, był prezesem kilku stowarzyszeń patrjotycznych, co mu nie przeszkadzało organizować przyszłe przedsiębiorstwa przemysłowe dla eksploatowania zdobytych krajów. Brat, uczony profesor, miewał o celach wojny odczyty, w których teoretycznie wskazywał kraje, jakie powinno było zagarnąć zwycięzkie Cesarstwo, i piorunował przeciwko złym patrjotom, którzy okazywali się słabymi i mizernymi w swoich pożądaniach. Dwie siostry, trochę zasmucone nieobecnoścą narzeczonych, poruczników w huzarach, uczęszczały do szpitali i prosiły Boga, by ukarał przewrotną Anglję.
Tak rozmawiając, kapitan prowadził wuja do zamku. Żołnierze, którzy dotychczas nic sobie nie robili z właściciela, patrzyli na niego z ciekawością i niemal z szacunkiem, widząc go rozmawiającego poufale z kapitanem sztabu.
Gdy wuj i siostrzeniec weszli do komnat, don Marcelemu ścisnęło się serce. Wszędzie na ścianach widniały prostokątne plamy ciemniejszego koloru, zdradzające miejsca znikłych obrazów i mebli. Ale poco te dziury w jedwabnych firankach, po co te pochlapane ściany, te potłuczone kryształy i porcelany? Otto odgadł myśl wuja i powtórzył zwykłą wymówkę:
— Trudna rada. To wojna.
— Nie — odparł don Marceli z żywością, do której czuł się uprawnionym, mówiąc do siostrzeńca. — Nie! to nie jest wojna! To grabież. Twoi koledzy to rzezimieszki!
Kapitan wyprostował się gwałtownie, utkwiwszy w starym wuju zaiskrzone gniewem oczy i świszczącym, niskim głosem wymówił:
— Proszę się strzedz! Na szczęście wuj mówił po hiszpańsku, więc go tu nie zrozumiano. Ale jeżeli wuj pozwalał by sobie nadal na podobne uwagi, mógłby za całą odpowiedź dostać kulą w łeb. Oficerowie Cesarza nie dopuszczają, żeby ich znieważano.
I całe zachowanie Hartrotta świadczyło jak łatwo zapomniał by o pokrewieństwie, gdyby otrzymał rozkaz ukarania wuja. Ten spuścił głowę.
Ale w chwilę potem kapitan, jakby zapomniawszy o tem co powiedział, przybrał znów ton uprzejmy. Będzie rad przedstawić wuja Jego Ekscelencji generałowi, hrabiemu von Meinbourg, który ze względu na powinowactwo Desnoyers'a z Hartrottami raczył go przypuścić do swego stołu.
Zaproszony w swoim własnym domu, don Marceli wszedł do sali jadalnej, gdzie znajdowało się już około dwudziestu mężczyzn w szarawych mundurach i wysokich butach. Tu nic nie uległo zniszczeniu: firanki, obicia, meble były nienaruszone. Tylko w monumentalnych bufetach widniały znaczne braki, i Desnoyers od pierwszego rzutu oka zauważył, że dwie bogate zastawy i cenny serwis starej porcelany zniknęły z półek. Niemniej musiał odpowiadać ceremonialnymi ukłonami na powitania sprawców tych grabieży i uścisnąć rękę, którą mu podał hrabia z arystokratyczną dobrotliwością, podczas gdy inni oficerowie niemieccy przypatrywali się temu burżujowi z życzliwą ciekawością, a nawet z pewnego rodzaju uznaniem; wiedzieli już bowiem że był to miljoner, który wrócił z dalekich lądów, gdzie ludzie bogacą się tak szybko.
— Zje pan śniadanie z barbarzyńcami — rzekł hrabia, sadzając go obok siebie z prawej strony. — Nie lęka się pan, żeby pana nie pożarli żywcem?
Oficerowie wybuchnęli śmiechem na ten dowcip Jego Ekscellencji i widocznem było, że usiłują słowami i zachowaniem się zadać kłam oskarżaniu ich o barbarzyństwo.
Siedząc, jak obcy gość, przy swoim własnym stole, don Marceli jadł na swoich własnych talerzach, obsługiwany przez wrogów, których mundur widoczny był z pod prążkowanych fartuchów. To, co jadł, należało również do niego: wino pochodziło z jego piwnic; mięso z jego wołów; owoce z jego sadu; a jednak wydawało mu się, że jest tu po raz pierwszy i doznawał przykrego uczucia człowieka, który nagle widzi się sam wśród nieprzyjaciół. Ze zdziwieniem patrzył na tych intruzów, siedzących na miejscach, gdzie widywał żonę, dzieci, Latour'ów. Biesiadnicy rozmawiali pomiędzy sobą po niemiecku; ale ci, którzy znali język francuski, posługiwali się nim często, zwracając się do gościa, a ci którzy umieli tylko parą wyrazów powtarzali je z uprzejmymi uśmiechami. Wszyscy widocznie chcieli się przypodobać właścielowi zamku.
Don Marceli przypatrywał im się z uwagą. Jedni byli wysokiego wzrostu, smukli, o typie kańciastej piękności; inni krępi, przysadziści z grubym karkiem i głową osadzoną głęboko w ramionach. Wszyscy byli krótko ostrzyżeni, co tworzyło dokoła stołu błyszczący krąg jasnych i ciemnych czaszek z odstającemi śmiesznie uszami i o silnie rozwiniętych, wychudzonych szczękach. Niektórzy mieli wąsy, zakończone stercząco, na sposób cesarski; ale większość była wygolona lub miała tylko krótkie, proste wąsiki. Trudy wojenne i forsowne pochody uwydatniały się najbardziej u otyłych. Przez miesiąc kampanji stracili tuszę; a skóra ich policzków i podbródka wisiała flakowata i pomarszczona.
Hrabia był najstarszym z nich wszystkich, jedynym, który nosił długie, jasno rudawe włosy, przyprószone już nieco siwizną, uczesane bardzo starannie i błyszczące pomadą. Suchy, kanciasty, silnie zbudowany, miał mimo zbliżającej się pięćdziesiątki wygląd młodzieńczy, co zawdzięczał zapewne fizycznym ćwiczeniom i troskliwej hygienie ciała. Na ręce, niedbale spoczywającej na stole, miał złotą bransoletkę; a z całej jego osoby unosił się mocny zapach perfum.
Oficerowie odnosili się do niego z wielkiem uszanowaniem. Otto mówił o nim do wuja, jako o wielkim artyście, jednocześnie kompozytorze i poecie. Przed wojną pewne, skandaliczne pogłoski, tyczące się jego prywatnego życia oddaliły go od Dworu; ale według słów kapitana były to tylko potwarze dzienników socjalistycznych. Pomimo to Cesarz, którego hrabia był współczuciem, dochowywał mu potajemnie niezmiennej przyjaźni. Wszyscy pamiętali balet „Kaprysy Szeherezady“ wystawiony z wielkim przepychem w Berlinie na zlecenie potężnego kolegi.
Hrabia, sądząc, że don Marceli milczy onieśmielony, pierwszy zagadał do niego. — A gdy ten objaśnił, że wyjechał z Paryża dopiero przed trzema dniami, towarzystwo ożywiło się. Wszyscy chcieli dowiedzieć się, co słychać.
— Widział pan rozruchy?
— Wojsko zabiło dużo manifestantów?
— W jaki sposób zamordowano prezydenta Poincaré'go?
Don Marceli, oszołomiony nieprawdopodobieństwem tych zapytań, nie wiedział zrazu co odpowiedzieć, i przez chwilę wydawało mu się, że jest w domu warjatów. Rozruchy? Zamordowanie prezydenta? Nic o tem nie wiedział. Zresztą, skądżeby rozruchy? Jaka rewolucja mogłaby wybuchnąć w Paryżu, skoro Rząd nie był reakcyjny?
Na tę odpowiedź, jedni popatrzyli z politowaniem na tego głuptasa; inni przybrali postawę podejrzliwą wzglądem tego chytrego mruka, udającego, że nic nie wie o wypadkach, o których z konieczności musiał słyszeć. Kapitan Otto zabrał głos w sposób nakazujący, jak gdyby chcąc położyć kres wszelkim wybiegom:
— Dzienniki niemieckie — rzekł — obszernie się o tem rozpisywały. Przed dwoma tygodniami ludność Paryża zbuntowała się przeciwko Rządowi, obiegła pałac Elizejski i zamordowała Poincaré'go. Wojsko musiało użyć mitraljez dla przywrócenia porządku. Wszyscy to wiedzą. Zresztą wiadomości te podały wielkie dzienniki niemieckie, a Niemcy nie kłamią nigdy.
Ale Desnoyers twierdził uporczywie, że, co się tyczy jego, nic nie wiedział, ani nie widział, o niczem nie słyszał. Poczem, gdy zapewnienia te przyjęto z oznakami ironicznego powątpiewania, zamilkł. Wówczas hrabia, umysł wyższy, niezdolny popaść w pospolitą łatwowierność przemówił tonem pojednawczym:
— Co się tyczy morderstwa niedowierzanie jest dozwolone, bo dzienniki niemieckie mogły przesadzić, co nie dowodzi, żeby uczyniły to w złej wierze. Jakoż, przed paru godzinami miałem wiadomość z Kwatery Głównej o wyjeździe Rządu francuskiego do Bordeaux. Ale bunt Paryżan i ich starcie się z wojskiem są to fakty niezaprzeczalne. Z pewnością gość nasz wie o tem, tylko nie chce się do tego przyznać.
Don Marceli ośmielił się zaprzeczyć dygnitarzowi, ale go nie słuchano. Paryż! Wszystkie oczy zabłysły pożądliwością; rozwiązały się wszystkie języki. Każdy pragnął ujrzeć jak najprędzej wieżę Eiffel, wejść zwycięsko do stolicy i wynagrodzić sobie trudy i niedostatek zaznane w tak twardej kampanji. Chociaż wszyscy ci ludzie byli wielbicielami sławy wojskowej i uważali wojnę jako nieodłączną od życia ludzkiego nic mniej narzekali na wynikające z niej cierpienia.
Hrabia, ze swej strony wyraził skargę artysty:
— Ta wojna bardzo mnie skrzywdziła — rzekł z ubolewaniem. — Na przyszłą zimę miano wystawić w Paryżu mój nowy balet.
Wszyscy wzięli udział w tej szlachetnej zgryzocie, ale ktoś zauważył, że po triumfie, wystawienie baletu odbędzie się z nakazu i że Paryżanie będą zmuszeni oklaskiwać go.
— To nie będzie to samo — westchnął hrabia.
Nastąpiła chwila milczącej zadumy.
— Wyznaję — powiedział hrabia, — że kocham Paryż. Jaka szkoda, że Francuzi nie chcieli nigdy porozumieć się z nami!
I pogrążył się znów w melancholji głębokiego myśliciela. Jeden z oficerów zaczął mówić o bogactwach Paryża z oczyma pełnemi pożądliwości; i don Marceli poznał go po opasce na rękawie: to on splondrował komnaty zamkowe. Zapewne odgadł myśli właściciela, uznał bowiem za właściwe udzielić grzecznym tonem paru wyjaśnień, tyczących się tej szczególnej przeprowadzki, jakiej przewodniczył:
— Cóż pan chce? To wojna. Koszta wojny muszą być spłacone dobrami zwyciężonych. Taki jest system niemiecki. Dzięki tej metodzie przełamuje się opór nieprzyjaciela i pokój następuje prędzej. Ale niech się pan nie martwi swemi stratami; po wojnie będzie pan mógł wystąpić z zażaleniem do rządu francuskiego, a ten wynagrodzi panu doznane krzywdy. Pańscy krewni z Berlina poprą niewątpliwie tę skargę.
Don Marceli wysłuchał z osłupieniem tej rady nie do uwierzenia. Czy ci ludzie powarjowali; czy kpili sobie z niego?
Po skończonem śniadaniu oficerowie wstali, przypasali szable i poszli na służbę. Kapitan Hartrott miał powrócić do swego generała. Don Marceli odprowadzi go do automobilu. Gdy doszli do bramy zamkowej Otto, widocznie chcąc się przysłużyć wujowi, kazał sobie podać kawałek kredy, jaką zwykle znaczono kwatery wojskowe i napisał na murze:

Bitte, nicht plundern
Es sind freundliche Leute[6]

I wytłumaczył don Marcelemu znaczenie tych słów. Ale on okrzyknął się żywo:
— Nie! Nie! Nie życzę sobie tego rodzaju opieki. Nie odczuwam żadnej życzliwości względem najeźdźców. Milczałem, bo cóż miałem począć?
Wówczas siostrzeniec, nic nie mówiąc, zmazał drugi wiersz napisu i tonem sarkastycznego politowania.
— Do widzenia, wuju — zadrwił — Zobaczymy się wkrótce przy Avenue Victor Hugo.
Wracając do zamku, Desnoyers zobaczył w cieniu drzew hrabiego, który w towarzystwie swoich dwóch oficerów ordynansowych i dowódcy bataljonu, popijał kawę na świeżem powietrzu. Na wyraźne żądanie hrabiego Desnoyers usiadł, a ci panowie, rozmawiając obficie raczyli się likierami z jego piwnicy.
Nagle niepojęte zjawisko zmąciło spokój popołudniowy. Był to jakby daleki grzmot, pochodzący z jakiejś niewidzianej burzy, która rozpętała się gdzieś po za widnokręgiem. Usłyszawszy to, hrabia zwrócił się do Desnoyersa.
— Słyszy pan. To armaty grają. Bitwa zaczęta. Wkrótce i my weźmiemy udział w tym tańcu.
Wstał i wrócił do zamku. Oficerowie ordynansowi udali się do miasteczka, a Desnoyers został sam z dowódzcą bataljonu, który w dalszym ciągu rozkoszował się likierami, oblizując sobie wargi.
— Smutna wojna, panie — rzekł, przedstawiwszy się właścicielowi zamku, jako dowodzący bataljonem stacjonującem w Villeblanche i wymieniwszy swoje nazwisko: Blumhardt.
Don Marceli poczuł do niego sympatję.
— Niemcem jest — pomyślał — ale ma wygląd uczciwy. Na pierwszy rzut oka Niemcy zrażają do siebie szorstką powierzchownością i tą straszliwą dyscypliną, w imię której popełniają bez skrupułu najstraszliwsze czyny, ale zżyć się z nimi, a wtedy dobra natura wyjrzy z pod pozorów barbarzyńcy.
— Co za życie! — ciągnął dalej Blumhardt. — Oby Bóg skarał tych, co wywołali taką katastrofę.
To ostatecznie podbiło Desnoyersa. Wydało mu się, że ma przed sobą Niemcy, takie, jakiemi je sobie wyobrażał często: Niemcy spokojne, łagodne, trochę ociężałe i powolne, ale okupujące wrodzoną szorstkość naiwnym i poetycznym sentymentalizmem. Ten Blumhardt był z pewnością dobrym ojcem rodziny, odpoczywającym chętnie z żoną i dziećmi po trudach pracowitego dnia pod cieniem lip w publicznym ogrodzie jakiegoś prowincjonalnego miasta, przy dźwiękach wojskowej orkiestry, grającej sonaty Beethowena. A on, jakby odgadując te myśli, zaczął mówić o swoich, mieszkających w Cassel.
— Ośmioro dzieci, proszę pana — mówił, wyraźnie hamując wzruszenie. — Dwaj starsi chłopcy kierują się na oficerów; a najmłodszy dopiero od pół roku chodzi do szkoły. Ot taki pędrak!
Pokazał ręką na wysokość swoich butów.
Potem zaczął się rozpływać nad żoną. Jaka gospodyni! Jaka matka wzorowa! Żyje tylko dla szczęścia męża i dzieci. Ach! ta przezacna Augusta! Pobrali się przed dwudziestu laty; a on uwielbia ją jak pierwszego dnia. Ma przy sobie na piersiach wszystkie listy, jakie otrzymał od niej od początku kampanji. A tu, w tym medaljonie... cała rodzina. Sięgnął za kurtkę i chciał pokazać Desnoyers'owi pamiątkowe fotografje, ale w tej chwili przyszedł ordynans z poleceniem, że Jego Eksellencja prosi właściciela zamku do siebie. Don Marceli zostawił więc tkliwego komendanta, zakrapiającego wzruszenie wspomnień likierami i pośpieszył na wezwanie.
Hrabia przyjął go z uprzejmością wielkiego pana, pragnącego zadowolnić swoich gości. Nie mógł zgodzić się na to, by Herr Desnoyers, krewny Hartrottów — któregoś z nich widywał u Dworu, mieszkał u odźwiernych. Niechże zechce zająć swoją sypialnię i łóżko, uroczyste jak katafalk, które miało zaszczyt służyć przed kilku godzinami dawnemu generałowi Cesarstwa.
— Ja wolę spać tutaj — rzekł wchodząc do sypialni pani Desnoyers. — Ten pokój bardziej mi się podoba.
Tu zaczął zachwycać się całością urządzenia z epoki Ludwika XV-go, cennie autentycznego o wyblakłych złoceniach i przyciemnionych przez czas krajobrazach na obiciach. Hrabia uśmiechnął się z lekceważeniem artysty na wspomnienie dowódcy Intendentury, obarczonego urzędową grabieżą.
— Co za osioł! Zostawił to, bo w jego przekonaniu stare i brzydkie!
Tu spojrzał prosto w oczy właścicielowi zamku:
— Panie Desnoyers; sądzę, że nie popełniam żadnej niedyskrecji, a nawet wyobrażam sobie, że uprzedzam pańskie życzenia, oświadczając panu, że te meble ja sobie zabieram. Będą one pamiątką naszej znajomości, więcej powiem; dowodem naszej przyjaźni, zaczynającej się teraz... Jeżeli one tu zostaną, grozi im niebezpieczeństwo zniszczenia. Wojskowi nie są obowiązani być artystami. Ja przechowam te cenne rzeczy w Niemczech i pan będzie mógł obejrzeć je, ilekroć zechce. Teraz wszyscy będziemy zjednoczeni... Mój przyjaciel Cesarz ogłosi się panującym Francuzów.
Desnoyers milczał. Cóż miał odpowiedzieć na to spojrzenie okrutnej ironji, jakiem ów wielki pan podkreślał swoje słowa?
— Po skończonej wojnie, przyślę panu upominek z Berlina — dodał hrabia protekcjonalnie.
I na to nic nie odpowiedział Desnoyers. Spojrzał tylko na ściany, na puste miejsca po kilku małych obrazkach, pendzla sławnych mistrzów XVIII-go wieku. Przedstawiciel Intendentury musiał je również zlekceważyć, jako bezwartościowe, ale uśmieszek hrabiego zdradził, kto ten błąd naprawił.
Kilka flakonów z perfumami, wziętemi z garderoby pań stało na kominku.
— Co to za niechlujstwo ta wojna! — rzekł hrabia. — Dziś rano mogłem się wykąpać po raz pierwszy od tygodnia. Przed wieczorem wezmę drugą kąpiel. A propos, drogi panie; te perfumy są dobre; ale nie są wytworne. Kiedy będę miał przyjemność przedstawić się paniom, dam im adresy moich dostawców. U siebie w domu używam perfum tureckich. Mam tam wielu przyjaciół... Po skończonej wojnie prześlę paniom trochę na próbę.
Tu oczy jego spoczęły na fotografjach, stojących na kominku. Domyślił się, która z nich przedstawia panią Desnoyers. Twarzyczka Cziczi wywołała uśmiech uznania na jego ustach. Pełna wdzięku, przedewszystkiem podobała mu się jej buńczuczna chłopięca minka. Ale najdłużej wpatrywał się wzrokiem znawcy w fotografję Juljana.
— Śliczny chłopiec! rzekł. — Nadzwyczaj interesująca głowa... artystyczna... Na balu kostjumowym zrobił by furrorę. Istne perskie książątko! Biała egreta na głowie podpięta klejnotami, pierś obnażona, tunika czarna w złote pawie.
I w dalszym ciągu kreślił ujrzaną w wyobraźni postać pierworodnego Desnoyersa, strojną we wszystkie splendory wschodniego monarchy. Starego pogłaskał po sercu ten zachwyt hrabiego nad jego synem. Szkoda tylko, że tak umiejętnie wynajdywał cenne rzeczy i przywłaszczał je sobie!
Przy łóżku na stoliku nocnym, na książce do nabożeństwa, którą tu zostawiła donja Luiza zobaczył złoty medaljon z fotografją, która była mu obcą. Hrabia, zauważywszy spojrzenie Desnoyersa, chciał mu ją pokazać. Zadrżały ręce wojskowego. Jego pogardliwa, ironiczna wyniosłość zniknęła odrazu. Oficer Huzarów Śmierci uśmiechał się z obrazka, kryjąc swój suchy profil drapieżnego ptaka pod czapką ozdobioną trupią główką i dwoma piszczelami.
— Mój nalepszy przyjaciel — rzekł hrabia nieco drżącym głosem. — Istota, którą najbardziej kocham na świecie... I pomyśleć, że może bije się w tej chwili i że go mogą zabić!.. Pomyśleć, że ja również mogę umrzeć.
Don Marcelemu wydało się, że uchylono przed nim rąbek przeszłości hrabiego. Ten huzar był niewątpliwie naturalnym synem. W prostocie ducha nie mógł wyobrazić sobie nic innego. Tylko ojciec mógł mówić z takiem przywiązaniem. I to przywiązanie ujęło go.
Na tem skończyła się rozmowa. Hrabia odwrócił się do niego plecami, jak gdyby chciał ukryć wzruszenie, jakie go ogarnęło i wyszedł z sypialni. W parę minut potem ozwał się na pierwszem piętrze wspaniały fortepian, którego komisarz Intendentury nie zabrał, bo się temu Generał sprzeciwił. Wnet głos tego ostatniego wzniósł się ponad dźwiękami strun. Był to głos barytonowy nieco zgaszony, ale nawskroś przeniknięty namiętnością romansu, jaki śpiewał. Desnoyers nie mógł zrozumieć słów; ale łzy stanęły mu w oczach. Pomyślał o rodzinie, o niebezpieczeństwach i nieszczęściach, jakie go otaczały, o trudnościach powrotu i połączeniu się ze swoimi... Jakby pociągany muzyką zszedł zwolna na dół. Jaki to artysta ten człowiek, tak wyniosły i drwiący! Jakaż to dusza tkliwa!
Rozrzewniony przystanął na moście zamkowym. Jakiś podoficer oparł się tam również o poręcz, spoglądając na pływające po wodach rowu łabędzie. Był to młody doktór praw, pełniący przy Ekscellencji obowiązki sekretarza.
Przedstawiwszy się don Marcelemu opowiedział mu natychmiast swoje dzieje. Rozkaz mobilizacji zaskoczył go, jako profesora w prywatnem kolegjum i niemal w przeddzień ślubu, krzyżując mu wszystkie plany.
— Cóż to za klęska, łaskawy panie! Jaki przewrót na świecie!.. Ale to była rzecz do przewidzenia. Kapitalizm, przeklęty kapitalizm ponosi tego winę.
Podoficer był socjalistą. Nie taił swego udziału w czynach stronnictwa, do którego należał i które ściągnęły na niego prześladowania i wpłynęły ujemnie na jego karjerę. Ale teraz Cesarz uznawał Socjal-Demokrację i życzliwie odnosili się do niej najbardziej reakcyjni junkrzy. Wszyscy byli zjednoczeni. Deputowani stronnictwa tworzyli w Reichstagu najposłuszniejszą Rządowi grupę. On sam zachował z przeszłości jedynie pewną zaciętość względem kapitalizmu, istotnego sprawcy wojny.
Desnoyers odważył się wyrazić odmienne zdanie wobec tego wroga, który wyglądał na człowieka łagodnego i wyrozumiałego. Nie będzie raczej odpowiedzialny za to militaryzm niemiecki? Nie on to przygotował ten zatarg, butą swoją niwecząc wszelkie układy?
Socjalista zaprzeczył wręcz. Jego deputowani popierali wojnę i ku temu też zmierzały jego wywody. Czuło się w nim uległość względem karności, tej wieczystej giermańskiej karności, ślepej i posłusznej, która rządzi najbardziej nawet postępowemi stronnictwami. Napróżno Desnoyers przytaczał argumenty i fakty, wszystko, co czytał od początku wojny. Słowa jego odbijały się jak groch od ściany od tępości rewolucjonisty, przyzwyczajonego, żeby inni za niego myśleli.
— Kto wie! — zakończył. — Może omyliliśmy się. Ale w danej chwili wszystko jest jak w chaosie. Brak pierwiastków dla wytworzenia sobie ścisłego zdania. Ale po skończonej wojnie poznamy prawdziwych winowajców, a jeżeli to będą nasi, pociągniemy ich do odpowiedzialności.
Desnoyers omal nie parsknął śmiechem na taką naiwność. Czekać końca wojny, aby się dowiedzieć, kto był jej sprawcą! A jeżeli Cesarstwo zwycięży, jakiejże odpowiedzialności zażądają od zwycięzcy ci, którzy staczali jedynie bitwy wyborcze bez najlżejszego zamiaru buntu!
— Tak czy inaczej — ciągnął dalej podoficer — ta wojna jest okropną. Ileż śmierci! Trzeba jej się zblizka przypatrzeć. Ja byłem w Charleroi. Zwyciężymy, wejdziemy do Paryża, jak powiadają, ale ileż naszych padnie przedtem!
I aby odżegnać te ponure myśli, zaczął rzucać kawałki chleba, płynącym majestatycznie łabędziom.
Odźwierny i jego żona snuli się teraz ciągle po moście. Widząc swego pana w dobrych stosunkach z najeźdźcami, nabrali trochę otuchy. Jej samej wydawało się rzeczą naturalną, że ci ludzie uznali wreszcie władzę don Marcelego: gospodarz jest zawsze gospodarzem. I, jak gdyby część tej władzy spłynęła na nią, wchodziła do zamku wraz z córką bez obawy, by uporządkować sypialnię pana. Zamierzały też spędzić noc w pobliżu, by nie czuł się sam pomiędzy Niemcami.
Przeniosły więc pościel i bieliznę z domku na najwyższe piętro. Odźwierny grzał drugą kąpiel dla Jego Ekscellencji. Żona jego nie mogła się uspokoić nad splondrowaniem zamku. Poszła nawet po don Marcelego, by mu to pokazać, jak gdyby on mógł coś temu przeszkodzić. Ordynansi i pisarze hrabiego kładli do kieszeni wszystko, co było łatwem do schowania. Mówili z uśmiechem, że to są pamiątki. Widziała na własne oczy samego dowódcę, jak otwierał siłą szuflady, gdzie pani chowała bieliznę i jak z najpiękniejszych sztuk i koronek zrobił spory pakiet.
— To ten, proszę pana — rzekła, pokazując przez okno na piszącego w ogrodzie Niemca.
Don Marceli poznał go ze zdziwieniem. Jakto! i komendant Blumhardt! Ale wnet usprawiedliwił ten postępek. Cóż dziwnego, że chciał sobie zabrać coś z jego domu, skoro sam komisarz dał przykład? A przytem, biorąc pod uwagę rodzaj tych przywłaszczeń, to nie były rzeczy dla niego, lecz dla żony i córek. Dobry ojciec rodziny. Oto i teraz siedział więcej niż godzinę przy stole z piórem w ręku, rozmawiając piśmiennie z całą rodziną, ze swoją najdroższą Augustą, Lepiej, że on to zabierze, ten zacny człowiek niż inni oficerowie bezczelni i zuchwali.
Don Marceli widział jak ten dobry człowiek podnosił głowę, ilekroć przechodziła córka odźwiernego i przeprowadzał ją oczami. Biedny ojciec!... Niewątpliwie myślał o swoich pięciu córkach, pozostałych w Niemczech, wśród niebezpieczeństw wojny!... On również przypomniał sobie Cziczi, z obawą, że już jej może nigdy nie zobaczy! W pewnej chwili zobaczył, jak Blumhardt przywołał do siebie Żorżettę. Dziewczyna stanęła przed nim wyprostowana, nieśmiała, jak gdyby przczuwając niebezpieczeństwo, ale usiłując się uśmiechnąć. On zaś, mówiąc coś, gładził ją po policzkach delikatnie swemi olbrzymiemi łapami wojownika. Desnoyersa wzruszył ten widok.
Z pewnością temu zacnemu człowiekowi stanęły w pamięci wśród okropności wojny wspomnienia spokojnego, cnotliwego życia.
To też uśmiechnął się życzliwie, gdy komendant, wstawszy od stołu zbliżył się do niego i wręczył jednemu z żołnierzy list i olbrzymi pakunek, by zaniósł do miasteczka, gdzie znajdowała się sztafeta bataljonu.
— To do mojej rodziny — rzekł. — Codziennie posyłam im list. Ich listy są mi tak cenne! Dołączam do tego również parę drobnych pamiąteczek.
Desnoyers omal nie zaprzeczył. Drobnych, to nie!... Ale tylko obojętnem skinieniem ręki dał do zrozumienia, że zgadza się na te podarunki, czynione jego kosztem. Komendant zaś mówił w dalszym ciągu o słodkiej Auguście i swoich dzieciach, podczas gdy niewidzialna burza grzmiała coraz groźniej i bliżej na tle pogodnego przedwieczornego nieba.
— Bitwa! — rzekł Komendant. — Wciąż bitwa! Z pewnością to będzie ostatnia i wygramy ją. Nie minie tydzień a wejdziemy do Paryża!... Ale, iluż to go nie zobaczy! Ilu zginie. Myślę, że już jutro nie będziemy tutaj... Wszystkie rezerwy mają pójść do ataku, by złamać ostatni opór... Bylem tylko nie poległ...
To przypuszczenie wykrzywiło mu twarz konwulsyjnie. Spojrzał wściekle na Desnoyersa, jak gdyby go czynił odpowiedzialnym za swoją możliwą śmierć i nieszczęście jego rodziny. Desnoyers nie mógł prawie poznać łagodnego i dobrodusznego Blumhardta z przed niedawnej chwili.
Zastanawiał się właśnie nad przeobrażeniami, jakich dokonywa wojna w ludziach, gdy nadbiegł podoficer — ten z Socjal-Demokracji. Desnoyers nie mógł zrozumieć, co mówili, ale idąc wzrokiem w kierunku, w jakim wskazywał podoficer, zobaczył u bramy zamkowej gromadkę wieśniaków w otoczeniu zbrojnych w karabiny żołnierzy. Blumhardt po krótkim namyśle, ruszył w tamtą stronę, a don Marceli poszedł za nim.
Ujrzał wiejskiego chłopca pomiędzy dwoma Niemcami, których bagnety dotykały mu piersi. Chłopak był straszliwie blady. Umazana sadzami koszula, cała w strzępach zdradzała rozpaczliwą walkę. Z jednej skroni sączyła się krew. W pewnem oddaleniu za nim szła kobieta o roztarganych włosach z pięciorgiem dzieci. Cała ta gromadka była aż czarna, jak gdyby wychodziła ze składu węgla.
Kobieta mówiła coś, jęcząc, płacząc i podnosząc ręce do góry. Ujrzawszy właściciela zamku, przystąpiła do niego, nagle uspokojona, jak gdyby on mógł ją ocalić.
Ten chłopiec był jej synem. Od wczoraj siedzieli w piwnicy swego spalonego domu. Głód zmusił ich wyjść, a także lęk, że się uduszą. Niemcy, zobaczywszy jej syna, zaczęli go bić i chcieli rozstrzelać, jak rozstrzelali wszystką młodzież. Myśleli, że ma dwadzieścia lat, że jest w wieku popisowym, i żeby się nie zaciągnął do francuskiego wojska, chcieli go zabić.
— To kłamstwo! — krzyknęła kobieta. — Ma dopiero ośmnaście... a nawet niespełna ośmnaście... skończył zaledwie siedmnaście.
Zwróciła się do innych kobiet, idących za nią, wzywając ich świadectwa: smutne to były okazy płci niewieściej, równie brudne, o twarzach sczerniałych i poszarpanej odzieży; cuchnące spalenizną, nędzą i trupem. Wszystkie przyświadczyły matce, a niektóre tak się zagalopowały, że dawały chłopcu piętnaście lat.
Tymczasem komendant przypatrywał mu się, rozmawiając z podoficerem. Jakiś urzędnik z magistratu przez roztargnienie powiedział, iż chłopak ma dwadzieścia lat, nie wiedząc, że wydaje na niego w ten sposób wyrok śmierci.
— Kłamstwo! — powtórzyła matka, odgadując instynktownie, o czem mówili. — Ten człowiek się omylił. Mój syn jest nad wiek wyrośnięty, ale niema dwudziestu lat. Pan, który go zna, może temu przyświadczyć. Nieprawdaż, panie Desnoyers?
Don Marceli uważał, że powinien zapośredniczyć w tej sprawie i przemówił do komendanta. Znał oddawna tego chłopca (nigdy go w życiu nie widział) i wie, że niema dwudziestu lat.
— A choćby je miał — dorzucił — czyż to zbrodnia, żeby za nią rozstrzelać człowieka?
Blumhardt nie odpowiedział. Od chwili gdy wszedł w swoje obowiązki dowódcy, zdawał się zapominać o istnieniu don Marcelego. Chciał coś rzec, wydać jakiś rozkaz, ale zawahał się. Lepiej będzie poradzić się Jego Ekscellencji. Zawrócił ku zamkowi, Desnoyers poszedł za nim.
— Komendancie, to być nie może — zaczął. — To niema sensu. Zabijać człowieka dla prostego podejrzenia, że może mieć dwadzieścia lat!...
Ale komendant milczał i szedł dalej. Mijając most, usłyszeli dźwięk fortepianu. To napełniło otuchą Desnoyersa. Ten artysta, który go tak rozrzewnił swoim tkliwym głosem powie zbawcze słowo.
Wszedłszy do salonu, Don Marceli prawie że nie poznał Jego Eksellencji. Zobaczył przed fortepianem mężczyznę, mającego za cały strój japońskie, kobiece kimono, różowego koloru, haftowane w złote ptaki i należące do jego Cziczi. W innej chwili byłby wybuchnął śmiechem na widok tego kościstego wojownika, o żylastych chudych rękach wysuwających się z obszernych rękawów, z błyszczącą na jednej z nich złotą bransoletką. Hrabia wziął kąpiel i nie spieszyło mu się przywdziać mundur. Wolał jedwabiste dotknięcie kobiecej szaty, podobnej do tych wschodnich strojów, jakie miał w Berlinie. Blumhardt nie okazał najmniejszego zdziwienia na widok swego generała. Wyprężony służbowo mówił coś po niemiecku, a hrabia słuchał go z roztargnieniem, przebierając palcami po klawjaturze.
Z pobliskiego okna padał promień zachodzącego słońca, obejmując złotą aureolą fortepjan i grającego. Wchodziła wraz z nim poezja gasnącego dnia: szmer liści, senne świergoty ptaków, brzęczenie owadów, błyszczących jak iskry w ostatnich blaskach słonecznych. Jego Ekscellencja, którego melancholijne marzenia zmąciły niepożądane odwiedziny, przerwał opowiadanie komendanta rozkazującem skinieniem ręki i jednym wyrazem... tylko jednym. Nic więcej nie rzekł Pociągnął dwukrotnie tureckiego papierosa, tlejącego zwolna na drzewie fortepjanu i ręce jego spoczęły znów na klawjaturze, nawiązując tęskną, smętną improwizację, jaką go natchnął zmierzch.
— Dzięki, Ekscelencjo — rzekł Don Marceli, odgadując wspaniałomyślną odpowiedź.
Komendant znikł. Nie spotkał go również za domem. Jakiś żołnierz zaniósł rozkaz. Don Marceli zobaczył jak eskorta odpychała kolbami wrzeszczącą gromadę kobiet i dzieci. Po chwili u bramy zamkowej nie było już nikogo. Zapewne odeszli, usłyszawszy słowo przebaczenia generała. Wtem nagle ozwał się krzyk, jaki jedynie rozpacz kobieca wydać może. Jednocześnie wstrząsnęły powietrzem krótkie, silne odgłosy, znane mu od poprzedniego dnia. Salwa! Niespokojny ruszył w tamtą stronę, gdy zabiegła mu drogę kobieta, obu rękoma trzymająca się za głowę i wydająca głośne jęki. Była to żona odźwiernego.
— Proszę pana! Niech pan tam nie idzie — krzyknęła. — Już po nim! Rozstrzelali go.
Don Marceli osłupiał ze zdumienia. Rozstrzelali go? A słowo generała? Nie zastanawiając się, pobiegł z powrotem do zamku. Jego Ekscellencja siedział wciąż przy fortepjanie. Teraz śpiewał półgłosem z oczyma zasnutemi mgłą wspomnień. Ale stary nie mógł go słuchać.
— Ekscellencjo! rozstrzelali go! Rozstrzelali, pomimo rozkazu!
Uśmiech generała dał mu do poznania, jak bardzo się omylił.
— To wojna, kochany panie — rzekł hrabia, przestając grać. — Wojna ze swemi okrutnemi wymogami. Roztropną jest rzeczą zawczasu pozbywać się wroga.
I z pewną pedanterją, jak gdyby recytował wyuczoną lekcję zaczął mówić o ludziach Wschodu, wielkich mistrzach sztuki życia. Pewien sułtan, którego on, hrabia, szczerze uwielbiał, własnemi rękoma dusił dzieci swoich przeciwników. „Nasi wrogowie nie przychodzą na świat konno i z szablą u boku“ mawiał ten bohater „rodzą się dziećmi, jak wszyscy inni, i należy usuwać ich, zanim dorosną“.
Desnoyers słuchał, nie słysząc. Jedna tylko myśl zaprzątała go wyłącznie. Jakto! ten człowiek, który mu się wydawał dobrym; ten sentymentalista, rozrzewniający się własnym śpiewem, wydał chłodno, pomiędzy dwoma arpedżjami, wyrok śmierci!...
Hrabia poruszył się niecierpliwie. Desnoyers mógł odejść i poradził mu, by na przyszłość nie wtrącał się w sprawy służbowe. Poczem odwrócił się od niego tyłem i puszczając ręce po klawjaturze, oddał się znów harmonijnej melancholji.
Teraz zaczęło się dla don Marcelego jakieś dziwne życie, które trwało cztery dni i pozostało mu w pamięci, jako jeden szereg zdumiewających niespodzianek.
Nie chcąc spotykać się z tymi ludźmi, uciekł z własnej sypialni i schronił się na najwyższem piętrze w pokoju służby tuż obok mieszkania, jakie sobie obrał teraz odźwierny z rodziną. Napróżno poczciwa kobieta namawiała go z nadejściem nocy, żeby się czemkolwiek posilił. Niemiał wcale apetytu. Wolał leżeć w ciemności, pogrążony w myślach, przypominając sobie wszystko, co czytał lub słyszał kiedykolwiek o wojnach w dalekiej, barbarzyńskiej przeszłości. Niestety! Na cóż się zdał tak zwany postęp? Gdzież była cywilizacja? Wszystko, jak było niegdyś.
Na czwartą noc usnął zmęczony, ale obudził go blask świecy. To żona odźwiernego zajrzała dowiedzieć się, czy nie potrzebuje czego?
— Co za noc, proszę pana! Czy pan słyszy jak wrzeszczą i śpiewają? A ile butelek wypili! Siedzą w sali jadalnej... Lepiej, że ich pan nie widzi. Teraz bawią się łamaniem mebli. Nawet hrabia upił się jak nieboskie stworzenie; i ten dowódca, który rozmawiał z panem. Niektórzy tańczą na wpół nadzy.
Chciała zataić przed nim pewne szczegóły, ale gadatliwość kobieca wzięła górę. Niektórzy młodzi oficerowie poprzebierali się za kobiety i tańczą, mizdrząc się i podrygując jak panienki. Jeden włożył koszulę i majtki panny Cziczi. Dali mu brawo jak w teatrze... Wielu znajdowało jakąś złośliwą przyjemność, żeby zapaskudzać dywany i meble odchodami, obcierając się najcieńszemi serwetami, jakie im wpadły pod rękę.
Don Marceli kazał jej milczeć. Poco opowiada mu to wszystko?
A my musimy im usługiwać! — jęknęła kobieta. — Powariowali ze szczętem; to zupełnie inni ludzie. Żołnierze powiadają, że o świcie pójdą sobie. Jest jakaś wielka bitwa; mają ją wygrać; ale wszyscy w niej poginą. A mój biedny mąż już nie może... Tyle upokorzeń!... A moja córka!... moja córka!...
To była jej największa zgryzota. Trzymała ją w ukryciu, ale z niepokojem śledziła zachowanie się tych mężczyzn, podnieconych alkoholem. Największą obawę budził w niej ów dowódca, który po ojcowsku głaskał Żorżettę.
I teraz też, przypomniawszy to sobie, odeszła prędko, by nad nią czuwać, jęknąwszy na ostatku:
— Ach! Pan Bóg zapomniał o świecie! Ach! co się z nami stanie!
Don Marceli nie mógł już usnąć. Przez otwarte okno wlewała się pogodna noc letnia. Na dole żołnierze śpiewali jakiś powolny, melodyjny psalm. Z głębi zamku dochodziły brutalne wybuchy śmiechu, trzask łamanych mebli, gonitwy rozochoconych biesiadników. Kiedyż skończy się to piekło?
Czas płynął. Don Marceli nie mógł zasnąć, ale zwolna tracił świadomość tego, co go otaczało. Nagle ocknął się. W pobliżu, na tem samem piętrze jakieś drzwi ustąpiły z trzaskiem, pod naciskiem walących w nie pięści. Ozwały się krzyki kobiece, płacz, rozpaczliwe błagania, odgłosy walki, chwiejne kroki, obijanie się ciał o ściany. Don Marcelemu wydało się, że to Żorżetta krzyczy i broni się. Chciał wyskoczyć z łóżka; wtem usłyszał głos męski; był pewny, że głos odźwiernego:
— Ha! łotrze!
Potem odgłos nowej walki... wystrzał... milczenie!
Wybiegł na korytarz, zobaczył światła i tłum mężczyn, biegnących na górę. On sam potknął się o jakieś ciało, leżące u jego stóp z rzęrzeniem konania. Był to odźwierny. Oczy miał szklane, nadmiernie otwarte; usta broczące krwią. Obok niego leżał kuchenny nóż. O parę kroków dalej zobaczył człowieka z rewolwerem w prawej ręce, przytrzymującego drugą wyważone drzwi, które ktoś usiłował otworzyć z wewnątrz. Poznał go pomimo zielonawej bladości oblicza i błędnego spojrzenia. Był to Blumhardt; jakiś nowy Blumhardt, z budzącym przestrach wyrazem zezwierzęcenia i dumy.
Wyobraził go sobie poszukującego po całym zamku upragnionej zdobyczy; a za nim dążącego, zaniepokojonego ojca; krzyk dziewczyny i walkę nierówną pomiędzy chorym człowiekiem z jego przygodną bronią a tym wojownikiem pijanym winem i nadzieją zwycięztwa. Porwał go szalony gniew; gniew jego krewkiej młodości. Z naciśniętemi pięściami rzucił się na Niemca:
— Ha! łotrze! — wykrzyknął z kolei.
Tamten zaświecił mu w oczy rewolwerem, uśmiechając się chłodno. Miał wystrzelić. Ale w tej samej chwili Desnoyers padł na ziemię, popchnięty przez tych, którzy wbiegali na górę. Ciężkie buty deptały po nim; razy posypały się na niego... na twarzy miał jakiś ciepły płyn. Krew! Nie wiedział czy to była jego krew; czy tego, który na ziemi wydawał ostatnie tchnienie. Jakieś ręce podniosły go z ziemi i postawiły przed kimś. Był to Jego Ekscellencja w rozpiętym i poplamionym winem mundurze. Oczy mu drżały podobnie jak głos.
— Mój drogi panie — rzekł, usiłując odzyskać swą miażdżącą ironję. — Radziłem ci, byś się nie wtrącał w nasze sprawy. Nie posłuchałeś mnie. Ponieś skutki swego braku taktu.
Wydał rozkaz i stary uczuł, że go spychają ze schodów w dół do piwnic. Żołnierzami, którzy go wiedli, dowodził podoficer. Poznał w nim młodego profesora socjalistę. On jeden był trzeźwy, ale sztywny, nieprzystępny, z całą bezwzględnością dyscypliny wojskowej.
Wprowadzono don Marcelego do sklepionej izdebki, o maleńkiem, tuż przy ziemi okienku. Znajdowało się w niej tylko mnóstwo potłuczonych butelek i dwie skrzynie ze słomą.
— Znieważyłeś pan dowódcę — rzekł podoficer szorstko — i niewątpliwie rozstrzelają pana o świcie. Jedyny pański ratunek w tem, żeby uczta trwała jak najdłużej i żeby o panu zapomnieli.
Ponieważ drzwi, jak wszystkie inne w zamku, były wyważone, kazał ustawić przed niemi stos skrzyń i sprzętów.
Don Marceli spędził resztę nocy, trzęsąc się z zimna. To jedno go zajmowało w tej chwili. Wyrzekł się życia; nawet obraz najbliższych znikł mu z pamięci. Przemyśliwał tylko o tem, jakby się ogrzać, moszcząc sobie w ciemnościach legowisko ze słomy, wyciągniętej ze skrzyni. Gdy powiew brzasku przedostał się przez okienko, don Marceli zapadł w kamienny sen skazanych na śmierć. W tym śnie wydawało mu się, że słyszy okrzyki niemieckie, tętent koni, dalekie odgłosy licznych stąpań i szczęku broni; poczem stracił świadomość wszystkiego, co go otaczało.
Gdy znów otworzył oczy, słońce świeciło, znacząc się złocistym kwadratem na przeciwległej okienku ścianie. Ktoś próbował usunąć barykadę przed drzwiami i wystraszony, kobiecy głos wołał go z cicha:
— Proszę pana! Czy pan tu jest?
Don Marceli zerwał się na równe nogi i poskoczył, by silnem pchnięciem oswobodzić wejście. Zrozumiał, że najeźdźcy poszli sobie, inaczej żona odźwiernego nie byłaby się odważyła uwolnić go z więzienia.
— Tak, poszli sobie — rzekła. — Niema już nikogo w zamku.
Wydobywszy się na wolność, don Marceli ujrzał biedną kobietę z twarzą opuchniętą, zaczerwienionemi oczyma i włosami w nieładzie. Ta noc postarzała ją o kilkanaście lat. Na widok swego chlebodawcy rzuciła mu się w objęcia, płacząc konwulsyjnie:
— Och! proszę pana! proszę pana!
Don Marceli nie chciał nic wiedzieć... Lękał się usłyszeć prawdę. Zapytał jednak o odźwiernego. Teraz, gdy uczuł się rozbudzonym i wolnym, powziął na chwilę nadzieję, że wszystko, co widział tej nocy, było tylko senną zmorą. Może żył ten biedaczysko.
— Zabili go, proszę pana... Zamordował go ten wojskowy, co się wydawał tak dobrym. I nie wiem nawet, co się stało z jego ciałem; nikt mi nie chciał powiedzieć.
Podejrzewała, że go wrzucili do rowu. Zielone, spokojne wody zamknęły się tajemniczo nad tą ofiarą nocy. Desnoyers odgadł, że inne nieszczęście jeszcze bardziej dręczyło matkę, ale zachował wstydliwe milczenie. Ona sama zaczęła mówić wśród łkań i wykrzykników bólu. Żorżetta uciekła z zamku po wyjściu najeźdników i ukryła się w domku rodziców. Ci nikczemnicy trzymali ją w swej mocy do ostatniej chwili.
— Niech pan ją zobaczy. Płacze i lamentuje na myśl, że pan mógłby ją zobaczyć po tem, co się stało. Jest jak warjatka. Chce umrzeć!... Och! moja córka!... I nikt nie pokarze tych potworów.
Wyszli z podziemi i skierowali się na most. Kobieta wpatrywała się uparcie w gładkie, zielone wody. Trup łabędzia pływał po nich. Przed wyjazdem, podczas gdy im siodłano konie, dwóch oficerów zabawiało się strzelaniem z rewolwerów do tych królewskich ptaków. Wodne rośliny zbroczone były krwią; wśród liści kołysały się białe, sflaczałe kształty niby bielizna, wypuszczona z rąk praczki.
Don Marceli i odźwierna spojrzeli wzajemnie na siebie, zdjęci litością na widok własnej niedoli i raptownego postarzenia się, jaskrawo uwydatniającego się w jasnem świetle dnia.
Ale odźwierna odzyskała trochę energji, myśląc o córce. Ci ludzie zniszczyli wszystko; w całym zamku pozostało tylko parę kawałków czerstwego chleba, zapomnianych w kuchni.
— A trzeba żyć, proszę pan; trzeba żyć. Choćby tylko dla tego, żeby zobaczyć, jak ich Bóg ukarze.
Stary wzruszył ramionami ze zniechęceniem. Ale ta kobieta miała słuszność. Trzeba żyć!
Z odwagą pierwszej młodości, kiedy błądził po niezmierzonych przestrzeniach Nowego Świata, prowadząc stada bydła, wybiegł z parku. Ujrzał dolinę płowo zieloną roześmianą w słońcu; kępy drzew, gaje, kędy śpiewały ptaki, cały letni przepych pól uprawianych w ciągu piętnastu wieków przez setki pokoleń. A mimo to uczuł się zupełnie samotnym, zdanym na łaskę losu. na pastwę głodowej śmierci, bardziej niż kiedy darł się przez niebotyczne Andy, wśród krętych, skalnych ścieżyn i śmiertelnej ciszy zaśnieżonych szczytów, przerywanej raz po raz szumem skrzydeł kondora. Nikogo!... Nigdzie jednego ruchomego punktu, wszystko jakby stężało w przerażeniu od ciągłego grzmotu, przewalającego się z jednego krańca widnokręgu na drugi.
Poszedł do miasteczka, jednej kupy poczerniałych rumowisk, z których tu i owdzie sterczały nietknięte ściany, wieża bez dachu i skręcony od ognia krzyż. Nikogo również na ulicach, zaśmieconych belkami, ogarkami drzewa i innych szczątków. Trupy zniknęły, ale ckliwy odór rozkładającego się tłuszczu, spalonego ciała aż kręcił w nosie. Don Marceli dotarł aż do barykady, jaką wznieśli dragoni. Na miejscu, gdzie rozstrzelano nieszczęsnych mieszkańców miasteczka z pod narzuconej na stos trupów ziemi sterczały dwie nogi i ręka. Za zbliżeniem się don Marcelego zerwały się i wrzaskiem i łopotem czarnych skrzydeł chmary żerujących kruków i wron.
Desnoyers zawrócił. Zaczął krzyczeć i wołać przed mniej zniszczonymi domami, zaglądał przez drzwi i okna... Czyżby nie została jedna żywa dusza w Villeblanche? Wkrótce jednak coś zaczęło ruszać pod zgliszczami i z różnych nor wypełzały na czworakach istoty jakoby ludzkie, brudne, czarne, połachmanione, z wyrazem zezwierzęcenia w oczach. Były to przeważnie kobiety i dzieci żyjące tu od kilku dni w rumowiskach własnych domów. Trwoga kazała im zapomnieć o głodzie, ale teraz, widząc, że już niema nieprzyjaciół, uczuli raptem wszystkie jego męczarnie.
Desnoyers'owi wydało się, że go otoczyła horda dzikich Indjan, jakich widywał ongi w swych awanturniczych wędrówkach. Przywiózł ze sobą z Paryża pewną ilość sztuk złota i teraz wyjął z kieszeni jeden pieniądz, błysnąwszy nim w słońcu. Potrzebował chleba; potrzebował wszystkiego, co się tylko da zjeść: zapłaci, ile zażądają.
Widok złota wywołał pewne ożywienie; ale trwało to krótką chwilę. Oczy jęły spoglądać obojętnie na żółty krążek i don Marceli przekonał się wprędce, że cudowny fetysz stracił swoją moc. Wszyscy natomiast zawiedli żałosny, potworny chór ochrypłych, drżących głosów, jak gdyby w obliczu trumny: „Panie! zabili mi męża!“ „Panie! moje dzieci; zginęło mi dwoje dzieci!“ „Panie! zabrali wszystkich mężczyzn; powiadają że dlatego, aby uprawiali ziemię w Niemczech!“ „Panie! chleba; moje małe umierają z głodu!“
Jedna z kobiet rozpaczała jeszcze boleśniej: „Moja córka!... Moja biedna córka“. Jej wzrok nawpół obłąkany i pełen nienawiści zdradzał tajemną tragedję, a łzy i łkania przypominały tamtą drugą matkę, łamiąca ręce z tego samego powodu. A w głębi jakiejś piwnicy leżała sama ofiara, wyczerpana potwornem zmęczeniem, wstrząsana maligną i widząca wciąż przed sobą tłum brutalnych napastników o twarzach dyszących bestjalską żądzą.
Gromada nędzarek otoczyła Desnoyersa, człowieka, o którego bogactwach wiedziały wszystkie. Wyciągając wychudłe ręce, pokazywały mu niemowlęta ledwo zipiące z głodu o przygasłych oczach. „Chleba!... Chleba!... błagały, jak gdyby mógł dokazać cudu, Ale on tylko oddał jednej z matek złotą monetę, trzymaną w palcach i następnie wydobył kilka innych sztuk, wtykając je w szkieletowate ręce nieszczęsnych kobiet. One jednak patrzyły na nie, nie widząc i powtarzały w dalszym ciągu z rozpaczliwem zawodzeniem: „Chleba!... Chleba!...“ A on przyszedł tu po to samo! Cofnął się więc i odszedł, poznawszy swoją bezsilność.
Gdy wrócił do zamku zastał na drodze szereg wielkich automobilów i jeźdźców konnych. U bramy parkowej gromada Niemców zakładała druty telefoniczne. Obeszli właśnie złupione komnaty i śmiali się do rozpuku, czytając napis kapitana von Hartrott: „Uprasza się nie plondrować!“ Pomysł ten wydawał im się bardzo dowcipnym; nawskroś germańskim.
Tymczasem, zalegający drogę, konwój wkroczył do parku. Automobile i furgony nosiły znak czerwonego krzyża. Miał się tu osiedlić krwawy szpital. Lekarze, ubrani zielonawo i uzbrojeni podobnie jak oficerowie, mieli to samo szorstkie i odpychające obejście. Z furgonów wyładowano setki składanych łóżek i porozstawiano je po komnatach, a resztę pozostałych jeszcze mebli wyrzucono na dwór. Żołnierze uwijali się, spełniając z mechaniczną szybkością wydawane im krótkie rozkazy. Apteczna woń napełniła pokoje, łącząc się z silnym odorem antyseptycznych środków, jakiemi skropiono ściany, by przeciwdziałać pozostałościom nocnej orgji. Następnie Desnoyers zobaczył kobiety ubiane biało, wszystkie młode, o błękitnych oczach i lnianych włosach. Miały wygląd poważny, surowy, nieubłagany. Robiły wrażenie mniszek, ale takich, które noszą rewolwer pod habitem.
Po południu zaczęły nadjeżdżać inne automobile, zwabione olbrzymią chorągwią białą z czerwonym krzyżem, którą zatknięto na szczycie zamku. Przybywały od strony Marny; opancerzenia ich były potrzaskane pociskami, szyby podziurawione otworkami w kształcie gwiazd. Z wnętrza ich wydobywali się ludzie, jedni o własnych siłach, inni na noszach; twarze wybladłe i pucułowate, profile orle i spłaszczone, głowy poowijane w białe, krwią zbroczone zawoje; usta śmiejące się wyzywająco i usta jęczące posiniałemi wargami, szczęki podtrzymywane bandażami mumji; postacie olbrzymów na pozór nietkniętych a konających; ciała bezkształtne o głowach, które mówiły i paliły tytoń; nogi, z których po przez obandażowania naprędce zrobione sączyła się ciurkiem krew; ręce zwisłe bezwładnie jak uschłe gałęzie, mundury porozrywane o tragicznej pustce brakujących członków.
Ta powódź boleści rozlała się po zamku. Wkrótce wszystko było zajęte; nie widziało się ani jednego wolnego łóżka; ostatnie nosze stały pod cieniem drzew. Telefony dzwoniły bezustannie; chirurgowie w białych fartuchach przechodzili z miejsca na miejsce, pracując niezmordowanie i szybko; życie ludzkie poddawano ratunkowym zabiegom śpiesznie i szorstko. Ci, co umierali, opróżniali łóżka dla nowo przybywających. Desnoyers zobaczył kosze, przepełnione strzępami ciała, kośćmi, całemi członkami. Tragarze tych szczątków szli w głąb parku, by je grzebać na placyku, gdzie Cziczi najchętniej siadywała z książką. Żołnierze, dwójkami, nosili przedmioty poowijane w prześcieradła i obrusy, w których właściciel zamku poznawał swoją bieliznę. Były to trupy. Park przemienił się w cmentarz. Nie starczyło placyku na grzebanie zmarłych i odpadków operacyjnych; zaczęto kopać nowe doły w pobliżu. Niemcy, uzbrojeni w łopaty, poszukali sobie pomocników do tej ponurej roboty. Tuzin wiejskich jeńców kopało ziemię i wrzucało do dołów trupy. Don Marceli z jakąś potworną radością śledził wzrastającą liczbę wrogów, znikających pod ziemią; żal mu było tylko, że ta powódź intruzów zostanie na zawsze w jego gruntach. O zmierzchu, wyczerpany tyloma wrażeniami, poczuł męczarnie głodu. Zjadł tylko jeden kawałek chleba, z tych, jakie odźwierna znalazła w kuchni. Resztę zostawił dla niej i dla nieszczęsnej Żorżetty. Ale ta rozpaczała ciągle i na widok pana uciekała w najdalsze kąty, jak gdyby on uprzytamniał jej tem dotkliwiej doznaną hańbę.
Napróżno, przyciśnięty głodem, zwracał się do niektórych lekarzy, mówiących po francusku. Nie chcieli go słuchać, a gdy im się naprzykrzał, odpędzali go gburowato. Miałże umierać z głodu na swoich posiadłościach? Ci ludzie jedli; srogie pielęgniarki rozgościły się w kuchni. On zaś włóczył się z miejsca na miejsce, postarzały nagle, zbity na całem ciele, głodny do takiego stopnia jak niebywał nigdy, wędrując swojego czasu po pustkowiach; głodny wśród ludzi cywilizowanych, głodny z kieszeniami pełnemi złota, wśród gruntów i budynków, które były jego własnością, ale któremi rozporządzali się inni, co nawet nie raczyli słuchać jego próśb. I, aby dojść do tego u schyłku życia, zebrał miljony i wrócił do Europy! A! ironjo losu!
Wtem, zobaczył sanitarjusza, który oparty o pień drzewa zajadał kawałek chleba z mięsem. Pożądliwemi oczyma zmierzył tego człowieka o silnie rozwiniętych szczękach, pokrytych rudą brodą. Zbliżył się z niemą prośbą trzymając w palcach sztukę złota. Na ten widok zaiskrzyły się oczy Niemca; błogi uśmiech rozszerzył mu usta od ucha do ucha.
— Ja — rzekł, zrozumiawszy, podał mu jedzenie i wziął pieniądz.
Don Marceli zaczął pożerać łapczywie. Nigdy funkcja odżywiania się nie wydała mu się czemś tak rozkosznem jak w tej chwili, pośrodku własnego ogrodu, zamienionego na cmentarz, na wprost jego złupionego zamku, gdzie jęczały i konały setki ludzkich istot. Wtem, szaro zielone ramię mignęło mu przed oczyma. Był to Niemiec, wracający z dwoma bochenkami chleba i kawałem mięsa, jakie zdołał sprzątnąć z kuchni. Uśmiechnął się znowu, powtarzając pytająco:
Ja?
Don Marceli wręczył mu drugą sztukę złota i zaniósł tę żywność odźwiernej i jej córce.
Następnego rana sanitarjusz oczekiwał go na tem samem miejscu z pełną serwetą. Poczciwy, usłużny Niemczyk! Dał mu sztukę złota.
Nein odpowiedział tamten, rozdzierając usta w złośliwym uśmiechu. Dwa żółte krążki błysnęły w palcach don Marcelego. Ponowny uśmiech, Nein[7] i przeczący ruch głową. A! złodziej! Jak to nadużywał położenia!... I dopiero gdy mu wręczył pięć sztuk złota otrzymał zawiniątko z żywnością.
Wprędce zauważył don Marceli, że osoba jego stała się przedmiotem głuchego i chytrego sprzysiężenia, by go wyzuć z pieniędzy. Jakiś olbrzym z naszywkami sierżanta wpakował mu łopatę w rękę, popychając go gburowato. Kazano mu grzebać trupy wraz z innymi jeńcami, którzy rozdrażnieni tem upokorzeniem, traktowali go jak równego sobie.
Z rozkopanej ziemi unosił się odor nie do zniesienia. Stosy trupów leżały na krawędzi dołów. Don Marcelemu robiło się słabo. Ale z gorliwości, z jaką go napędzali dozorcy i chytrego uśmiechu sierżanta poznał, że stał się ofiarą szantażu. Rudy sanitarjusz musiał mieć w tem udział. Desnoyers rzucił łopatę i włożył rękę do kieszeni w sposób znaczący. „Ja“, rzekł sierżant i otrzymawszy parę monet pozwolił mu się oddalić. Ale don Marceli wiedział, co go czeka. Ci ludzie wyzyskają go do ostatniego szeląga.
Miał jeszcze jeden dzień podobny do poprzedniego. Następnego ranka zmysły jego zaostrzone niepokojem odgadły, że dzieje się coś nadzwyczajnego. Automobile przyjeżdżały i odjeżdżały z największym pośpiechem; w obsłudze dawał się spostrzedz nieład i przerażenie. Telefony dzwoniły jak szalone, ranni byli przygnębieni. Poprzedniego dnia wielu z nich śpiewało, oszukując własne cierpienie śmiechem i żartami. Mówili o blizkiem zwycięstwie; ubolewali, że nie będą obecni przy wejściu do Paryża. Teraz wszyscy milczeli ponuro i wściekle, myśląc o swoim własnymi losie, i nie troszcząc się o to, co po za sobą zostawili.
Tymczasem z drugiej strony parku zaczerniły się drogi i powstał gwar tłumów. Zaczynało się nowe najście, ale w kierunku odpływu. Godzinami całemi ciągnęły szare wozy; za nimi pułki piechoty, szwadrony, baterje. Szli powoli, tak powoli, że aż Desnoyers zdziwił się, nie wiedząc czy to cofanie się było ucieczką, czy zmianą pozycji. Cieszył go tylko zgnębiony wygląd żołnierzy, ponure milczenie oficerów. Nikt nie wykrzykiwał „Nach Paris!“ Potworny, zielonawy wąż zachowywał jeszcze swą zbrojną tężyznę po drugiej stronie Marny, ale ogon jego poczynał ścieśniać niespokojnie skręty.
Długo w noc trwał odwrót wojsk. Huk armat zdawał się przybliżać. Niektóre wystrzały padły tak blizko, że aż szyby w oknach zadzwoniły.
Jakiś wiejski zbieg schronił się do parku i udzielił wiadomości don Marcelemu. Niemcy cofali się. Niektóre z ich baterji usadowiły się nad brzegiem Marny, by spróbować nowego oporu. I zbieg ów został w parku, nie zwróciwszy na siebie uwagi najeźdźców, którzy przed paroma dniami byliby go rozstrzelali natychmiastowo.
Coś popsuło się widocznie w mechaniźmie wojskowej dyscypliny. Lekarze i sanitarjusze biegali z krzykiem, kląc straszliwie, ilekroć nadjeżdżał nowy automobil. Wołali na szofera, by sobie jechał do djabła, oni bowiem dostali rozkaz ewakuowania zamku tej samej nocy. Pomimo zakazu jeden z tych automobilów wyładował swoich rannych. Stan ich był taki, że lekarze przyjęli ich, widząc, że dalsza podróż była dla nich niepodobieństwem. Pozostali w ogrodzie na tych samych noszach, na których ich tu przywieziono. Przy świetle latarni Desnoyers poznał jednego z umierających. Był to sekretarz Jego Eksellencji; profesor socjalista, który go zamknął w piwnicy.
Ujrzawszy właściciela zamku, uśmiechnął się, jak gdyby spotkał towarzysza. Była to jedyna twarz znajoma wśród tych wszystkich ludzi mówiących jego językiem. Blady był, o zapadłych policzkach i oczach przesłoniętych mgłą. Nie miał widocznych ran, ale pod płaszczem położonym mu na brzuchu, poszarpane straszliwie wnętrzności wydawały odór cmentarny. Po obecności Desnoyersa domyślił się, dokąd go przywieziono i zwolna zaczął porządkować wspomnienia. I, jak gdyby los jego kolegów mógł interesować właściciela zamku, zaczął mówić głosem słabym i utrudnionym, który jemu zapewne wydawał się naturalnym. Zły los spotkał jego brygadę! Przybyli na front w chwili popłochu i posłano ich na pierwszy ogień. Zginął zaraz w pierwszej chwili komendant Blumhardt; pocisk 75 urwał mu głowę. Zginęli prawie wszyscy oficerowie, którzy kwaterowali w zamku. Jego Ekscellencji odłam szrapnela wyrwał szczękę. On, profesor, widział go jak leżał na ziemi i wył z bólu, a wydostawszy ukrytą na piersiach fotografję całował ją ustami pełnemi krwi. Ten sam szrapnel rozszarpał profesorowi brzuch; leżał czterdzieści dwie godziny na polu, zanim go podnieśli.
I z naukową pożądliwością uniwersytetczyka, który chce wszystko wiedzieć i wszystko sobie wytłumaczyć, dodał w ostatniej chwili z uporem kogoś, co umiera, mówiąc:
— Smutna wojna, panie. Brak podstaw do osądzenia, kto jest winny. Gdy wojna się skończy, trzeba będzie... trzeba będzie...
Zamknął oczy wyczerpany wysiłkiem. Desnoyers odszedł. Nieszczęśliwy! Odkładał godzinę sprawiedliwości do końca wojny, a tymczasem on sam kończył życie; miał zniknąć ze wszystkiemi swemi skrupułami powolnego i upartego myśliciela.
Tej nocy don Marceli nie zmrużył oka. Drżały ściany domku odźwiernego, gdzie się schronił, pękały z trzaskiem szyby; wzdychały obie kobiety w sąsiednim pokoju. Z hukiem niemieckich wystrzałów łączyły się inne, bliższe wybuchy. Odgadywał, że były to pociski francuskie, które tu dochodziły, szukając nieprzyjacielskiej artylerji po za Marną.
Budził się w nim na nowo zapał; możliwość zwycięztwa ogarnęła jego umysł. Ale był tak znękany swem rozpaczliwem położeniem, że nadzieja ta rozwiała się natychmiast. Tak, swoi posuwali się naprzód; ale było to może powodzenie miejscowe. Linja bitwy była tak rozległą!... Stanie się to, co w 1870 r.: męztwo Francuzów odniesie częściowe zwycięstwa, ale w ostatniej chwili strategja nieprzyjaciół potrafi je zamienić w porażki.
Po północy armaty zamilkły, ale spokój przez to nie wrócił. Warczały automobile, wśród rozkazujących okrzyków. Zapewne konwój sanitarny ewakuował zamek. Potem ziemia zadrżała pod tętentem koni, przechodzących koło bramy parkowej. Potem jeszcze liczne stąpania ludzkie z pośpiechem zginęły w głębokościach parku.
Świtało, gdy don Marceli wyskoczył z łóżka. Pierwsza rzecz, jaką, wychodząc z domu, zobaczył, była chorągiew Czerwonego Krzyża, powiewająca wciąż nad zamkiem. Ale pod drzewami noszów już nie było. Na moście spotkał kilku sanitarjuszów i jednego z lekarzy. Szpital odjechał ze wszystkimi rannemi, których się dało przenieść. W zamku, pod opieką jednej sekcji, zostali tylko najciężej ranni. Walkirje sanitarne zniknęły również.
Wśród pozostałych sanitarjuszów był i ów rudobrody. Ujrzawszy don Marcelego zniknął i wkrótce wrócił z pełnemi rękoma. Nigdy podarunki jego nie były tak obfite. Przeczuwając odpowiednie wymagania, stary sięgnął do kieszeni, ale tamten zatrzymał go:
Nein... Nein...
Cóż znaczyła ta wspaniałomyślność? Szeroka jego gęba rozszerzyła się jeszcze bardziej w miłym uśmiechu; olbrzymie łapy spoczęły na ramionach don Marcelego. Wyglądał, jak dobry, pokorny pies, który łasi się przechodniowi, by go ze sobą zabrał.
Franzosen... Franzosen... — Nie umiał nic więcej, ale można było zgadnąć, że pragnie dać do zrozumienia, iż zawsze żywił wielką sympatję dla Francuzów. Stało się coś ważnego; pochmurne twarze tych, którzy pozostali w zamku, nagła obleśność tego chłopa w mundurze, pozwalały się tego domyślać!
W głębi parku don Marceli zobaczył żołnierzy; wielką ilość żołnierzy. Cały bataljon piechoty rozłożył się wzdłuż parkanów wraz z wozami i końmi pociągowymi. Żołnierze wiercili pikami dziury w murach lub wycinali w nich blanki. Inni klękali lub siadali w pobliżu tych otworów, zrzucając tornistry dla większej swobody ruchów. Nad polami unosiły się płachty mgły, nadając bliższym przedmiotom jakieś niepewne zarysy.
Wtem blizki jakiś huk wstrząsnął powietrzem. Desnoyers zachwiał się, sądząc, że go ktoś uderzył pięścią w piersi. Inni ludzie, w pobliżu, ani drgnęli, z obojętnością przyzwyczajenia. Był to wystrzał armatni o parę kroków od niego... Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że umieszczono dwie baterje w parku. Same armaty były schowane pod daszkami z gałęzi, artylerzyści ścinali drzewa i z nich tworzyli doskonałe kryjówki, z których tylko śmiercionośne paszcze wyglądały.
Don Marceli oswoił się potrosze z wystrzałami, które mu wytworzyły pustkę pod czaszką. Zgrzytał zębami i zaciskał pięście za każdym wybuchem, ale stał na miejscu, jak przygwożdżony gwałtownością wystrzałów, podziwiając spokój tych ludzi, którzy wydawali rozkazy, chłodni i wyprostowani, lub kręcili się, jak pokorna obsługa dokoła jakichś królewskich zwierząt.
Wszystkie myśli pierzchnęły mu z głowy po pierwszym wystrzale. Mózg jego żył jedynie chwilą obecną. Z uporem wpatrywał się w biało-czerwoną chorągiew, powiewającą nad zamkiem.
— To zdrada — myślał — nikczemna przewrotność.
W dali, po drugiej stronie Marny grzmiały również francuskie armaty. Odgadywało się ich robotę po drobnych, żółtawych chmurkach, unoszących się w powietrzu; po słupach dymu, podnoszących się w różnych punktach krajobrazu, tam, gdzie ukryły się wojska niemieckie, tworząc linję, ciągnącą się w nieskończoność. Atmosfera szacunku i opieki zdawała się otaczać zamek.
Rozwiały się wreszcie mgły poranne, słońce ukazało swą czystą, błyszczącą tarczę, wydłużając fantastycznie na ziemi cienie drzew i ludzi, Wyłoniły się z mgieł wzgórza i gaje świeże i opłukane nocną rosą. Dolina widna była jak na dłoni. Desnoyers ze zdziwieniem zobaczył rzekę z miejsca, gdzie stał. Armaty pootwierały w ciągu nocy wielkie próżnie w gęstwinach drzew, które ją zasłaniały. Ale najbardziej zdziwiło go to, że na tle tego uśmiechniętego, rannego krajobrazu nie zobaczył absolutnie nikogo. A przecież więcej, niż sto tysięcy ludzi musiało się mieścić na przestrzeni, jaką ogarniały jego oczy, i ani jednej ludzkiej duszy; same tylko drzewa i pagórki. Śmiertelne pociski, rozdzierając powietrze, nie zostawiały w niem żadnego widocznego śladu. Widać było tylko wielkie słupy dymu od pocisków, wybuchających na ziemi. Te czarne kolumny wznosiły się na wszystkie strony. Otaczały zamek niby krąg olbrzymich niewolników, z których żaden nie poważył się przekroczyć tego koła, Don Marceli spoglądał wciąż na chorągiew. „To zdrada“ myślał; ale jednocześnie zgadzał się na nią przez egoizm, jako osłaniającą jego posiadłość.
Bataljon usadowił się ostatecznie wzdłuż parkanu, naprost rzeki. Żołnierze klęczeli, opierając karabiny o przerwy w murze. Zdawali się być zadowoleni z tego odpoczynku, po całonocnej walce w odwrocie. Ten i ów osuwał się na pięty lub opierał o tornister. Wszyscy sprawiali wrażenie śpiących z otwartemi oczyma. Dawały się słyszeć chrapania w krótkich przerwach ciszy, pomiędzy wybuchami artylerji. Oficerowie, stojąc z tyłu, badali okolicę przez lunety polowe, lub rozmawiali pomiędzy sobą. Jedni byli zniechęceni, inni wściekli z powodu tego cofania się od wczoraj. Większość zachowywała się obojętnie, z biernością posłuszeństwa. Front bitwy był olbrzymi, któż mógł odgadnąć koniec? Tu się cofali, a gdzieindziej towarzysze szli naprzód. Do ostatniej chwili żaden żołnierz nie zna wyniku bitwy. To ich tylko bolało, że z każdą chwilą oddalali się od Paryża.
Nagle don Marceli zobaczył utkwione w sobie z wyzywającą natarczywością szkiełko monokla. Chudy porucznik, w obcisłym mundurze, podobny do oficerów, jakich widywał w Berlinie, prawdziwy junker, stał o kilka kroków od niego z pałaszem w ręku, ze swemi ludźmi, jak ponury, rozłoszczony pasterz.
— Co pan tu robisz? — zapytał szorstko.
Don Marceli objaśnił, że jest właścicielem zamku.
— Francuz? — pytał dalej porucznik.
— Tak; Francuz!
Oficer zadumał się wrogo, czując konieczność uczynienia czegoś przeciwko temu wrogowi. Ale ruchy i krzyki innych oficerów wyrwały go z tych rozmyślań. Wszyscy patrzyli w górę; don Marceli poszedł za ich przykładem.
Zacisnął powieki, żeby lepiej widzieć i wkońcu, na skraju chmurki dostrzegł rodzaj komara, błyszczącego w słońcu. W przerwach milczenia pomiędzy wybuchami niemieckiej artylerji słychać było jego dalekie, przeciągłe brzęczenie. Oficerowie pokręcili głowami; „Franzosen!“ Desnoyers pomyślał to samo. Tem wytłumaczył sobie niepokój Niemców. Francuski samolot zawisł przez kilka chwil nad zamkiem, nie zwracając uwagi na białe, skołtunione chmurki, wybuchające z dołu i do kołu niego. Poiew zawrócił i oddalił się szybko.
— Już on tam wszystko spenetrował — pomyślał Desnoyers — i wie, co się tu święci.
Odgadł, że teraz zmieni się szybko bieg wydarzeń. Wszystko, co się zdarzyło dotychczas, w porannych godzinach, straciło znaczenie w porównaniu z tem, co się miało stać. Ogarnął go strach, nieprzezwyciężony strach niewiadomego, a jednocześnie ciekawość, niepokój, zniecierpliwienie wobec niebezpieczeństwa, które grozi, a nie urzeczywistnia się.
Po za parkiem, w niewielkiej odległości od parkanu dał się słyszeć potężny wybuch, jak gdyby potworny cios jakiejś olbrzymiej, jak sam zamek, siekiery. Wyleciały w powietrze całe kępy drzew, pnie przetrącone na dwoje, połacie wyszarpniętej wraz z ziemią murawy; tumany kurzu przesłoniły niebo. Z muru potoczyły się, tu i owdzie, kamienie. Szeregi niemieckie zacieśniły się; ale bez widocznego popłochu. Znali to, spodziewali się, że tak będzie, odkąd zobaczyli aeroplan. Chorągiew Czerwonego Krzyża nie mogła już nadal wprowadzać w błąd artylerji francuskiej.
Don Marceli nie zdążył ochłonąć ze zdziwienia, gdy nastąpił drugi wybuch, jeszcze bliżej parkanu; potem trzeci wewnątrz parku, Desnoyers'owi wydało się, że nagle znalazł się w innym świecie. Widział ludzi, rzeczy wskroś jakiejś fantastycznej, ryczącej atmosfery, miażdżącej wszystko z gwałtownością wściekłego rozkołysania. Trwoga przygwoździła go do miejsca, a mimo to nie czuł strachu. Dotychczas wyobrażał sobie zawsze strach w jakiejś określonej formie. W żołądku czuł dziwną próżnię. Zachwiał się kilkakrotnie na nogach, jak gdyby go kto pchnął, uderzywszy pięścią w piersi, ale wnet odzyskał równowagę, otrzymawszy takie same uderzenie w plecy. Ostra woń kwasów nasyciła powietrze, dławiąc oddech i wyciskając łzy z oczu. Natomiast przestały go dręczyć odgłosy wybuchów; nie istniały dla niego. Odgadywał je tylko po falowaniu powietrza, po wstrząśnięciach otaczających go przedmiotów, po padaniu ludzi na ziemię. Stracił zupełnie słuch, wszystkie jego władze zogniskowały się we wzroku. Pole widzenia jego oczu dwoiło się i troiło, jak u niektórych owadów. Widział to, co się działo przed nim i po bokach i z tyłu. A widział rzeczy nadzwyczajne, natychmiastowe, jak gdyby wszystkie prawa życia doznały nagłego przeobrażenia.
Jakiś oficer, stojący o kilka kroków od niego, zaczął nagle podnosić się w górę, nie tracąc swej wojskowej sprężystości z kaskiem na głowie, ze ściągniętemi brwiami, a poniżej piersi okrytej zielonawym mundurem, widać było ręce w rękawiczkach, trzymające lunetę i jakiś papier. Ale tu kończyła się jego indywidualność. Nogi w szarych spodniach i kamaszach zostały na ziemi, nieruchome, bluzgające czerwoną cieczą. Kadłub w tem gwałtownem unoszeniu się, opróżniał się, jak dzban, z którego lały się trzewia. Dalej jeszcze kilku artylerzystów, stojących prosto, rozpłaszczyło się nagle i pozostało tak, nieruchomo, pławiąc się w purpurze. Cała linja piechoty przylgnęła do ziemi starając się uczynić jak najmniej widoczną. Wielu kładło sobie tornistry na głowę lub na plecy, dla obrony przeciw odłamkom szrapnela. Ale wnet zmieniali postawę z niepojętą szybkością. Leżeli teraz na wznak i zdawali się spać. Jednemu otwarł się mundur na brzuchu, odsłaniając niebieskie i czerwone jelita, które się pokazywały i chowały ze wstrząśnieniami wybuchów. Innemu urwało obie nogi. Widać było oczy wytrzeszczone zdziwieniem i bólem; usta otwarte, sczerniałe, poruszające wargami, jakby do krzyku. Ale nie krzyczały; on przynajmniej tego nie słyszał.
Stracił zupełnie świadomość czasu. Nie wiedział, czy trwał tak nieruchomo kilka godzin, czy minutę. Nie czuł żadnego bólu; tylko nieznośne drżenie nóg. Coś mu spadło na plecy. Odwróciwszy głowę zobaczył swój zamek całkiem przeobrażony. Brak mu było jednej wieżyczki. Łupkowy dach rozpadł się na drobne drzazgi; obmurówki pękały, stare drzewo wiązań zaczęło płonąć jak pochodnie.
Widok ten wstrząsnął nim silniej, niż dotychczasowe objawy śmierci.
Zdał sobie nagle sprawę ze zgrozy ślepych, nieubłaganych sił, miotających się dokoła niego. Życie zogniskowane w oczach, wstąpiło mu w nogi. Zaczął biec, nie wiedząc dokąd; czując tę samą konieczność ukrycia się, jak tamci ludzie, w okowach wojskowej karności, zmuszeni do rozpłaszczania się na ziemi i zazdroszczący płazom, że mogą stać się niewidzialne.
Instynkt popchnął go w stronę domku, ale w połowie drogi wstrzymała go inna, zdumiewająca przemiana. Jakaś niewidzialna ręka zerwała jednym zamachem połowę dachu. Cała frontowa ściana runęła, rozpryskując się kaskadą odłamków i kurzu. Odsłoniło się wnętrze niby dekoracja teatralna: kuchnia, gdzie jadał, piętro nad nią z sypialnią, gdzie jeszcze stało jego nieposłane łóżko. Biedne kobiety!...
Zawrócił, biegnąc ku zamkowi. Przypomniał sobie piwnicę, gdzie spędził jedną noc w zamknięciu. I, gdy się znalazł pod jej ciemnem sklepieniem, wydała mu się najwspanialszym salonem, i jął błogosławić roztropność jej budowniczego.
Podziemna cisza przywróciła mu słuch. Dochodził go głuchy huk armat niemieckich i trzask pocisków francuskich. Przypomniały mu się pochwały, jakie oddawał działu 75, znając je tylko ze słyszenia, Teraz był świadkiem jego skutków: „Strzela aż za dobrze!“ mruknął. W krótkim czasie runie jego zamek. Wydała mu się nadmierną taka doskonałość. Ale wnet pożałował tych egoistycznych narzekań. Uczepiła go się jedna uporczywa myśl, niby wyrzut sumienia.
Wszystko to, co cierpiał, wydało mu się karą za błąd, popełniony w młodości. Nie chciał służyć ojczyźnie, a teraz pochwyciły go kleszcze wojny i tkwi w nich upokorząjąco, jak istota bierna i bezbronna, nie mając zadowolenia żołnierza, który może zadawać ciosy. Umrze, był tego pewnym, murze śmiercią marną, bez żadnej chwały; szczątki jego posiadłości staną się jego mogiłą. I pewność śmierci w ciemnościach, niby kret w jamie, z której mu odwrót odcięto, uczyniła mu tę kryjówkę czemś nie do zniesienia.
Na górze szalała wciąż burza. Wydało mu się, że nad jego głową padł piorun; poczem nastąpił łoskot i trzask walących się ścian. Nowy pocisk dosięgnął zamku. Dały się słyszeć krzyki, jęki, bieganina po suficie. Zapewne granat wpadł pomiędzy umierających, którzy tam, w salonach konali.
Don Marceli zląkł się, że zostanie pogrzebany żywcem i skoczył na schody. Na dole, w hallu, gdzie niegdyś leżały dywany, a teraz piętrzyło się rumowisko sprzętów, łóżek, wśród których wydało mu się, że spostrzega drgające konwulsyjnie członki, zobaczył niebo przez zburzony dach.
Ale nie zastanawiał się nad tem; biegł, opanowany gorączkową żądzą wydostania się na otwarte powietrze. Słońce już stało wysoko. Spędził w owych podziemnych ciemnościach więcej czasu, niż sobie wyobrażał. W ogrodzie zobaczył nowe trupy w postawach tragicznych lub pociesznych. Ranni jęczeli, miotając się, lub trwali nieruchomo w bolesnem milczeniu. Niektórzy otwierali tornistry i wyciągnąwszy woreczki ze środkami leczniczymi, opatrywali sobie poszarpane ciało. Piechota strzelała teraz bezustannie. Nowe szeregi żołnierzy wchodziły do parku; jedne z sierżantem na czele; inne mając za sobą oficera z rewolwerem w ręku, którym zdawał się popędzać swoich ludzi. Była to piechota, wyrzucona z pozycji nad rzeką i przychodzącą teraz wzmocnić drugą linję obrony. Mitraljezy terkotały bez wytchnienia.
W powietrzu bzykały miljardy bąków, których jednak Desnoyers nie mógł dostrzedz. Z drzew padała istna ulewa liści; trzęsły się gałęzie, wyłamywane niewidzialnemi rękoma; z ziemi wyskakiwały kamienie, jakby kopnięte tajemniczą stopą. Wszystkie martwe przedmioty zdawały się drgać jakiemś fantastycznem życiem.
Desnoyers'owi zrobiło się gorąco. Przenikliwa woń wybuchowych gazów chwyciła go za gardło, wyciskając łzy z oczu. A jednocześnie przeniknął go dotkliwy chłód, lodowaty pot zmroził mu czoło.
Stanął na moście; ale wnet musiał usunąć się żołnierzom, przenoszącym rannych do zamku, pomimo, że ten leżał w gruzach. Nagle płyn jakiś oblał Desnoyersa od stóp do głów. Granat wpadł do rowu, podnosząc olbrzymi słup wody, rozdzierając na strzępy śpiące na dnie karpie, druzgocąc białe poręcze i zdobiące je wazony z kwiatami.
Don Marceli przejęty trwogą zaczął uciekać na oślep i wpadł niemal w objęcia owego junkra z monoklem w oku. Ów wskazał mu końcem rewolweru dwa w pobliżu stojące kubły, by je napełnił wodą i zaniósł pić jego ludziom, umierającym z pragnienia. Rozkazujący ton nie znosił oporu, ale don Marceli postanowił sprzeciwić się. On? na usługach Niemcom? Ale to trwało krótko. Otrzymał uderzenie w pierś rękojeścią rewolweru; a jednocześnie zaciśnięta dłoń porucznika spadła mu na policzek. Stary aż się zatrząsł; chciał płakać, chciał się zapaść pod ziemię. Ale nie uronił ani jednej łzy; ani życie nie opuściło go od tej zniewagi, jak tego pragnął. Natomiast napełnił kubły wodą w rowie i szedł z nimi wzdłuż szeregu żołnierzy, którzy porzucali karabiny, by żłopać łapczywie, jak zziajane zwierzęta.
A w nim podnosiła się coraz gwałtowniej żądza śmierci. Przebrała się już miara jego cierpień; na tym świecie nie było już miejsca dla niego. I bez najmniejszej obawy szedł wprost wyłomów, jakie pociski potworzyły w parkanie. Miał przed sobą przestrzeń nagą, z której ogień artylerji zmiótł wszelkie zapory dla wzroku. U stóp wzgórza, na którem stał zamek, spostrzegł kolumny atakujących. Posuwali się po przejściu Marny w podskokach, strzelając i wnet padając na ziemię, kryjąc się w nierównościach gruntu, by dać przejść nawałnicy śmierci.
A Desnoyers szedł wciąż wyprostowany ze swymi dwoma kubłami pomiędzy tamtymi. Skoro ma umrzeć, niech zginie od francuskiej kuli... Lecz nie! wpierw porwie za broń, którego z trupów i rzuci się na tego junkra, który go znieważył.
Po raz trzeci napełniał kubły i przypatrywał się z ukosa porucznikowi, — gdy stała się rzecz nieprawdopodobna, niedorzeczna, coś, co mu przypomniało fantastyczne przemiany kinematografu. Zniknęła raptem głowa oficera; dwa strumienie krwi trysnęły z szyi, a ciało osunęło się na ziemię, jak pusty worek.
Jednocześnie, jakby cyklon przeleciał wzdłuż muru, pomiędzy nim a zamkiem, wyrywając drzewa, przewracając armaty, chwytając ludzi w wir i kręcąc nimi, jak gdyby to były liście.
Don Marceli odgadł, że śmierć dmie w nowym kierunku. Dotychczas szła od frontu, ze strony rzeki, bijąc linję nieprzyjacielską, rozciągniętą wzdłuż parkanu. Teraz z szybkością atmosferycznej zmiany, zjawiała się z głębi parku. Zręczne przesunięcie pozycji, spożytkowanie jakiejś bocznej drogi, a może załamanie się linji niemieckiej pozwoliło Francuzom przenieść armaty na nowe miejsce i uderzyć z boku na okupantów zamku.
Było to wielkiem szczęściem dla don Marcelego, że zatrzymał się parę minut nad brzegiem rowu w miejscu, osłoniętem przez sam gmach. Nawałnica ukrytej baterji przeszła środkiem, zmiatając żywych, wyprostowując poraz drugi umarłych, zabijając konie, łamiąc koła armat, porywając wszystko i wszystkich w niby otwarty nagle krater wulkanu. Żniwo śmierci nie bawiło się w układanie pokotów; oczyściło pole jednym zamachem kosy. A baterje frontowe, jak gdyby odgadując katastrofę, podwoiły na swoją rękę ogień, śląc deszcz pocisków. Trup padał na wszystkie strony. Pociski wyrywały z dołów poległych, których pogrzebano wczoraj.
Ci, którzy nie padli, strzelali przez otwory w murze. Potem zerwali się szybko. Jedni nasadzali bagnety, bladzi, z zaciśniętemi ustami i błyskiem obłędu w oczach; inni odwracali się i biegli ku wyjściu z parku, nie zważając na wołania oficerów i wystrzały rewolwerowe, jakie ci słali za nimi.
Wszystko to stało się z zawrotną szybkością. Don Marceli usłyszał po drugiej stronie muru jakiś rosnący szum, niby morskiego przypływu. Wydało mu się, że jakieś głosy ochrypłe śpiewają Marsyljankę. Mitraljezy terkotały z szybkością maszyn do szycia, Atak unieruchomił się znowu, wstrzymany tym szalonym oporem. Niemcy, rozwścieczeni, strzelali i strzelali. W jednej z przerw ukazały się czerwone kepi i nogi tego samego koloru z zamiarem wtargnięcia do środka. Ale mitraljezy zmiotły ich wnet. Atakujący musieli padać gęsto po drugiej stronie muru.
Desnoyers nie wiedział nigdy dokładnie, jak się odbyło to wtargnięcie. Ujrzał nagle czerwone spodnie w parku. Przeskoczyli niepowstrzymanym pędem mur wypełzli z głębi zarośli. Byli to żołnierze mali, spoceni, w porozrywanych płaszczach. A pomięszani z nimi w nieładzie ataku strzelcy afrykańscy z djabelskiemi oczami i pianą na ustach, żuawi w szerokich spodniach, szaserzy w błękitnych mundurach.
Oficerowie niemieccy postanowili zginąć. Z wzniesionemi do góry szablami, po wystrzelaniu wszystkich nabojów z rewolwerów ruszyli przeciw napastnikom, a za nimi żołnierze, którzy ich jeszcze słuchali. Nastąpiło starcie, zakotłowało się wszystko. Desnoyers doznał wrażenia, że głęboka cisza zaległa cały świat. Krzyki walczących, szczęk broni, wszystko to nic nie znaczyło, odkąd armaty umilkły. Desnoyers zobaczył ludzi nadziewanych od brzucha na karabiny, podczas, gdy zaczerwieniony koniec wychodził z tyłu; widział kolby, młócące z góry, niby cepy; przeciwników, którzy obłapiwszy się, tarzali się po ziemi, gryząc się i okładając pięściami. Znikły piersi koloru musztardy; natomiast widać było tylko plecy tej barwy, uciekające ku bramie parkowej, przemykające się pomiędzy drzewami, padające w pół drogi, trafione kulą. Wielu atakujących chciało ścigać zbiegów, lecz nie mogli, porając się z wyciąganiem bagnetu z ciał, zagłębiających je w sobie coraz bardziej drgawkami konania.
Wkrótce don Marceli znalazł się wśród tych śmiertelnych utarczek, skacząc jak dziecko, wymachując rękoma, wydając okrzyki. W pewnej chwili, jakby ocknąwszy się ze snu, ujrzał, że trzyma w objęciach osmoloną prochem głowę młodego oficera, który patrzył na niego ze zdumieniem. Myślał, że ten człowiek zwarjował, słuchając bezładnych słów, któremi on go obsypywał wśród pocałunków i łez. Sprzykrzyło się to wnet młodemu oficerowi, więc go dość szorstko odepchnął, a don Marceli chcąc sobie wynagrodzić tyle dni udręczonego milczenia jął wykrzykiwać:
— Niech żyje Francja!
A Francuzi byli już u bramy parkowej. Upędzali się z bagnetem w ręku za resztkami niemieckiego bataljonu, uciekającego w stronę miasteczka. Oddział jeźdźców przejechał gościńcem. Byli to dragoni, przybywający na dokonanie ostatecznego pogromu. Ale konie ich były zmęczone; rzekłbyś że tylko gorączka zwycięztwa, która im się udzieliła od ludzi, trzymała je na nogach. Jeden z tych dragonów zatrzymał się tuż przy bramie parkowej. Koń zaczął chciwie pożerać trawy przydrożne, tamten zaś siedział skulony na siodle, jak gdyby spał. Desnoyers dotknął go w biodro, chcąc go obudzić, lecz jeździec spadł natychmiast na drugą stronę. Był nieżywy; wnętrzności wychodziły mu z brzucha. Dojechał w ten sposób, a raczej koń go doniósł, kłusując wraz z innymi.
Tymczasem, jęły padać dokoła olbrzymie płaty żelaza i dymu. To artylerja niemiecka dawała ognia do utraconych pozycji. Ale atak trwał w dalszym ciągu. Przechodziły bataljony, szwadrony, baterje, wszystko w kierunku północy, zmęczone, brudne, okryte kurzem i błotem, ale rozpłomienione powodzeniem, galwanizującem ich wyczerpane siły. Armaty francuskie zaczęły grzmieć w miasteczku.
Gromady żołnierzy przebiegały zamek i przylegle zarośla. Ze zburzonych komnat, z głębi piwnic, ze spalonych stodół, stajen i obór zaczęli wychodzić ludzie zielonawo odziani w spiczastych kaskach. Wszyscy podnosili ręce w górę, dłońmi na zewnątrz: „Kamerades... kamerades, non kaput! Lękali się z trwogą nieczystego sumienia, że ich zabiją niezwłocznie. Stracili odrazu całą swą butę, widząc się zdala od oficerów i dyscypliny. Niektórzy, umiejący trochę po francusku, mówili o żonach i dzieciach, by zmiękczyć nieprzyjaciół, grożących im bagnetami. Jeden Niemiec podszedł prosto do Desnoyersa, czepiając się jego ramienia. Był to rudobrody sanitarjusz. Uderzył się w piersi i wskazał na niego. „Franzosen... wielki przyjaciel Franzosen“... i uśmiechnął się do swego opiekuna.
Wnet potem, zgoła niespodziewanie, wyszła Żorżetka z matką ze zburzonego domku. Płakały obie, widząc francuskie mundury.
— Tak nie mogło być dłużej — zawołała wdowa - Pan Bóg nie umiera!
Po bezsennej prawie nocy, spędzonej wśród ruin i zgliszcz, don Marceli postanowił odejść. Cóż go tu mogło trzymać w tym zburzonym zamku? A przytem, obecność tylu trupów przygnębiała go. Były ich setki, były ich tysiące. Żołnierze i wieśniacy grzebali zabitych stosami tam, gdzie ich znaleźli. Doły tuż przy zamku we wszystkich alejach parku, na klombach ogrodu, dokoła zabudowań gospodarskich. Nawet na dnie rowów, zapełnionych wodą, leżały trupy. Jak tu żyć w takiem tragicznem sąsiedztwie, złożonem przeważnie z wrogów! Żegnaj, zamku de Villeblanche!
Przedsięwziął tedy don Marceli powrót do Paryża, postanowiwszy dotrzeć tam tak czy inaczej. Droga była literalnie usłana trupami i to nie tylko odzianemi w zielonawe mundury. Mnóstwo Francuzów padło w zbawczej ofenzywie. Don Marceli spotykał na ścierniskach czerwone spodnie, podeszwy nabijane gwoździami, głowy sine, ciała poćwiartowane, brzuchy otwarte, z których wypływały olbrzymie, niebieskawe wnętrzności, oddzielne nogi, kadłuby. A wśród tych straszliwych szczątków, czerwone i ciemne kepi, czapki wschodnie, kaski, szable poskręcane, bagnety pogięte, karabiny, stosy ładunków armatnich. Zdechłe konie rozwłóczyły po łąkach swe wzdęte padło. Prostokąty ziemi ubitej oznaczały miejsca, gdzie stały baterje nieprzyjacielskie przed odwrotem. A tu i owdzie stosy zwęglonych ciał ludzkich i końskich, spalonych przez Niemców w noc, poprzedzającą odwrót.
A mimo to ilość obustronnych trupów nie miała granic.
Rzec było można, że ziemia wyrzuciła z siebie wszystkie ciała, jakie w niej złożono od początku ludzkości. Niewzruszone słońce zasiało złotymi punkcikami pola śmierci. Odłamki bagnetów, kapsle metalowe świeciły jak kawałki luster. Ciała zaczynały się rozkładać. Odór cmentarny towarzyszył wędrowcowi, stając się coraz przenikliwszy, w miarę jak posuwał się ku Paryżowi. Z początku trupy były z dnia poprzedniego, więc jeszcze świeże. Te, które spotykał po drugiej stronie rzeki, leżały od dwóch dni na polu, potem trzy, potem cztery. Chmary kruków podnosiły się z szumem skrzydeł na odgłos kroków i wnet opadały na ziemię, zatraciwszy wszelki strach przed człowiekiem.
Raz po raz spotykał gromady żywych. Były to oddziały kawalerji, żandarmi, żuawi, strzelcy. Biwakowali dokoła zburzonych budynków, przebiegając okolicę, w poszukiwaniu zbiegów niemieckich. Desnoyers musiał się tłumaczyć, pokazując pasport, jaki mu dał Latour, bez którego to pasportu nie byłby mógł postąpić krokiem dalej. Żołnierze ci — wielu z nich lekko rannych — byli wciąż pod wrażeniem zwycięstwa. Szczycili się, opowiadali swoje czyny, wielkie niebezpieczeństwa, przeżyte w dniach poprzednich: „Przepędzimy ich kopnięciem, aż do granicy“.
Oburzenie don Marcelego budziło się na nowo, gdy rozglądał się dokoła. Wsie, folwarki, domy odosobnione, wszystko w zgliszczach. Niby szkielety zwierząt przedhistorycznych sterczały na polach poskręcane przez pożar stalowe wiązania armat. W pobliżu zburzonych wiosek kobiety kopały doły dla grzebania poległych. Ale to było kroplą w morzu.
— Zginiemy po zwycięstwie — myślał don Marceli — zaraza nas wydusi.
Woda w strumieniach zdawała się być rozsadnikiem zgnilizny. Ale pragnienie wzięło górę. Gdy, napiwszy się, podniósł głowę ujrzał jakieś nogi zielonawe, sterczące z nadbrzeżnego błota. Na dnie dalej leżała głowa Niemca.
Miał już za sobą kilka godzin drogi, gdy przystanął, rozpoznawszy jakiś zburzony dom. Była to karczma, gdzie posilał się, idąc w tamtą stronę. Wszedł pomiędzy okopcone mury. Chmara much zawirowała dokoła niego z brzękiem. Wstrętny odór rozkładającego się tłuszczu zadławił go niemal. Zobaczył jakąś nogę, jakby z okopconej tektury sterczała pośród szczątków. Przypomniał sobie ową staruszkę, otoczoną wnuczętami, i wydało mu się, że słyszy jej głos: „Dlaczego ci ludzie uciekają? Wojna to rzecz żołnierzy. My nic złego nikomu nie robimy i niczego nie powinniśmy się bać“.
W pół godziny potem, gdy zstępował z jakiegoś wzgórka, spotkało go coś najbardziej niespodziewanego. Zobaczył automobil paryski z taksometrem na koźle. Szofer przechadzał się spokojnie w pobliżu.
Sam rozpoczął rozmowę z tym panem, który mu się wydał brudnym i obdartym jak włóczęga, z połową twarzy zasinioną od uderzenia. Przywiózł tu kilku paryżaninów, pragnących zobaczyć pole bitwy. Byli z tych, co pisują do dzienników, czekał tu na nich, żeby wrócić o zmierzchu.
Don Marceli zanurzył ręką w kieszeni. Dwieście franków, jeżeli go zawiezie do Paryża. Szofer odmówił z godnością człowieka wiernego swoim zobowiązaniem. „Pięćset“. Don Marceli pokazał garść złotych monet. Tamten za całą odpowiedź, pokręcił mechanizmem motoru, który zaczął warczeć. Bitwa w okolicach Paryża nie odbywała się codziennie. Tamci klijenci mogą na niego czekać!
I Desnoyers, wsiadłszy do automobilu, widział przez drzwiczki uciekające przed nim z zawrotną szybkością owe pola zgrozy.
Dążył do życia ludzkiego... wracał do cywilizacji.
Gdy wjechali do Paryża, puste ulice wydały mu się pełnemi gwaru i ruchu. Nigdy stolica nie ukazała mu się tak piękną... Zobaczył Operę, zobaczył plac Zgody; miał wrażenie, że śni, gdy porównał to, co go otaczało, z temi polami śmierci, które tak niedawno opuścił... Nie, nie, to było niemożliwe. Jedno z tych dwóch przeciwieństw musiało być złudzeniem.
Automobil stanął; przybyli na Avenue Victor Hugo. Ale don Marceli jeszcze się nie ocknął. Byłżeby to naprawdę jego dom?
Majestatyczny odźwierny ukłonił mu się ze zdumieniem, nie mogąc pojąć, co znaczył ten wygląd obszarpańca.
— Ach! to jaśnie pan! Skąd jaśnie pan wraca?
— Z piekła — szepnął don Marceli.
Znalazłszy się w mieszkaniu, chodził po niem wciąż jak nieprzytomny... To wszystko do niego należy? Ten zbytek, te wygody? On tu panem? Wracało mu poczucie własnej godności. A jednocześnie budziła się w nim pamięć wszystkich doznanych zniewag i upokorzeń! Ha! Łotry!
W dwa dni potem zadźwięczał dzwonek u drzwi wchodowych.
Jakieś odwiedziny!
Zbliżył się do niego żołnierz; mały żołnierzyk z linjowej piechoty, z kepi w ręku, bełkocąc po hiszpańsku:
— Dowiedziałem się, że... przychodzę...
Ten głos! Don Marceli wyciągnął go z ciemnego przedpokoju. prowadząc na balkon... Jakże pięknym mu się wydał! Czerwone kepi było zatłuszczone i brudne; płaszcz zbyt obszerny, połatany był i pozaszywany. Kamasze cuchnęły skórą. Nigdy syn nie wydał mu się tak wytworny i strojny, jak w tej chwili.
— Ty!... Ty!...
Pochwycił go w objęcia, płacząc jak dziecko; czując, że nogi uginają się pod nim.
Zawsze spodziewał się, że dojdą do porozumienia. To była jego krew; ten dobry nawskroś chłopiec, którego jedyną wadą była pewna krnąbrność i zawadjactwo. Przebaczył mu w tej chwili całą przeszłość, sobie przypisując znaczną część winy. Był zanadto surowym.
— Ty żołnierzem — powtarzał. — Ty bronisz mego kraju, który nie jest twoim...
I obsypywał go znów pocałunkami; poczem cofał się o parę kroków, by mu się lepiej napatrzeć! Stanowczo wydawał mu się piękniejszy w tym lichym mundurze, niż kiedy słynął z elegancji tancerza, za którym traciły głowę kobiety.
Opanował wreszcie wzruszenie. Oczy pełne łez, zaświeciły wściekłością. Wyraz wstrętu wykrzywił mu twarz.
— Widzisz — rzekł z prostotą. — Ty nie wiesz, co to jest ta wojna; ale ja stamtąd wracam; widziałem ją zblizka. To nie jest wojna jak inna z wrogami uczciwymi; to napad dzikich zwierząt. Strzelaj do nich bez skrupułu. Za każdym, który padnie, ocalasz ludzkość od niebezpieczeństwa.
Umilkł na chwilę, jak gdyby wahając się, poczem dodał z tragicznym spokojem:
— Może ujrzysz przed sobą znajome twarze. Rodziny nikt sobie nie wybiera. Ludzie twojej krwi są po tamtej stronie... Jeżeli zobaczysz którego z nich... nie wahaj się! Strzelaj! to twój wróg. Zabij go!... Zabij go!...


KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ




CZĘŚĆ TRZECIA


I

PO MARNIE

W końcu października rodzina Desnoyersów wróciła do Paryża. Donja Luiza nie mogła już wytrzymać w Biarritz zdala od męża. Napróżno „Romantyczka“ mówiła jej o niebezpieczeństwach powrotu. Rząd wciąż przebywał w Bordeaux. Prezydent Republiki i ministrowie pokazywali się tylko na krótko w stolicy. Bieg wojny mógł zmienić się lada chwila; zwycięstwo nad Marną było tylko chwilową ulgą. Ale zacna donja Luiza nie chciała słuchać tych przełożeń siostry, po przeczytania listów don Marcelego... A przytem, myślała o synu; o swoim Julku, który wstąpił do wojska... Zdawało jej się, że, wróciwszy do Paryża, będzie go miała bliżej przy sobie, niż na tej plaży sąsiadującej z granicą hiszpańską.
Cziczi również chciała wracać! René zajmował dużo miejsca w jej myślach. Rozłąka posłużyła jej do uświadomienia sobie, że jest zakochana... Tyle czasu nie widziała swego „żołnierzyka z cukru“. I rodzina porzuciła hotelowe życie, by wrócić na Avenue Victor Hugo.
Paryż zwolna odzyskiwał dawny wygląd. Dwa miljony mieszkańców, którzy zostali spokojnie w domu, nie dając się owładnąć panice przyjęli wieść o zwycięstwie z pogodną powagą. Nikt nie wiedział dokładnie o przebiegu bitwy: usłyszeli o tem, gdy się już skończyła.
Pewnej wrześniowej niedzieli, paryżanie, używający przechadzki przedwieczornej, dowiedzieli się z dzienników o wielkiem triumfie sprzymierzonych i niebezpieczeństwie, jakie im groziło. Ludzie radowali się, lecz spokojnie. Sześć tygodni wojny zmieniło charakter hałaśliwego, wrażliwego Paryża.
Wracało jednak wszystko do normalnego życia. Ulice zapełniały się przechodniami, otwierały się sklepy. Mieszkańcy, przywyknąwszy do klasztornej ciszy swych domostw, słyszeli teraz ciągle, że ktoś się wyprowadza to pod nimi, to nad nimi.
Radość don Marcelego z powrotu rodziny zakłócała obecność donji Heleny. To wracały Niemcy; nieprzyjaciel po raz drugi pod jego dachem. Kiedyż wreszcie wyzwoli się z pod jej jarzma? Co do niej, milczała w obecności szwagra. Wypadki ostatnich czasów stropiły ją. Twarz jej miała wyraz zdumienia, jak gdyby była świadkiem zupełnego przewrotu najpierwotniejszych praw fizycznych. Nie mogła zrozumieć, jak się to stało, że Niemcy nie zdobyli tej ziemi, po której ona stąpała i najdziwaczniejsze przypuszczenia chodziły jej po głowie.
Ale nadewszystko troszczyła się o los swych synów. Don Marceli nie wspomniał jej ani słowem o spotkaniu z kapitanem von Hartrott. Wogóle milczał o swej podróży do Villeblanche; nie chciał opowiadać o przygodach podczas bitwy nad Marną. Po cóż smucić rodzinę, wtajemniczając ją w przebieg tylu klęsk? Poprzestał na powiedzeniu donji Luizie, zaniepokojonej o los zamku, że lata miną, zanim będą mogli tam pojechać; stał się bowiem nie do zamieszkania. Z czasem pomyśli o odbudowie; jak na teraz, cynkowe oszalowanie na miejscu starożytnego dachu wystarczy, by zabezpieczyć wnętrze od deszczów... Przez litość uspokoił donję Helenę co do losu jednego z jej synów, kapitana Otto. Na początku bitwy był zupełnie zdrów. Wiedział to od kogoś, kto z nim rozmawiał... I nie chciał powiedzieć nic więcej.
Donja Luiza spędzała część dnia w kościołach, kojąc swe obawy modlitwą. Nie były to już modły ogólne za miljony ludzi nieznanych, o zwycięstwo całego narodu. Z macierzyńskim egoizmem ogniskowała je w jednej tylko osobie: w swoim synu, który był żołnierzem, jak inni i może w tej chwili znajdował się w niebezpieczeństwie. Ileż łez ją to kosztowało! Tak się modliła gorąco, by ci dwaj ojciec i syn pojednali się, a gdy wreszcie Bóg raczył ją wysłuchać, Julek odszedł na spotkanie śmierci.
Nie modliła się nigdy sama. Ktoś klęczał obok niej w kościele, zanosząc podobne błagania. Załzawione oczy jej siostry wznosiły się jednocześnie ku Ukrzyżowanemu. „Boże! ocal mego syna!“ Donja Luiza, mówiąc to, widziała Juljana, takim, jakim pokazał go mąż na wyblakłej fotografji otrzymanej z okopów. W kepi i płaszczu, z nogami, poowijanymi bandażami z płótna, z karabinem w ręku i twarzą porośniętą i nie goloną brodą. „Boże! opiekuj się nimi!“ I donja Helena widziała ze swojej strony oficerów w mundurach i kaskach koloru rezedowego, ze skórzanemi pochwami rewolwerów, z lunetami, mapami i pasem, z którego zwieszała się szabla.
Widząc je wychodzące razem od Świętego Honorjusza d'Eylau, don Marceli oburzał się.
— Drwią sobie z Boga wyraźnie! Jakże Bóg może wysłuchiwać tak sprzecznych modłów. Ach! te kobiety!
I z przesądem, jaki wytwarza niebezpieczeństwo, wierzył, iż szwagierka wyrządza wielką krzywdę jego synowi. Bóg, znudzony takiemi sprzecznemi modłami, odwróci się, by nie słyszeć i jednych i drugich. Czemu ona tu tkwi ta fatalna kobieta!
I jak w początkach wojny nie mógł poprostu znosić jej obecności. Donja Luiza powtarzała nieoględnie twierdzenia siostry, poddając je wyższemu rozpoznaniu małżonka. W taki sposób don Marceli mógł dowiedzieć się, że zwycięstwo nad Marną, w rzeczywistości nie miało wcale miejsca: był to wymysł aljantów. Generałowie niemieccy uznali za roztropne cofnąć się z uwagi na wyższe strategiczne względy, odkładając na później zdobycie Paryża; a Francuzi poszli tyko za nimi, gdzie im zostawiono wolną drogę. To było wszystko. Ona znała poglądy różnych wojskowych, krajów neutralnych; rozmawiała w Biarritz z osobami wielce kompetentnemi; wiedziała, co piszą dzienniki niemieckie. Nikt tam nie wierzył w ową Marnę. Publiczność nie słyszała nawet o tej bitwie.
— Twoja siostra to mówi? — przerwał Desnoyers blady ze zdziwienia i gniewu.
A! czemu ten wróg, zażywający gościnności pod jego dachem, nie może bodaj na pół godziny przedzierzgnąć się w mężczyznę? Pogadałby z nim wtedy!
— Ależ wojna trwa! — zarzuciła naiwnie donja Luiza. — Nieprzyjaciel jest jeszcze we Francji. Na cóż się przydała Marna?
Tu mąż zaczynał jej tłumaczyć, ona zaś słuchała, kiwając głową z przejęciem, rozumiejąc wszystko niezwłocznie, by w godzinę potem zapomnieć i popaść w te same wątpliwości.
Jednakże, zaczęła odczuwać głuchą niechęć do siostry. Znosiła dotychczas pobłażliwie jej zachwyty nad ojczyzną męża; uważała bowiem węzły rodzinne jako ważniejsze, niż współzawodnictwo narodowe. Dlatego, że Desnoyers był Francuzem, a Karl Niemcem, ona nie pójdzie na ostrze z Heleną. Ale to uczucie tolerancji pierzchło szybko. Syn jej był w niebezpieczeństwie!... Niech zginą wszyscy Hartrottowie raczej, niż Julkowi miała by się stać najlżejsza krzywda!
Na szczęście „Romantyczka“ wyjechała wpierw, nim ta niechęć przybrała wyraźniejsze kształty. Już i tak spędzała wieczory poza domem; a powróciwszy, powtarzała zapatrywania i wieści swoich przyjaciół, nieznanych rodzinie.
Don Marceli piorunował na szpiegów, kryjących się w Paryżu. W jakim tajemniczym świecie bywała jego szwagierka?
Nagle ta, oświadczyła, że wyjeżdża nazajutrz zrana. Miała pasport do Szwajcarji, a stamtąd dostanie się do Niemiec. Należało już powrócić do swoich... Dziękuje bardzo za dobroć, jaką jej okazała rodzina.
Desnoyers pożegnał ją ironicznie: ukłony Hartrottowi; rad będzie odwiedzić go kiedy w Berlinie.
Pewnego dnia zrana, donja Luiza zamiast iść do kościoła na placu Wiktora Hugo, skierowała się na ulicę de la Pompe, powodowana myślą odwiedzenia pracowni. Zdawało jej się, że w ten sposób zetknie się z synem. Była to przyjemność nowa, żywsza, niż patrzeć na jego fotografję, lub czytać ostatni jego list.
Spodziewała się też zobaczyć z Argensolą, przyjacielem dobrej rady. Wiedziała, że mieszka w dalszym ciągu w pracowni. Dwukrotnie był u niej, jak zawsze kuchennemi schodami, ale jej wtedy nie było w domu.
Gdy wsiadła do windy, serce jej biło mocno oczekiwaniem i niepokojem. Przyszło jej na myśl, że czegoś podobnego doznawać muszą „kobiety lekkie“, gdy po raz pierwszy wykroczą przeciw swoim obowiązkom.
Łzy jej popłynęły obficie na widok jego mieszkania, którego sprzęty i obrazy przypomniały jej nieobecnego.
Argensola, wpuściwszy ją, pobiegł w głąb pokoju, zmieszany, zaskoczony, witając ją z okrzykami radości, a jednocześnie porządkując i usuwając pewne przedmioty. Cisnął płótno z jakimś wschodnim krajobrazem na płaszczyk kobiecy, leżący na sofce; smyrgnął kapeluszem z kwiatami w najdalszy kąt. Donji Luizie wydało się, że koszula damska skryła się szybko za firanką, błysnąwszy nagością różowego ciała. Na stoliczku dwie filiżanki i resztki grzanek świadczyły o śniadaniu we dwoje. Ach! ci malarze! Tak samo jak jej syn! I rozczuliła się na myśl o nieporządnem życiu doradcy Julka.
— Ach! szanowna donja Luiza!... Droga pani Desnoyers! — wykrzykiwał po francusku Argensola, patrząc na drzwi, za któremi znikło biało-różowe widziadło. Drżał na myśl, że ukryta tam osóbka, wpadłszy na błędny trop zazdrości, skompromituje go, ukazując się niespodzianie.
Zaczęli mówić o nieobecnym. Udzielili sobie wzajemnie wiadomości o nim. Donja Luiza powtórzyła dosłownie treść listów, tylokrotnie odczytywanych. Argensola powstrzymał się skromnie od tego. Obaj przyjaciele posługiwali się stylem epistolarnym, który byłby wywołał rumieniec na lica zacnej kobiety.
— Bohater — zapewniał z dumą, uważając za swoje własne czyny towarzysza; — prawdziwy bohater! A ja, szanowna pani, znam się coś na lem... Jego dowódcy umieją go cenić!...
Juljan był już sierżantem po dwóch miesiącach kampanji. Kapitan jego oddziału i inni oficerowie w pułku należeli do tego fechtunkowego koła, gdzie święcił tyle triumfów.
— Co za karjera! — ciągnął dalej Argensola. — Julek należy do tych, którzy dochodzą w młodości do najwyższych stanowisk, jak generałowie Rewolucji... A co dokazuje!
Młody wojak wspomniał tylko od niechcenia w listach o niektórych swych czynach z obojętnością człowieka, przyzwyczajonego do niebezpieczeństw i który uznaje w kolegach podobną swojej odwagę. Ale Argensola opowiadał o nich z przesadą, jak gdyby to były najszczytniejsze wydarzenia obecnej wojny. Oto Julek zaniósł rozkaz wśród piekielnego ognia tam, gdzie przed nim padło trzech wysłańców, nie zdoławszy spełnić tego samego zlecenia. Julek pierwszy skoczył do ataku na nieprzyjacielskie okopy, ocalił wielu towarzyszy, walcząc pojedyńczo na bagnety. Gdy dowódcy potrzebowali człowieka zaufanego, mawiali nieodmiennie: „Niech przywołają sierżanta Desnoyers'a“.
Argensola twierdził to z taką pewnością, jak gdyby sam tego wszystkiego był świadkiem, a donja Luiza, drżąc jak listek, wylewała łzy radości i strachu na myśl o niebezpieczeństwach i sławie syna. Ten Argensola umiał opowiadać z takiem przejęciem!
Chcąc się mu za to poniekąd odwdzięczyć, uznała za wskazane zainteresować się jego osobą... Co porabiał w ostatnich czasach?
— Ja, proszę pani, byłem tam, gdziem był powinien być! Nie ruszałem się stąd. Przeżyłem na miejscu „oblężenie“ Paryża.
Pod wpływem rozczytywań się w opisach wojny 1870 r. nazywał „oblężeniem“ działania w pobliżu Paryża podczas bitwy nad Marną.
Wskazał skromnie na papier ze złotym stemplem, leżący na fortepianie na trójkolorowej chorągiewce. Było to sprzedawane na ulicach świadectwo o pozostaniu w stolicy podczas tygodnia niebezpieczeństwa. Wypełnił blankiet swem nazwiskiem i tytułami, a u dołu widniały podpisy dwóch mieszkańców ulicy de la Pompe: tawernisty i przyjaciela odźwiernej. Dzielnicowy komisarz policji stwierdził pieczęcią odpowiedzialność tych dwóch szanownych świadków. Nikt teraz nie będzie mógł wątpić, że pozostał w Paryżu podczas „oblężenia“. Miał przyjaciół tak niedowierzających!
I tu zdał sprawę dobrej donji Luizie z przeżytych wrażeń: Widział w biały dzień stada owiec na bulwarze tuż przy kościele Ś-ej Magdaleny. Chadzał po ulicach, po których rozbrzmiewały tylko jego kroki, niby w miastach umarłych; a dokoła wałęsały się psy i koty bezdomne.
Tu pierś wezbrała mu wielką pychą.
— Widziałem przejście Marokańczyków!... Widziałem Żuawów w automobilach!
Tej samej nocy kiedy Juljan wyjechał do Biarritz, on, Argensola włóczył się do świtu, począwszy od lwa a kończąc na Dworcu Wschodnim. Dwadzieścia siedm tysięcy ludzi w pełnym rynsztunku bojowym wylądowało w Marsylji z Maroka i przybyło do stolicy, odbywszy część drogi koleją, a część piechotą. Śpieszyli wziąć udział w rozpoczynającej się wielkiej bitwie. Były to wojska złożone z Europejczyków i Afrykańskich pułków. Widział więc, żądny wrażeń przyjaciel Juljana, oddziały spahisów w ich teatralnych mundurach, jadących na migłych, nerwowych konikach; widział strzelców marokańskich w żółtych turbanach; strzelców z Senegalu o twarzach czarnych i czerwonych czapkach, artylerzystów kolonjalnych, szaserów afrykańskich. I cały ten tłum różnobarwny a zbrojny, godzinami całemi wystawał na ulicach, czekając aż ci, co szli przodem, wsiadają do oczekujących ich na Dworcu Wschodnim wagonów.
— Przybyli w porę — opowiadał Argensola — by zaatakować von Klucka nad brzegami Oureq i zmusić go do cofnięcia się w obawie, że go otoczą.
To tylko zataił Argensola, że nocną tę wycieczkę odbył w towarzystwie milutkiej osóbki i jeszcze dwóch przyjaciółek i że ta pełna zapału i hojności gromadka rozdawała kwiaty i pocałunki smagłym wojownikom, śmiejąc się ze zdziwienia, z jakiem pokazywali im swe białe zęby.
Innego dnia znowu był świadkiem najdziwniejszego widowiska. Wszystkie automobile publiczne w liczbie jakichś dwóch tysięcy, zabierały bataljony żuawów, po ośmiu ludzi każdy i całym pędem wiozły ich aż na pole walki, tak, że żołnierze wyskakiwali z automobilów, strzelając jednocześnie. Wszystkich mężczyzn, umiejących władać karabinem rzucił Gallieni na koniec prawego skrzydła nieprzyjaciół, w ostatniej chwili, kiedy zwycięztwo ważyło się jeszcze i kiedy lada drobiazg mógł o niem stanowić.
A potem w niedzielę popołudniu, kiedy wraz z trzema towarzyszkami „oblężenia“ wygrzewał się na słońcu w Lasku Bulońskim, dowiedział się z nadzwyczajnych dodatków, że bitwa, która się toczyła w pobliżu Paryża i oddalała się teraz, była wielką bitwą i wielkiem zwycięstwem.
— Widziałem dużo, szanowna Pani... Mogę opowiadać o wielkich rzeczach.
Ona potakiwała, jak gdyby sama była przy tem, a odchodząc ofiarowała mu się z pomocą. Był przyjacielem jej syna i nawykła do jego próśb... Czasy się zmieniły, don Marceli był teraz bezgranicznie hojnym. Ale cygan przerwał jej z pańskim gestem: żył w dostatkach. Juljan mianował go swoim administratorem. Bank potwierdził amerykańskie żyro, uważając owe pieniądze jako depozyt, z którego można było czerpać taki to a taki procent stosownie do praw moratorjum. Juljan przesyłał mu zawsze czek, gdy Argensola potrzebował pieniędzy na utrzymanie domu. Nigdy nie opływał tak we wszystko... Wojna ma swoje dobre strony... Ale, aby dobre zwyczaje nie poszły w niepamięć, oświadczył, że przyjdzie kiedy kuchennemi schodami po kosz butelek...
Po wyjeździe siostry, donja Luiza chodziła sama do kościoła, gdy nagle dostała nieoczekiwaną towarzyszkę.
— Mamo; ja pójdę z mamą.
To Cziczi poczuła w sobie raptowną pobożność.
Nie napełniała już domu krzykliwą wesołością, nie wygrażała wrogom sztyletem. Pobladła, posmutniała, oczy miała podkrążone. Chyliła głowę, jak gdyby pod ciężarem poważnych, a zupełnie nowych myśli. Juljan zszedł na drugi plan... Ktoś inny zajął jego miejsce.
Ostatni z Latour'ów nie był już prostym żołnierzem i nie było go już w Paryżu.
Przybywszy z Biarritz, Cziczi słuchała z bijącem sercem o przygodach swego „żołnierzyka z cukru“. Pragnęła dowiedzieć się o wszystkich niebezpieczeństwach, na jakie był narażony i młody wojak z „pomocniczej służby“ opowiadał jej o udrękach, jakie przeżył w biurze podczas tych dni bez końca, kiedy wojska walczyły w pobliżu Paryża i huk armat napełniał okolicę. Ojciec chciał go zabrać do Bordeaux, ale administracyjne nieporządki ostatniej chwili zatrzymały go w stolicy.
Uczynił też coś więcej. W dzień największego wysiłku, gdy gubernator Paryża wyprawił w automobilach wszystkich mężczyzn zdatnych do boju, on wziął karabin i nie wzywany wsiadł z innymi urzędnikami ze swego biura. Widział tylko dym, domy spalone, zabitych i rannych. Ani jeden Niemiec nie przeszedł mu przez drogę, wyjąwszy oddziału jeńców ułanów. Leżał kilka godzin nad brzegiem gościńca, strzelając... I nic więcej.
W danej chwili tego było dosyć dla Cziczi. Czuła się dumną, będąc narzeczoną bohatera, aczkolwiek udział jego w bitwie trwał tak krótko.
Ale po upływie paru dni sposępniała.
Przykro jej było wychodzić na ulicę z Reném, prostym żołnierzem, w dodatku w służbie pomocniczej. Kobiety z ludu, podniecone wspomnieniem swoich mężów bijących się na froncie, lub noszące żałobę po kimś ze swoich, zachowywały się wyzywająco. Widok tego delikatnego, republikańskiego książątka zdawał się je drażnić. Często Cziczi słyszała w przejściu urągliwe wyrazy w zastosowaniu do „Kryjaka“. Jakże się będą śmiać jej przyjaciółki!
Syn senatora odgadł niewątpliwie jej myśli i stracił również swój uśmiechnięty spokój. Przez trzy dni nie pokazał się u Desnoyers'ów. Wszyscy myśleli, że go zatrzymała jakaś pilna robota w biurze.
Pewnego dnia zrana Cziczi, idąc w stronę Lasku, ujrzała zmierzającego ku niej oficera.
Miał na sobie nowiutki mundur, nowego niebiesko-szarego koloru „horyzontu“, przyjętego teraz w wojsku francuskiem. Opaska kepi była złocona, a na rękawach błyszczał trójkącik. Poznała go po uśmiechu, z jakim się ku niej zbliżał, po wyciągniętych rękach. René oficerem!... Jej narzeczony podporucznikiem!...
— Tak; nie mogłem dłużej wytrzymać! Nasłuchałem się dosyć!
Za plecami ojca i posługując się jego stosunkami, dokonał w ciągu paru dni tego przeobrażenia. Jako student Szkoły Centralnej mógł zostać podporucznikiem w artylerji rezerwy i prosił, by go posłano na front Kończyła się służba pomocnicza!... Za dwa dni jedzie na wojnę.
— Tyś to uczynił! wykrzyknęła Cziczi — Tyś to uczynił! Patrzyła na niego blada, z oczyma rozszerzonemi, które zdawały się pożerać go z zachwytu.
— Pójdź, mój mały!... Pójdź tutaj, słodki żołnierzyku... Winna ci coś jestem!
I wciągnęła go w boczną uliczkę. Wprawdzie była ona również uczęszczana jak główna aleja, ale co ją to obchodziło! Z uniesieniem zarzuciła mu ręce na szyję, ślepa i obojętna na wszystko, co nie było nim...
— Masz... masz!...
I wycisnęła mu na ustach dwa donośne, gwałtowne pocałunki.

Poczem, chwiejąc się na nogach, nagle omdlewająca, przyłożyła chusteczkę do oczu i zaczęła płakać rozpaczliwie.


II

W PRACOWNI

Otworzywszy pewnego dnia drzwi wchodowe, Argensola znieruchomiał, jak gdyby zdumienie przygwoździło go do miejsca.

Jakiś stary jegomość ukłonił mu się z uprzejmym uśmiechem.
— Jestem ojcem Julka.
I ruszył do środka z pewnością siebie człowieka, który zna doskonale miejsce, gdzie się znajduje.
Na szczęście malarz był sam i nie potrzebował biegać z kąta w kąt, by ukrywać ślady wesołego towarzystwa.
Minęła dłuższa chwila, nim się opanował. Nasłuchał się tyle o don Marcelim i jego wściekłym charakterze, że to jego niespodziewane pojawienie się w pracowni przejęło go wielkim niepokojem.
Czego sobie życzył ten straszliwy jegomość?
Ale przypatrzywszy mu się ukradkiem, nabrał otuchy. Don Marceli postarzał się bardzo od początku wojny. Nie miał już tej strasznej i upartej miny, jaką wszystkich od siebie odstręczał. Oczy mu błyszczały pustą wesołością, ręce lekko się trzęsły, plecy się pochylały. Argensola, który zawsze uciekał, spotkawszy go na ulicy i z wielkim strachem przemykał się kuchennemi schodami w jego domu, powziął do niego nagle zaufanie. Straszliwy Desnoyers uśmiechał się do niego po koleżeńsku, tłumaczył się ze swoich odwiedzin.
Chciał koniecznie zobaczyć mieszkanie syna. Biedny staruszek! Ciągnęło go tu coś, niby kochanka, który, aby sobie osłodzić samotność, zwiedza miejsca, kędy przebywała jego umiłowana. Nie wystarczały mu już listy Juljana; potrzebował ujrzeć jego dawną siedzibę. dotknąć się przedmiotów, które go otaczały, odetchnąć tem samem powietrzem; pogadać z jego serdecznym przyjacielem.
I spoglądał na malarza ojcowskiemi oczyma... „Zajmujący chłopiec ten Argensola“ Zapomniał całkiem, że, nieznając, nazywał go „bezwstydnikiem“ dla tego tylko, że dzielił rozwichrzone życie jego syna.
Desnoyers rozglądał się z upodobaniem po pracowni. Znał dywany, meble, drobiazgi, pozostałe po dawnym właścicielu. Przecież je sam kupował, a miał pod tym względem doskonałą pamięć, pomimo że tyle rzeczy nabył w życiu. Ale teraz szukał tu czegoś osobistego, co by mu przypominało tego, którego nie było. I wzrok jego spoczął na obrazach ledwo naszkicowanych, na studjach niepokończonych, zapełniających kąty.
— To wszystko Julka?
Wiele płócien należało do Argensoli, lecz ten pod wpływem wzruszenia staruszka okazał się wspaniałomyślnym. Tak; wszystko Julka. I ojciec chodził od obrazu do obrazu, zatrzymując się z oznakami zachwytu przed największemi bohomazami, jak gdyby odgadywał w nich piętno genjuszu.
— Ma talent, prawda? pytał błagalnie. — Zawsze wiedziałem, że ogromnie zdolny. Trochę szaławiła; ale charakter zmienia się z wiekiem. Teraz to inny człowiek.
I prawie rozpłakał się, słysząc jak młody Hiszpan, z właściwą mu pochopnością do uniesień, mówił o nieobecnym, jako o wielkim artyście, który zadziwi świat, gdy przyjdzie jego godzina.
Don Marceli ściskał mu ręce z wylaniem. Przyjaciele jego syna byli jego przyjaciółmi. Wiedział, jak żyją młodzi. Gdyby kiedy był w potrzebie, gdyby mu zabrakło gotówki dla oddania się swobodnie artystycznej pracy, niech sobie przypomni, że on, Desnoyers, zawsze tu jest, chętny mu służyć... A tymczasem prosi go na obiad dziś, zaraz i codziennie. Jadają teraz skromnie; wojna zmieniła tryb życia; ale znajdzie się w kółku serdecznem, jak gdyby u swoich rodziców. Argensola tak się rozczulił, że ucałował staruszka na pożegnanie.
Od tej pory don Marceli zachodził bardzo często do pracowni. Malarz musiał zapowiedzieć swoim przyjaciółkom, żeby po drugiem śniadaniu szły sobie na daleki spacer i nie pokazywały się na rue de la Pompe aż wieczorem. Ale zdarzało się, że don Marceli zachodził niespodzianie zrana, a on musiał biegać z miejsca na miejsce, tu zamykając, tam popychając, by pracownia zachowała wygląd pracowitej cnoty.
— Młodość!... młodość!... mruczał stary z pobłażliwym uśmiechem.
I musiał się powściągać, przypominać sobie powagę swego wieku, żeby nie prosić Argensoli, by go przedstawił spłoszonym panienkom, których obecność odgadywał w głębi mieszkania. Były może przyjaciółkami jego syna, stanowiły cząstkę jego przeszłości; i to wystarczało, by na niewidzianego, wydawały mu się pełnemi zalet i powabów.
Te niespodzianki i połączone z niemi niepokoje sprawiły, że malarzowi była czasem nie na rękę nowa przyjaźń. Przykrzyły mu się też ciągłe zaproszenia na obiad, jakiemi go stary zamęczał. Jedzenie u Desnoyers'a było bardzo dobre, owszem; ale przy stole bywało wielce nudno. Rodzice mówili tylko o nieobecnym; Cziczi, zajęta swojemi myślami, nie zwracała prawie uwagi na przyjaciela brata.
To też Argensola wymigiwał się pod różnymi pozorami od tych obiadów na Avenue Victor Hugo. Wolał chodzić do tanich restauracji ze swym kobiecym orszakiem. Stary przyjmował tę odmowę z rezygnacją,
— Więc i dzisiaj nie?
I aby sobie to wynagrodzić, spieszył nazajutrz do pracowni z wielkiem utęsknieniem.
Niewysłowioną przyjemnością dla niego było siadać na sofie, na której zdało mu się, że pozostał odcisk ciała Juljana, patrzeć na płótna zamalowane jego pędzlem, wdychać ciepło kominka, na którym wesoło trzaskał ogień w głębokiej, klasztornej ciszy. Błogie to było schronienie wśród tego monotonnego, osmuconego wojną Paryża, gdzie nie miał przyjaciół, bo wszyscy myśleli tylko o własnych kłopotach.
Uciechy przeszłości straciły dla niego wszelki powab. Hotel Drouot już go nie nęcił. Sprzedawały się tam właśnie ruchomości Niemców, przebywających we Francji, zasekwestrowane przez Rząd. Była to jakby odpowiedź na przymusową podróż, jaką meble z zamku de Villeblanche odbyły do Berlina. Napróżno mówili mu ajenci o braku nabywców na tych licytacjach. Nie czuł ochoty do korzystania z tych nadzwyczajnych okazji.
Po co kupować jeszcze więcej rzeczy? Na myśl o twardem życiu, jakie wiodły miljony ludzi w szczerem polu, ogarniały go ascetyczne zachcianki. Zaczął nienawidzieć splendorów swego domu przy Avenue Victor Hugo. Bez żalu myślał o zniszczonym zamku. Lęk go zdejmował na myśl, że może się da skusić do jakichś nowych zakupów. Nie; lepiej pozostać tutaj. To „tutaj“ była zawsze pracownia Juljana.
Argensola pracował w obecności don Marcelego. Wiedział, że stary nie znosił ludzi bezczynnych; rozpoczął więc kilka nowych obrazów. Desnoyers z zajęciem śledził rzuty jego pędzla i słuchał wywodów o sztuce, portrecisty dusz. Sam był zwolennikiem starych mistrzów; kupował tylko dzieła zmarłych malarzy; ale dość mu było wiedzieć, że Julek podzielał zapatrywania przyjaciela, żeby pokornie zgadzać się na wszystkie teorje tamtego.
Pracowitość artysty bywała krótkotrwałą. Po kilku minutach rzucał pędzel i wolał gawędzić ze starym, siadając obok niego na sofie.
Głównym przedmiotem rozmów był oczywiście nieobecny. Powtarzali sobie ustępy otrzymywanych od niego listów, mówili o przeszłości z dyskretnymi domyślnikami. Malarz opisywał życie Juljana przed wojną jako poświęcone wyłącznie zagadnieniom sztuki. A chociaż ojciec miał pewne wątpliwości co do ścisłości tych słów, nie mniej był wdzięcznym za nie jako za wielki dowód przyjaźni. Argensola był towarzyszem dobrym i dyskretnym. Nigdy wśród najszczerszych wynurzeń nie napomknął o pani Laurier.
A właśnie stary myślał o niej często w tych dniach. Spotkał ją na ulicy pod rękę z mężem, który już wyleczył się z ran. Senator Latour opowiedział mu z zadowoleniem o pogodzenu się małżonków. Inżynier stracił tylko jedno oko i stał na czele swej fabryki, którą rząd zarekwirował dla wyrabiania pocisków. Był kapitanem i nosił dwa ordery. Senator nie wiedział dokładnie, w jaki sposób doszło do tej nieoczekiwanej zgody. Zjawili się u niego kiedyś razem, patrząc na siebie tkliwie, zapomniawszy zupełnie o przeszłości.
— Któż pamięta dzisiaj o rzeczach przedwojennych? — rzekł dygnitarz. Ani oni, ani ich przyjaciele nie przypominają sobie nawet, że się chcieli rozwodzić. Rozpoczęliśmy wszyscy nowe życie. I zdaje mi się, że tych dwoje szczęśliwsi są teraz niż kiedykolwiek.
Desnoyers własnemi oczyma patrzył na to szczęście. I on, człowiek surowej cnoty, który przed rokiem piorunował na postępowanie syna, nazywając je haniebnem i szkodliwem, patrzył teraz z pewną pogardą na Margaritę, przytuloną do męża, mówiącą do niego z miłosnem ożywieniem. Ta małżeńska szczęśliwość wydała mu się pewną niewdzięcznością. Kobieta, która wywarła taki wpływ na życie Julka! Więc można tak zapomnieć o kochaniu!
Tych dwoje przeszło koło Desnoyersa, jak gdyby go nie znali. Może kapitan Laurier nie dowidział; ale ona spojrzała na niego swemi czystemi oczyma, odwracając szybko głowę, by uniknąć jego ukłonu. Taka obojętność zasmuciła Desnoyers'a ze względu na tamtego. Biedny Julek! I, ten nieugięty moralista, gorszył się tem zapomnieniem, jak czemś potwornem.
Wojna była drugim tematem rozmów w pracowni. Argensola nie wypychał już sobie kieszeni drukami, jak na początku. Zrezygnowany, pogodny spokój nastąpił po wzburzeniu pierwszych chwil, kiedy to ludzie żyli w oczekiwaniu jakichś nadzwyczajnych, cudownych wydarzeń. Wszystkie dzienniki mówiły jedno i to samo. Dość było Argensoli przeczytać komunikat urzędowy; a nawet i na jego wiadomość mógł czekać cierpliwie, przeczuwając, że dowie się z nich mniej więcej tego samego co wczoraj.
Gorączka pierwszych miesięcy wraz ze swemi złudzeniami i optymizmami, wydawała mu się teraz czemś chimerycznem. Ci, co nie byli na wojnie, powrócili zwolna do zwykłych zatrudnień. Życie odzyskiwało codzienny tryb powszedniości: „Trzeba żyć“ mówili ludzie. I, konieczność życia w dalszym ciągu, zaprzątała myśl swemi niecierpiącemi zwłoki wymogami. Ci, którzy mieli blizkich sobie w wojsku, pamiętali o nich, ale z biegiem czasu przyzwyczaili się do ich nieobecności, jak do czegoś, co, zacząwszy być czemś wyjątkowem, stawało się normalnem. Z początku wojna odbierała sen, apetyt, zatruwała każdą przyjemność. Nie mówiono o niczem innem. Teraz otwierały się zwolna teatry, krążyła gotówka, ludzie się śmiali, rozmawiali o wielkiej klęsce, ale tylko w pewnych godzinach, jak o czemś, co miało trwać długo, bardzo długo i wymagało ze swym nieuniknionym fatalizmem wielkiej rezygnacji.
— Ludzkość przyzwyczaja się łatwo do nieszczęścia — mówił Argensola — byle tylko nieszczęście trwało długo. W tem tkwi nasza siła, dzięki temu żyjemy.
Don Marceli nie zgadzał się na taką rezygnację. Wojna będzie krótsza, niż się wszystkim zdaje. W zapale oznaczał jej termin natychmiastowy: za trzy miesiące, na wiosnę. A jeżeli pokój nie będzie zawarty wiosną, no, to latem.
Nowy interlokutor brał teraz udział w rozmowach. Desnoyers poznał sąsiada Rosjanina, o którym mu wspominał Argensola. Ten odludek znał się z jego synem, to było wystarczającem, by budził w nim wielkie zainteresowanie.
W czasach normalnych byłby go trzymał zdaleka. Miljoner był zwolennikiem porządku. Nienawidził rewolucjonistów, z instynktownym lękiem wszystkich bogaczy, którzy sami zrobili majątek i pamiętają swe skromne pochodzenie. Socjalizm Czernowa i jego narodowość byłyby mu wywołały w pamięci szereg okropności: bomby, samosądy, szubienice, zsyłki na Syberję. Nie; to nie był pożądany przyjaciel. Ale teraz, pojęcia don Marcelego uległy przeobrażeniu. Tyle widział! Terrorystyczne postępowanie najeźdźców, brak wszelkich skrupułów ze strony niemieckich dowódców, spokój, z jakim łodzie podwodne zatapiały okręty wcale nie wojenne i ich bezbronnych podróżnych, czyny awiatorów, którzy z wysokości dwóch tysięcy metrów rzucali bomby na otwarte miasta, zabijając kobiety i dzieci, były to rzeczy, wobec których bladły zamachy rewolucjonistów, budzące niegdyś tak wielkie jego oburzenie.
— I pomyśleć — mawiał, — że rozdzieraliśmy szaty, jak gdyby świat miał się zapaść dlatego, że ktoś rzucił bombę na jakiegoś dygnitarza!
Ci zapaleńcy posiadali dla niego pewną cechę zmniejszającą ich zbrodnie. Padali ofiarą własnych czynów; poświęcali się, nie szukając ratunku dla samych siebie; rzadko kiedy udało im się ujść bezkarnie. Podczas gdy terroryści wojenni!...
— Prawdziwymi anarchistami są teraz ci, co stoją u steru rządu — mawiał ironicznie. — Ci wszyscy, którzy nas taką zgrozą przejmowali, to byli nieszczęśnicy... Ale ci dzisiejsi, zabijają w ciągu minuty więcej niewinnych, niż tamci przez trzydzieści lat.
Łagodność Czernowa, jego oryginalne pojęcia, jego przyzwyczajenia myśliciela, zabierającego głos bez żadnego przygotowania słuchaczów, jak gdyby w dalszym ciągu snuł wątek swych rozmyślań, wszystko to ujęło Desnoyers'a. Nie brał nawet w rachubę pochodzenia pewnych butelek, jakiemi Argensola częstował sąsiada. Owszem, przyjemnie mu było, że Czernow unicestwi pamiątki tej epoki, kiedy to on, Desnoyers żył w otwartej wojnie z synem.
A przytem, wino z Avenue Victor Hugo miało dziwny dar rozwiązywania języka Czernowowi i podniecało jego wyobraźnię, jak owej nocy, kiedy tak wymownie opisywał kawalkadę czterech jeźdźców Apokalipsy.
Szczególniej zachwycał się Desnoyers łatwością, z jaką Rosjanin przedstawiał rzeczy, posługując się w tym celu metodą obrazową. Bitwa nad Marną i walki, jakie po niej nastąpiły, ściąganie się obu armji aż do brzegów morza, wszystko to było dla niego łatwem do zrozumienia. Gdyby tylko Francuzi nie byli tak zmęczeni po zwycięstwie nad Marną!
— Ale siły ludzkie — ciągnął dalej Czernow, — mają swoje granice, a Francuz przy całym swoim zapale jest człowiekiem, jak inni. Naprzód, pośpieszny marsz ze Wschodu na Północ, by stawić czoło najazdowi przez Belgję; potem walki, potem błyskawiczny odwrót by nie dać się otoczyć, wreszcie siedmiodniowa bitwa i to wszystko w ciągu trzech tygodni nie więcej. W chwili triumfu zabrakło nóg zwycięzcom, by iść dalej i kawalerji, by ścigać uciekających. Konie były równie zmęczone jak ludzie. A ci, co się cofali, widząc, że nie są znowu tak gwałtownie gonieni i padając ze zmęczenia zatrzymali się i zaczęli kopać ziemię, by sobie stworzyć schronienie. Francuzi również przystanęli i drapią ziemię, by nie stracić tego, co odzyskali. I tym sposobem zaczęła się wojna okopowa.
Gdy don Marceli w zapale oznajmił koniec wojny na wiosnę... najdalej na lata, Rosjanin pokiwał głową.
— To potrwa długo... bardzo długo. To jest nowa wojna, prawdziwa wojna współczesna. Niemcy rozpoczęli ją w dawnym stylu; jak gdyby nie nauczyli się niczego od 1870: wojnę ruchów otaczających, bitew w szczerem polu, zupełnie jak gdyby kierował nimi Moltke, wzorując się na Napoleonie. Chcieli skończyć prędko i byli pewni triumfu. Po co chwytać się nowych sposobów? Ale Marna pokrzyżowała im plany: z napastników musieli przejść do obrony i, wtedy spożytkowali wszystko, czego ich Sztab Główny nauczył się w kampanjach Japończyków i Rosjan: rozpoczęli wojnę okopową, walkę podziemną, która jest jedynie logiczną przy rozwoju dzisiejszych sposobów walczenia i środków wybuchowych. Zdobycie jednego kilometra przestrzeni kosztuje dziś więcej, niż sto lat temu zburzenie całej fortecy. To też ani Francuzi ani Niemcy nie posuną się bardzo daleko... Może nie posuną się wcale w ostateczności. To będzie trwało długo i nudno, jak walki atletów o równomiernych siłach.
— Ale kiedyś się skończy — zauważył Desnoyers.
— Nie wątpliwie; lecz komu wiadomo kiedy?... I jak będą wyglądali jedni i drudzy w chwili rozstrzygającej?... To pytanie.
Co do niego wierzył w zakończenie raptowne i najmniej spodziewane, wynikające z wyczerpania jednej z walczących stron; wyczerpania, ukrywanego jak najtroskliwiej do ostatniej chwili.
— Niemcy będą pobici — dodał z głębokiem przeświadczeniem, — Nie wiem jak i kiedy; ale będą pobici, bo tak wskazuje logika. Stracili we wrześniu największy swój atut; to jest wejście do Paryża po rozpędzeniu wojsk nieprzyjacielskich. A potem, rzucili na stół wszystkie swoje dotychczasowe zdobycze i nie wygrali. Ale będą przedłużać grę, bo mają wiele kart i przedłużać ją będą jeszcze czas jakiś. Ale tego, czego nie mogli dokonać w pierwszych dniach, nie dokażą nigdy.
Dla Czernowa to, że będą pobici nie znaczyło to, żeby mieli być unicestwieni.
— Mnie bo oburzają — ciągnął dalej — wszelkie krańcowe patrjotyzmy. Gdy słucham, jak pewni ludzie planują już sobie zupełne zaprzepaszczenie Niemiec, zdaje mi się że słyszę pangermanistów berlińskich, dokonywujących podziału Europy.
I tu streścił swoje poglądy:
— Trzeba znieść Cesarstwo dla spokoju świata i zniszczyć olbrzymią maszynę wojny, która zakłóca harmonję narodów. Od 1870 żyjemy wszyscy uciążliwie. Przez czterdzieści cztery lat zażegnywało się niebezpieczeństwo, ale kosztem jakich ofiar!
Najbardziej gniewała Czernowa niemoralność tego położenia, które wreszcie owładnęło światem: ubóstwienie siły, uświęcenie wyniku, triumf materjalizmu, poszanowanie spełnionego czynu, drwiny z najszlachetniejszych uczuć, jak gdyby to były puste i śmieszne dźwięki; przekształcenie wartości moralnych, filozofja opryszków, która mieni się być ostatnim wyrazem postępu, a jest tylko powrotem do despotyzmu, do gwałtu, do barbarzyństwa najpierwotniejszych epok historji.
Tu wyraził życzenie unicestwienia przedstawicieli tego kierunku, ale to wcale nie miało na celu wytępienia narodu niemieckiego.
— Ten naród posiada wielkie zalety, pomięszane ze złymi warunkami, będącymi dziedzictwem zbyt jeszcze blizkiej barbarzyńskiej przeszłości. Posiada instynkt porządku i pracy i może oddać wiele cennych usług ludzkości... Ale naprzód, trzeba mu sprawić porządne cięgi, wylać kilka kubłów zimnej wody na głowę. Niemcy oszaleli z pychy i to szaleństwo jest niebezpiecznem dla świata. Gdy znikną ci, co ich zatruwają złudzeniami o hegemonji wszechświatowej, gdy nieszczęście odświeży im wyobraźnię, gdy się pogodzą z tem, że są cząstką ludzkości, ani wyższą ani niższą od innych, staną się narodem pobłażliwym, użytecznym i... kto wie, może nawet sympatycznym.
Ale w danej chwili nie było dla Czernowa niebezpieczniejszego narodu. Jego polityczna organizacja przeobraziła go w wojowniczą hordę, wychowaną na kopnięciach i podlegającą ciągłym upokorzeniom, by unicestwić jej wolę, opierającą się zawsze dyscyplinie.
— To jest naród, w którym wszyscy otrzymują razy i pragną je oddać z nawiązką niższym od siebie. Kopnięcie cesarskiej nogi przechodzi z pleców na plecy aż do najniższych warstw społecznych. Razy zaczynają się w szkole i przenoszą się do koszar, tworząc część wychowania. Dziedziczni książęta pruscy kształcili się wśród kułaków, jakich im nie szczędził ich rodzic, król. Kajzer bije swoich potomków; oficer żołnierzy; ojciec dzieci i żonę; nauczyciel uczniów; a gdy zwierzchnik nie może bić, wynagradza to sobie, nic szczędząc podwładnym zniewag moralnych.
Dlatego też, gdy, porzucając życie codzienne, chwytają za broń, by rzucić się na inny szczep ludzki, są tak nieubłaganie wściekli.
— Każdy z nich — ciągnął dalej Rosjanin — nosi na plecach skład otrzymanych kułaków i pragnie pocieszyć się, oddając je z kolei tym nieszczęśnikom, nad jakimi wojna przysądzi mu władzę. Ten naród „panów“ jak się sami nazywają, chce być panami, ale... po za obrębem własnego domu. Natomiast u siebie nie mają żadnej osobistej godności. Dlatego to tak pragną rozpanoszyć się po całym świecie, stając się z lokajów władcami.
Nagle jednak don Marceli przestał uczęszczać do pracowni. Szukał teraz towarzystwa swego przyjaciela senatora. Pewna obietnica tego ostatniego wytrąciła go ze zrezygnowanej równowagi.
Dygnitarz posmutniał od chwili, gdy dziedzic rodzinnych splendorów poszedł na wojnę, wydostawszy się po za opiekuńczy krąg protekcji, jakim go przezorny ojciec otoczył.
Pewnego wieczora, będąc na obiedzie u Desnoyers'ów, rzucił nagle pytanie:
— Czy chciałbyś zobaczyć syna?
Senator czynił starania w Kwaterze Głównej, aby uzyskać pozwolenie na wyjazd na front. Pragnął koniecznie zobaczyć Renego. Obaj z Juljanem należeli do jednego korpusu; może w pewnej od siebie odległości, ale dla automobilu taka przeszkoda mogła nie istnieć.
Nie potrzebował dodać nic więcej. Desnoyers'a natychmiast opanowała żądza zobaczenia syna. Minęło już sporo miesięcy, odkąd musiał poprzestać na czytaniu jego listów i wpatrywaniu się w fotografję, zdjętą przez któregoś z kolegów.
Od tej chwili Desnoyers jął nadskakiwać Latour'owi, jakby był jednym z jego wyborców, ubiegającym się o jakiś urząd. Odwiedzał go co rano, zapraszał na obiady; wyszukiwał wieczorami w salach Luksemburgu. Przy powitaniu pierwsze jego słowa były:
— Kiedyż dostaniesz przepustkę?
Wielki człowiek ubolewał nad obojętnością wojskowych dla pierwiastka cywilnego. Zawsze byli wrogami parlamentaryzmu.
— A przytem Joffre jest nieubłagany. Nie chce ciekawych... Jutro pomówię z prezydentem.
W parę dni potem przyszedł na Avenue Victor Hugo z wyrazem zadowolenia na twarzy, co napełniło radością don Marcelego.
— Jest?
— Jest. Pojutrze wyjeżdżamy.
Nazajutrz wieczorem Desnoyers pośpieszył do pracowni.
— Jadę jutro.
Malarz zapragnął towarzyszyć mu. Czy by nie pojechać także, jako sekretarz senatora? Don Marceli uśmiechnął się. Przepustka opiewała wyłącznie na Latour'a i jednego jeszcze towarzysza. Tym towarzyszem miał być on, Desnoyers, właśnie w charakterze sekretarza, czy pomocnika.
Argensola był niepocieszony. Stracić taką wspaniałą sposobność! Z pewnością stworzył by tam swoje arcydzieło!
Pożegnawszy się z młodym Hiszpanem, Desnoyers spotkał na ulicy Czernowa. Pewność, że zobaczy wkrótce syna, napełniła go dziecinną radością. Omal nie uściskał Rosjanina, pomimo jego rozwichrzonego wyglądu, tragicznej brody i olbrzymiego kapelusza, za którym oglądali się przechodnie.
U końca alei, Łuk Triumfalny odcinał się swą wspaniałą sylwetą na tle nieba zarumienionego zachodnią łuną. Czerwona chmurka krążyła dokoła pomnika, odbijając się w jego białości purpurowemi drgawkami.
Przypomniał sobie Desnoyers czterech jeźdźców i wszystko, co mu opowiadał Argensola, nim go zapoznał z Rosjaninem.
— Krew — rzekł wesoło — całe niebo wygląda jak unurzane we krwi. To Apokaliptyczna Bestja dostała śmiertelny cios. Wkrótce ją ujrzymy zdychającą.
Czernow uśmiechnął się również, ale uśmiech jego był melancholijny.

— Nie; Bestja nie zdycha. To wieczysta towarzyszka człowieka. Kryje się, ociekając krwią czterdzieści... sześćdziesiąt lat... wiek cały, ale znów się ukazuje. Jednego tylko możemy pragnąć, żeby jej rana była wielką i żeby się nie zagoiła długi czas i żeby jej nie ujrzały nigdy te pokolenia, które zachowają jeszcze pamięć o nas.


III

WOJNA

Don Marceli szedł, pnąc się pod górę, zalesioną okolicą.
Las przedstawiał opłakany widok. Umiejscowiła się w nim niema burza, nadając wszystkiemu nienaturalne, konwulsyjnie poskręcane kształty. Ani jedno drzewo nie stało prosto i nie zachowało dawnych, rozłożystych gałęzi. Kępy sosen podobne były do kolumn zrujnowanych świątyń. Niektórym brak było wierzchołków, inne przecięte były przez pół; z innych jeszcze sypały się dokoła pni cieniutkie drzazgi na podobieństwo połamanych wykałaczek.
Niszczycielska moc czepiła się stuletnich drzew: dębów, buków, modrzewi. Wielkie krzaki, wdeptane w ziemię, sprawiały wrażenie, jakgdyby przeszła po nich czereda olbrzymich drwali. Pnie pościnane były tuż przy ziemi, równo, gładko, jakby od jednego zamachu siekiery. Dokoła rozkopanych korzeni leżały w obfitości kamienie wraz z nimi wydobyte na powierzchnię; kamienie, które we wnętrznościach ziemi spały oddawna i gdyby nie owe nadzwyczajne wstrząśnienia mogłyby tak spać wieki całe.
Tu i owdzie — błyszcząc wśród drzew, lub natrętnie dziurawiąc drogę, co zmuszało do uciążliwych okrążeń — ciągnęły się olbrzymie kałuże, wszystkie jednakie z geometryczną regularnością, wszystkie okrągłe, które wydały się Desnoyers'owi podobne do miednic, zagłębionych w ziemię dla użytku owych niewidzialnych tytanów, co wycięli las. Ich ogromna głębia zaczynała się tuż przy samych brzegach. Można się było w nich wykąpać nie dotykając dna. Woda była zielonawa, woda martwa, deszczowa, powleczona roślinną skorupą, na której bańki powietrza świadczyły o zaczynających już tam żyć drobnych organizmach.
Pośrodku wzgórza wznosiły się groby o drewnianych krzyżach, groby żołnierzy francuskich, zwieńczone trójkolorowemi chorągiewkami i porośnięte już mchem, na którym spoczywały stare, artyleryjskie kepi. Straszliwy drwal, niszcząc las, poruszył i mrówki, a te uwijały się teraz wśród pni.
Don Marceli miał wysokie kamasze, szeroki kapelusz, a na ramionach ponszę, zarzuconą nakształt płaszcza. Wydobył na światło dzienne te zabytki, pamiątki dawnego życia na farmie. Za nim szedł Latour, usiłując zachować senatorską godność wśród ciągłych potykań się i sapania ze zmęczenia. Miał także wysokie buty i kapelusz miękki, ale włożył uroczysty frak, by nie poniechać całkowicie parlamentarnego stroju. Przodem szło dwóch kapitanów, służących im za przewodników.
Znajdowali się na górze, zajętej przez artylerję francuską. Szli ku szczytom, gdzie kryły się armaty i armaty, tworzące linję długości kilku kilometrów. Artylerzyści niemieccy byli sprawcami tego zniszczenia, na jakie patrzyli. Pocisk zrównał z ziemią las. Okrągłe kałuże były to leje, jakie pootwierały germańskie „marmity“ w gruncie wapiennym i nieprzemakalnym, przechowującym w sobie zacieki deszczowe.
Wysiedli z automobilu u stóp góry. Jeden z oficerów, stary artylerzysta, wytłumaczył im tę nieostrożność. Znajdowali się naprost pozycji nieprzyjacielskich, automobil mógł ściągnąć ich uwagę.
— Trochę męczące to wejście — mówił dalej. — Odwagi, panie senatorze! Jesteśmy już blizko.
W drodze mijali się z żołnierzami artylerji. Wielu z nich za cały wojskowy strój mieli tylko kepi. Wyglądali jak robotnicy z fabryki metalurgicznej, w płóciennych spodniach i kamizelkach. Mieli ręce gołe aż do ramienia i niektórzy, by stąpać z większą pewnością po błocie byli w drewnianych sabotach. Mobilizacja przydzieliła ich do artylerji rezerwy. Ich sierżanci byli niegdyś majstrami, wielu z oficerów inżynierami i właścicielami fabryk.
Wkrótce nowoprzybyli zetknęli się z żelaznymi mieszkańcami lasu. Gdy ci się odzywali, trzęsła się ziemia, drżało powietrze, a leśna ludzkość: kruki i zające, motyle i mrówki wszystko to uciekało w popłochu, szukając jakiejś kryjówki. Teraz te potworne gaduły milczały. Podchodziło się tuż do nich, nie widząc ich. Z pomiędzy zielonych gałęzi sterczał koniec czegoś, podobnego do popielatej belki; to znów zjawisko to ukazywało się wśród stosów suchych pni. Gdy się okrążyło tę przeszkodę, wzrok spostrzegał placyk oczyszczonej, ubitej ziemi, a na nim kilku ludzi, którzy żyli, spali i pracowali dokoła olbrzymiej maszyny, stojącej na kołach.
Ukryte pod gałęziami, by nie ściągnąć uwagi lotników niemieckich, armaty francuskie rozpościerały się po szczytach i płaszczyznach całego łańcucha gór, W tej stalowej trzodzie były sztuki ogromne, na kołach podbitych łyżwami, podobne do lokomotyw rolnych, jakie Desnoyers miał na swoich fermach dla orania ziemi. Jako drobniejsze bydełko, zwinne i figlarne w swem nieustannem jazgotaniu, ukazywały się gromadki pocisku 75, przegradzające ponurych potworów.
Obaj kapitanowie otrzymali od generała swego korpusu rozkaz drobiazgowego obznajomienia senatora z funkcjonowaniem artylerji. A Latour słuchał z powagą tych objaśnień, zerkając na prawo i na lewo w nadziei, że zobaczy syna. Jemu tylko o Renego chodziło. Ale pomny na urzędowy pozór podróży szedł od armaty do armaty, jakby nic innego na świecie dla niego nie istniało.
Obsługa dział pokazywała im pociski; wielkie, owalne walce, wydobyte z podziemnych składów. Te składy, nazywane „zakrywkami“, były to głębokie jamy, umocnione worami ziemi i kłodami drzewa. Służyły one za schronienie zluzowanej obsłudze i przechowywały amunicję, strzegąc jej od wybuchu.
Jeden artylerzysta pokazał im dwie złączone ze sobą torebki z białego płótna szczelnie wypchane. Wyglądały jak podwójny salceson i były ładunkiem jednego z wielkich dział. Po otwarciu torby wysypało się kilka pakiecików liści koloru różowego. Senator i jego towarzysz wpadli w podziw, że ta pomadka, wyglądająca jak jakiś tualetowy przybór, była jednym z najstraszliwszych środków wybuchowych współczesnej wojny.
— Doprawdy — rzekł Latour — że, znalazłszy na ulicy taki figelek, pomyślałbym, że wypadł z torebki jakiejś elegantki, lub że go zgubił subjekt perfumeryjny. I pomyśleć, że tem, co zdaje się być przeznaczonem do różowania ust, można gmach wysadzić w powietrze!
Poszli dalej. W najwyższem wzniesieniu góry zobaczyli wieżyczkę trochę uszkodzoną. Było to najniebezpieczniejsze miejsce. Oficer badał z niego linje nieprzyjacielską, by oceniać trafność pocisków. Podczas gdy jego koledzy siedzieli pod ziemią, lub kryli się w zaroślach, on spełniał swe zadanie z tego odsłoniętego punktu.
W pewnej odległości od wieży otwarło się przed nimi podziemne przejście. Zeszli na dół ciemnym korytarzem i natrafili na szereg jakby izb, wykopanych w ziemi. Ścięty prostopadle bok góry tworzył fasadę. Wązkie okienka, wydrążone w skale, udzielały światła i powietrza tym izdebkom.
Jakiś stary komendant wyszedł na ich spotkanie. Desnoyers'owi wydało się, że widzi szefa jakiegoś „rejonu“ w wielkich magazynach paryskich. Obejście jego było nad wyraz ugrzecznione; słodki głos zdawał się przepraszać za każdem słowem, jak gdyby zwracał się do klijentek, przedstawiając im ostatnie nowości. Ale to wrażenie trwało krótką chwilę. Ten siwowłosy żołnierz w okularach krótkowidza, zachowujący w pełni wojny ruchy dyrektora fabryki, przyjmującego klijentów, miał obie ręce obandażowane powyżej łokci. Pocisk zranił mu je dotkliwie; lecz on mimo to pozostał na stanowisku.
— O! do licha! — pomyślał don Marceli — zdaje się taki słodziutki, uprzejmiutki jegomość, a to z cicha pęk!
Weszli do komendantury, obszernej izby, oświetlonej poziomem oknem, mającem cztery metry szerokości, a Wysokiem na półtorej dłoni. Wyglądało to jak otwarty pasek w żaluzji. Stał pod niem stół sosnowy, zarzucony papierami, i kilka stołków. Zająwszy jedno z tych miejsc obejmowało się wzrokiem całą równinę. W ścianach były aparaty elektryczne, tuby i mnóstwo telefonów.
Komendant porządkował papiery i wskazywał stołki z taką uprzejmością, jak gdyby się znajdował w salonie.
— Proszę tutaj, panie senatorze.
Desnoyers usiadł skromnie obok niego. Komendant wyglądał jak dyrektor teatru, szykujący się pokazać coś nadzwyczajnego. Rozłożył na stole olbrzymi papier, na którym oznaczone były wszystkie właściwości rozciągającej się przed nimi równiny: drogi, wsie, pola, szczyty i doliny. Widać też tu było trójkąt, złożony z czerwonych linji w kształcie wachlarza. Miejsce gdzie się znajdowali było niejako rękojeścią tego wachlarza, część szeroką trójkąta stanowił rzeczywisty widnokrąg, jaki obejmowały oczy.
— Będziemy strzelać do tego lasku — rzekł artylerzysta, wskazując jeden koniec mapy. — To jest tu — ciągnął dalej, wskazując na widnokręgu małą, ciemną linję. — Weźcie panowie szkła.
— Nasi lotnicy — mówił po chwili — zdjęli dziś rano kilka widoków pozycji nieprzyjacielskich. Według ich wiadomości obozują w lasku dwa pułki niemieckie.
Don Marceli podniósł szkła do oczu i ujrzał przez nie czarną kreskę podobną do grubo nakreślonej atramentem linji. Był to ów lasek, schronisko nieprzyjaciół.
— Kiedy pan sobie będzie życzył, panie senatorze, — zaczniemy — rzekł komendant, dochodząc do ostatnich granic grzeczności. — Czy pan już gotów?
Desnoyers uśmiechnął się zlekka. Do czego miał być gotów jego znakomity przyjaciel, w dodatku całkowicie pochłonięty nowością położenia?
Ozwały się za jego plecami niezliczone dzwonki; wibracje wzywające, wibracje odpowiadające. Tuby zdawały się pęcznieć od nadmiaru słów. Drut elektryczny zaludnił ciszę podziemną pulsem swego tajemniczego życia. Uprzejmy komendant nie zajmował się już osobami swoich gości. Stał przed telefonem i rozmawiał z oficerami na odległość kilku kilometrów. Wytworna grzeczność nie opuszczała go ani na chwilę.
— Może pan będzie łaskaw zaczynać? — rzekł słodko do oficera, z którym rozmawiał przez telefon. — Z wielką przyjemnością komunikuję panu rozkaz.
Don Marceli uczuł lekkie drżenie tuż przy swojej nodze. Był to Latour zaniepokojony oznajmieniem. Miał się rozpocząć ogień, miało się stać coś, czego jeszcze nigdy w życiu nie widział. Jakiż to będzie straszny hałas! Upłynęło kilka sekund niewypowiedzianie długich. Nagle, lekki grzmot, który zdawał się pochodzić z chmur. Senator spojrzał dokoła ze zdumieniem. Noga jego już nie drżała: „Więc to jest wszystko?“ Gruba powłoka ziemi jaką mieli nad sobą, tłumiła wystrzały. Huk wielkiej armaty podobny był do uderzenia pięścią w posadzkę. Większe wrażenie sprawiał świst pocisku, który przeszył powietrze z taką gwałtownością, że fale wstrząśniętego powietrza doszły aż do okna.
Pędził... pędził... a jego ryk stawał się coraz słabszy. Minęło sporo czasu i obaj przyjaciele sądzili, że zginął gdzieś w przestrzeni. „Nie wybuchł... nie wybuchł...“ myśleli. Nagle na widnokręgu ściśle we wskazanym punkcie, ponad linją lasku, wykwitł olbrzymi słup dymu, niby ruchoma wieża czarnej mgły, a potem straszliwe wstrząśnienie.
— Nieprzyjemna rzecz znaleźć się tam — rzekł senator.
I obaj z Desnoyersem doznali uczucia egoistycznego zadowolenia, że znajdują się w bezpiecznem miejscu, kilka metrów pod ziemią.
— Teraz Niemcy będą strzelać lada chwila — szepnął don Marceli do przyjaciela.
Senator był tego samego zdania. Niewątpliwie odpowiedzą; rozpocznie się artyleryjski pojedynek.
Wszystkie baterje francuskie otworzyły ogień. Góra grzmiała nieustannie; cały horyzont najeżył się czarnymi słupami dymu. Ale tym dwom było tu bardzo dobrze; niby w loży teatralnej.
Wtem ktoś dotknął ramienia Lacoura. Był to jeden z kapitanów, którzy ich tu przyprowadzili.
— Pójdziemy na górę — rzekł z prostotą. — Trzeba zobaczyć z blizka, jak pracują nasze armaty. Widok wart trudu.
— Na górę? Dygnitarz był tak zaskoczony, jak gdyby mu zaproponowano jakąś międzyplanetarną podróż. Na górę? Kiedy nieprzyjaciel miał odpowiedzieć lada chwila?
Kapitan objaśnił, że podporucznk Latour również może oczekuje ojca.
Powiadomiono telefonicznie jego baterję, odległą o kilometr stąd, i senator powinien skorzystać z czasu, żeby go zobaczyć. Wyszli zwolna na światło dzienne. Senator wyprostował się majestatycznie w swym fraku jak w tragicznym płaszczu i postępował ze stanowczością bohatera, kroczącego na spotkanie nieprzyjaciela.
Wnet zmąciła się i zafalowała atmosfera. Obaj przyjaciele zachwiali się na nogach, jak gdyby ich kto pięścią w kark uderzył. Wydało im się, w pierwszej chwili, że Niemcy zaczęli strzelać, ale to byli Francuzi. Słup dymu podniósł się z lasku o jakieś dziesięć metrów od nich, Wystrzeliła jedna z armat wielkiego kalibru, schowana wśród gałęzi. Kapitanowie, nie zwalniając kroku, udzielili wskazówek. Należało iść tuż przed działami i znosić gwałtowny huk ich wystrzałów, ale nie zapuszczać się na otwartą przestrzeń, gdzie stała obserwacyjna wieża. Oni również spodziewali się lada chwila odpowiedzi z nieprzyjacielskiego frontu. Kapitan, idący obok don Marcelego, winszował mu, że tak nieustraszenie znosi wystrzały.
— Mój przyjaciel to zna — rzekł senator z dumą. — Był w bitwie nad Marną.
Obaj oficerowie ze zdumieniem popatrzyli na don Marcelego, oceniając w myśli jego wiek. W jakiem miejscu się znajdował? Do jakiego korpusu należał?
— Byłem wśród ofiar — rzekł tamten skromnie.
Jakiś oficer biegł ku nim od strony wieży, przestrzenią całkowicie ogołoconą z drzew. Wymachiwał swojem kepi, żeby go lepiej zobaczyli. Senator zląkł się o niego. Mogli go dostrzedz nieprzyjaciele; poprostu wystawiał się na cel, przebiegając nierozważnie tę otwartą przestrzeń, by sobie skrócić drogę, I senator zadrżał jeszcze bardziej, zobaczywszy go zblizka. To był René.
Ręce jego uścisnęły z pewnem zdumieniem silne, nerwowe dłonie. Zobaczył twarz syna o rysach zaostrzonych, ogorzałą od życia w polu. Cała jego postać tchnęła stanowczością, wiarą we własne siły. Sześć miesięcy czynnego, natężonego życia przeobraziły go. Był ten sam, ale zmężniał, rozrósł się, a słodkie rysy jego matki zatarły się pod tą męzką maską. Senator spostrzegł z dumą, że teraz przypominał jego. Po pierwszych powitaniach René skwapliwie zwrócił się do Desnoyersa. Wszak to był ojciec Cziczi! I jął rozpytywać o wszystko, co się jej tyczyło, pomimo częstych listów, jakimi go zasypywała.
Tymczasem senator, powściągnąwszy wzruszenie, wystąpił z przemową do syna. Pozdrawiał w nim żołnierza. noszącego świetne nazwisko rodu, co nastręczyło zacnemu dygnitarzowi sposobność do powiadomienia obecnych wojskowych, z jakiego to rodu się wywodził.
— Spełnij twoją powinność, synu mój, przodkowie twoi mają wojenne tradycje. Przypomnij sobie naszego przodka, Komisarz Konwencji, który okrył się chwałą w obronie Moguncji.
Rozmawiając, okrążyli kraniec lasku, by umieścić się za armatami.
Tu huk był mniej gwałtowny. Z wielkich dział, po każdym wystrzale unosiła się chmurka dymu, jak z fajki. Sierżanci, dyktowali cyfry, jakich im udzielał po cichu, inny artylerzysta, stojący ze słuchawką telefonu przy uchu. Obsługa uwijała się w milczeniu dokoła działa. Przycisnęli jakieś kółko i potwór podniósł swą popielatą paszczę i poruszył nią w prawo i w lewo z wyrazem inteligentnym i zwinnością trąby słonia. U stóp najbliższego działa, wyprostowany ze strzelniczym przyrządem w rękach, stał artylerzysta o nieruchomej twarzy. Musiał być głuchy. Dla niego życie było tylko szeregiem wystrzałów i grzmotów. Znał swoją ważność. Był sługą burzy, strażnikiem piorunu.
— Ognia! krzyknął sierżant.
I grzmot dał się słyszeć. Wszystko zatrzęsło się, ale ten huk, oswojonym już z wybuchami, wydał się drugorzędnym.
Senator chciał w dalszym ciągu opowiadać o przodku z Konwencji, gdy coś nadzwyczajnego odebrało mu głos.
— Strzelają — rzekł krótko artylerzysta, stojący przy telefonie.
Obaj oficerowie powtórzyli senatorowi tę wiadomość, otrzymaną z wieży obserwacyjnej. Alboż nie mówił, że będą strzelać? Posłuszny świętemu instynktowi samozachowawczemu i popchnięty jednocześnie przez syna, znalazł się w „zakrywce“ baterji. Nie chciał zapuszczać się w głąb. Pozostał u wejścia; ciekawość bowiem wzięła w nim górę nad obawą.
Usłyszał z rzadką bystrością nadejście niewidzialnego pocisku pomimo huku sąsiednich armat. Był to jakby jęk, rosnący w miarę zbliżania się, i senator dostrzegł trójkąt wdzięczny, który otwierał się nadlatując i napełniając sobą całą przestrzeń. Za chwilę nie był to już jęk, lecz suchy łomot wywołany jakby szeregiem zderzeń, podobny do dudnienia elektrycznego tramwaju w ulicy nadbrzeżnej, lub turkotu pociągu, przelatującego koło stacji bez zatrzymania się.
Senator ujrzał go w kształcie chmury powiększającej się, jak gdyby miał spaść na baterję. Nie wiedząc o niczem znalazł się wewnątrz „zakrywki“ i ręce jego namacały chłodną powierzchnię stalowych rur, stojących rzędem niby butelki. Były to pociski.
— Gdyby tak ta niemiecka „marmita“ — pomyślał — wybuchnęła nad tą jamą! Toby się dopiero wszystko zakotłowało!
Ale uspokoił się, zważywszy na grubość tego sklepienia złożonego z warstw worów z ziemią i kłód, ułożonych jedna na drugiej na wysokość kilku metrów. Raptem znalazł się w zupełnych ciemnościach. Ktoś inny schronił się do „zakrywki“ i przesłonił wejście swoją osobą. Był to zapewne jego przyjaciel Desnoyers.
Minął rok... przedstawiający na jego zegarku tylko sekundę, potem wiek... również tej samej długości.. wreszcie nastąpił oczekiwany wybuch i wstrząsnął „zakrywką“, ale łagodnie z głuchą sprężystością, jak gdyby był z kauczuku. Pomimo to wybuch musiał być straszliwy. Inne eksplozje, mniejsze, skaczące, świszczące nastąpiły po pierwszej. Senator ujrzał w wyobraźni skutki tego kataklizmu; powierzchnię ziemi rozdartą, wyrzucającą z siebie dym i ogień w tysiącznych płomykach, ogarniających wszystko dokoła. Pocisk musiał wybuchnąć gdzieś blizko; może na samym placyku bateryjnym.
Wyszedł co prędzej z „zakrywki“, myśląc, że ujrzy straszliwy widok poszarpanych trupów i zobaczył syna, który uśmiechał się, rozmawiając z Desnoyers'em i zapalając cygaro... Nic! Artylerzyści spokojnie nabijali wielkie działo. Spojrzeli w górę na chwilę, gdy przelatywał pocisk nieprzyjacielski i pracowali dalej.
— Musiał paść o jakie trzysta metrów dalej — rzekł René spokojnie. Senator, umysł wrażliwy poczuł nagle w sobie bohaterską ufność. Nie warto było troszczyć się tak o własne niebezpieczeństwo, gdy inni ludzie, równi mu, choć inaczej ubrani, zdawali się nie widzieć niebezpieczeństwa.
I, gdy nadlatywały nowe pociski, ginące gdzieś w gajach z wypryskami krateru, pozostał u boku syna, bez żadnej innej oznaki wzruszenia prócz lekkiego uginania się nóg. Zdawało mu się teraz, że tylko pociski francuskie, ponieważ są „własne“, trafiają w cel i zabijają. Inne były obowiązane przelatywać i ginąć gdzieś w oddali ze zbędnym zgoła hałasem. Z takich złudzeń tworzy się męztwo... „I to wszystko“ zdawały się mówić jego oczy.
Z niejakim wstydem przypomniał sobie ucieczkę do „zakrywki“. Teraz był zdolny żyć tutaj podobnie jak René.
Jednakże pociski niemieckie stawały się coraz częstsze. Już nie ginęły gdzieś w lasach; wybuchy ich były coraz bliższe. Dwaj oficerowie zamienili spojrzenia. Polecono im czuwać nad bezpieczeństwem znakomitego gościa.
— Zaczyna być ciepło — rzekł jeden z nich.
Rene, jak gdyby odgadując ich myśli, zabierał się do odejścia: „Żegnaj, tatusiu“. Mógł być potrzebnym w swojej baterji. Senator chciał go zatrzymać; chciał przedłużyć spotkanie, ale natknął się na coś twardego i nieugiętego, co odpychało wszelki wpływ. Senatorska godność mało znaczyła wśród tych ludzi przywykłych do dyscypliny.
— Żegnaj, synu mój!... Powodzenia... Pamiętaj, kim jesteś.
I ojciec rozpłakał się w objęciach syna. Ubolewał w milczeniu nad krótkością spotkania; myślał o niebezpieczeństwach, czyhających na jedynaka, w każdej chwili i na każdem miejscu.
Gdy René zniknął, obaj oficerowie naglili do pośpiechu. Ściemniało się już, a mieli przybyć przed nocą do pewnego, oznaczonego punktu. Zstępowali bokiem góry w dół, a nad ich głowami przelatywały wysoko pociski nieprzyjacielskie.
Niezadługo natrafili na grupy armat 75. Rozproszone były po lesie, ukryte pod stosami gałęzi, niby uwiązane psy, które szczekają, podnosząc w górę szare pyski. Wielkie działa ryczały z poważnemi przestankami. Ta stalowa sfora darła się bez najmniejszej przerwy w swej wrzaskliwej wściekłości. Było tego mnóstwo; wystrzały następowały z zawrotną szybkością i zlewały się w jeden, jak zlewają się ze sobą miljardy pojedyńczych punkcików, by utworzyć jedną ścisłą linję.
Dowódcy, ogłuszeni hałasem, darli się ze swej strony, wymachując rękoma przy wydawaniu rozkazów. Armaty ślizgały się po swych nieruchomych łożach, wysuwając się i cofając jak automatyczne pistolety. Każdy strzał wyrzucał pusty ładunek, wprowadzając niezwłocznie nowy pocisk w dymiący otwór.
Za baterjami powietrze falowało jak wzburzone morze. Za każdym wystrzałem senator i jego towarzysz doznawali uczucia, że ich jakaś niewidzialna pięść grzmotnęła w piersi i pcha w tył. Musieli przystosować oddech do rytmu wystrzałów. Na jedno mgnienie oka pomiędzy dwoma wystrzałami przenikała ich nieznośna, dławiąca pustka. Desnoyers podziwiał niezmordowane ujadanie psów. Znał dobrze ich ukąszenia, działające na odległość wielu kilometrów. Tkwiły jeszcze świeże w jego biednym zamku.
Senatorowi zaś wydawało się, że szeregi armat zawodziły jakiś jednotonny, dziki śpiew, podobny do tych, jakimi musiały być hymny wojenne ludzkości w czasach przedhistorycznych. Ta muzyka tonów suchych, ogłuszających, gorączkowych budziła w nich obydwóch coś, co śpi na dnie wszystkich dusz: dzikość dalekich przodków. Powietrze napełniało się cierpką, bestjalsko odurzającą wonią. Ta woń wybuchów wciskała się do mózgu przez usta, uszy i oczy.
Doznawali podobnego oszołomienia jak kierownicy armat, którzy wrzeszczeli i wymachiwali rękoma wśród ciągłego grzmotu. Puste ładunki tworzyły w tyle armat jakby gęsty płaszcz. Ognia!... zawsze ognia!
— Dobrze ich tam podlewać — krzyczeli dowódcy. — Sprawić porządne lanie boszom, siedzącym tam w lasku.
I paszcze 75-go jazgotały bez przestanku, zasypując pociskami daleką gęstwinę.
Podnieceni tą śmiercionośną działalnością, owiani zawrotnym pośpiechem niszczycielskiej siły, senator i Desnoyers, sami nie wiedząc jak się to stało, zaczęli wymachiwać kapeluszami, taczając się z miejsca na miejsce, jak gdyby tańczyli święty taniec śmierci, jęli wykrzykiwać przez zaschnięte od cierpkich wyziewów prochu gardło: Niech żyje Francja! Niech żyje Francja!
Automobil jechał cały wieczór, zatrzymując się kilkakrotnie na drogach, zapchanych wozami i ludźmi. Mijali nieuprawione pola, na których sterczały szkielety sadyb i wioski spalone, będące tylko szeregiem czarnych zgliszcz.
— Teraz kolej na ciebie — rzekł senator do Desnoyersa. — Jedziemy odwiedzić twojego syna.
Już pod noc skrzyżowali się z licznymi oddziałami piechoty, składającymi się z żołnierzy o długich brodach i błękitnych mundurach, spłukanych przez deszcze. Wracali z okopów, niosąc na tornistrach łopaty, motyki i inne narzędzia do kopania, które nabrały doniosłości broni. Szli ochlapani błotem od stóp do głów. Wszyscy wydawali się starzy w pełni młodości. Radość ich z powrotu do obozów po tygodniu okopów zaludniała ciszę wieczorną śpiewem, któremu towarzyszyło głuche stukanie nabijanego gwoździami obuwia. W fijołkowym zmierzchu, męski ten chór szedł przy dźwiękach hardych strof Marsyljanki lub bohaterskich zapewnień Pieśni Pożegnania.
— To żołnierze Rewolucji — mówił z uniesieniem senator — Francja wróciła do 1792 roku.
Noc spędzili w na wpół zburzonem miasteczku, gdzie znajdowała się komendantura jednej dywizji. Obaj kapitanowie pożegnali się. Inni poprowadzą ich nazajutrz.
Znaleźli przytułek w hotelu „pod Syreną“, budynku z fasadą pooraną pociskami. Właściciel pokazał im z dumą wyrwane okno, nad którem znajdował się ongi szyld oberży: żelazna kobieta z rybim ogonem. Ponieważ Desnoyers miał zająć pokój, sąsiadujący z tym, do którego wpadł pocisk, oberżysta uznał za stosowne objaśnić go, zanim się położy.
Wszystko zburzone: ściany, podłoga, sufit. I mebli kupa i drzazg po kątach; strzępy, obicia, wiewające na ścianach. Przez olbrzymią wyrwę w dachu widać było gwiazdy i wchodził chłód nocny. Oberżysta zaznaczył, że to zniszczenie nie było dziełem Niemców. Dokonał go pocisk 75 przy wypędzaniu najeźdźców z miasteczka. I oberżysta, uśmiechając się z patrjotyczną dumą, powtarzał:
— To dzieło naszych. Jak się panom zdaje, dzielnie się spisuje 75-ty? Co pan myśli o tem?
Pomimo zmęczenia don Marceli spał źle. Myśl, że syn znajduje się w pobliżu, nie pozwalała mu zmrużyć oka.
Wkrótce po wschodzie słońca wyjechali z miasteczka automobilem w towarzystwie innego oficera, Po obu stronach drogi rozciągały się obozowiska i obozowiska. Minęli parki amunicyjne; potem trzecią linję wojsk; potem drugą. Tysiące i tysiące ludzi osiedliło się w szczerem polu, budując sobie naprędce sadyby. To mrowisko ludzkie ze swoją rozmaitością mundurów i ras przypominało wielkie historyczne wędrówki ludów, tylko bez kobiet i dzieci. Tu byli sami mężczyźni.
Wszystkie rodzaje pomieszczenia, jakiemi posługiwała się ludzkość, poczynając od pieczary, znalazły tu swoje zastosowanie. Piwnice i kamieniołomy służyły za koszary. Gdzieindziej sklejone na prędce lepianki przypominały rancze amerykańskie. Inne jeszcze stożkowate i wydłużone naśladowały gurbi Afryki. Wielu żołnierzy pochodziło z kolonji; niektórzy mieszkali jako kupcy w Nowym Świecie; i mając sobie zbudować trwalsze siedlisko niż płócienny namiot, odwoływali się do swych wspomnień, naśladując architekturę plemion, z któremi byli w zetknięciu. Prócz tego, w tym tłumie wojowników byli strzelcy marokańscy, czarni i azjaci, którzy wychowani zdala od miast, nabywali tu w szczerem polu wyższości, przeobrażającej ich w mistrzów ludzi cywilizowanych.
Tu przy strumieniach fruwała susząca się bielizna. Szeregi mężczyzn o obnażonych torsach chyliły się nad brzegiem, oblewając się wodą obficie i parskając jak delfiny; poczem wycierali się, jak gdyby chcieli zedrzeć z siebie skórę. Na moście, opierając papier o poręcz, pisał jakiś żołnierz. Kucharze kręcili się dokoła buchających parą kotłów, a tłusta woń porannej zupy mięszała się z żywicznymi zapachami drzew i wyziewami wilgotnej ziemi.
Długie szopy z drzewa i cynku służyły za schronienie dla bydła i amunicji. Żołnierze czyścili i paśli na swieżem powietrzu konie tłuste i błyszczące. Utuczyła ich wojna w okopach.
— Gdyby tak wyglądali w bitwie nad Marną! rzekł Desnoyers do przyjaciela.
Nad równinami ważyły się, niby szare motyle, aeroplany gotowe do odlotu. Don Marcelego uderzyła ogólna zmiana umundurowania. Wszyscy byli ubrani w szaro błękitne barwy od stóp do głów. Czerwone spodnie i pąsowe kepi, jakie widywał w dniach Marny, zniknęły. Ludzie, przechodzący drogą, byli wojskowymi. Każdemu zaprzęgowi towarzyszył żołnierz.
Automobil zatrzymał się w pobliżu jakichś zburzonych i poczerniałych od pożaru domów.
— Przyjechaliśmy — rzekł oficer — Teraz trzeba będzie iść trochę pieszo.
Senator i jego przyjaciel zaczęli iść gościńcem.
— Nie tędy — rzekł przewodnik. — To szkodliwa dla zdrowia droga. Należy się wystrzegać przeciągów.
Objaśnił ich, że niemieckie armaty i okopy znajdowały się na końcu tego gościńca, który zsuwał się w dół po raptownej pochyłości, by dalej na widnokręgu piąć się pod górę niby biała wstążka wśród drzew i domów spalonych. Mglisty, posępny ranek krył ich przed nieprzyjacielskim okiem. W dzień słoneczny szrapnel byłby powitał przybycie automobilu.
— Taką już jest ta wojna — zakończył oficer — Człowiek zbliża się do śmierci, nie widząc jej.
Przypomnieli sobie obaj przestrogi generała, który poprzedniego dnia gościł ich przy swoim stole.
— Zachowujcie, panowie, wielką ostrożność. Wojna okopowa jest zdradziecką.
Mieli przed sobą olbrzymie, puste zupełnie pole, jakby w dzień świąteczny, kiedy wszyscy ludzie są w domu, a grunta odpoczywają w milczącej zadumie. Tu i owdzie sterczały jakieś bezkształtne przedmioty, niby porzucone narzędzia rolnicze. Były to może zepsute automobile, lub zdemolowane armaty, które ich własny wybuch rozsadził.
— Tędy — rzekł oficer, do którego przyłączyło się czterech żołnierzy, by nieść na plecach różne torby i pakunki, które przywiózł Desnoyers na pudle automobilu.
Szli gęsiego wzdłuż okopconego muru, spuszczając się wciąż na dół. Po niedługiej chwili, powierzchnia gruntu dochodziła im do kolan, potem do pasa, potem do ramion i tak zagłębili się w ziemię, widząc tylko nad głowami wązki pasek nieba.
Byli w szczerem polu. Zostawili za sobą kupę zgliszcz, zasłaniającą wejście. Szli dziwacznie, w ciągłych zygzakach, zakrętach, kątach, jak gdyby linja prosta była tu w obrzydzeniu. Inne drożyny, niemniej zawikłane, rozchodziły się od tej głównej arterji, która była środkową ulicą olbrzymiego podziemnego miasta. Szli... szli... kwandrans, pół godziny, godzinę całą. Senator i jego przyjaciel zaczynali odczuwać tęsknotę za drogą, wysadzoną drzewami, na świeżem powietrzu, wśród pól i pod gołem niebem. Oficer, idący przodem, znikał im co chwila na jakimś zakręcie. Ci, co szli za nim, musieli przyśpieszać kroku, aby się nie zgubić. Grunt był oślizgły. Miejscami zastępowało go niemal płynne błoto. Z obu stron wąwozu sypały się grudki ziemi i drobne kamyki. Raz po raz podnosiła się góra i idący podnosili się wraz z nią. Starczyło unieść się trochę na palcach, by wyjrzeć ponad zwały ziemi. Ale widziało się tylko nieuprawne pola, pola najeżone krzyżami. Oficer wiedział z doświadczenia, jak drogo kosztowała czasem taka ciekawość, to też nie pozwalał jej przedłużać: „Dalej! Dalej!“
Minęło półtorej godziny. Obydwom przyjacielom zaczynało się już kręcić w głowie. Nie wiedzieli, czy idą naprzód, czy się cofają.
— Daleko jeszcze? — zapytał senator.
— Tam — rzekł oficer, wskazując ponad zwały ziemi.
„Tam“ była to ukazująca się w dali zburzona wieżyczka i kilka spalonych domów: resztki wsi, branej i odbieranej kilkakrotnie przez jednych i przez drugich.
Zaczęli spotykać żołnierzy, dźwigających ciężary i kubły z wodą. Mijali ich i ginęli wnet w poprzecznych drożynach. Niektórzy, siedząc na stosie drzewa, czytali z uśmiechem gazetkę, wydawaną w okopach.
Dawały się tu zauważyć te same oznaki jakie na powierzchni ziemi świadczą o sąsiedztwie zaludnionej okolicy. Rozstępowali się żołnierze, by dać przejść towarzystwu; wyglądały z zaułków twarze zarośnięte i ciekawe. W dali słychać było tłumne, suche dźwięki, jak gdyby na końcu tej drogi znajdowała się strzelnica, i jak gdyby jakieś liczne zgromadzenie bawiło się w trafianie do gołębi.
Poranek był wciąż mglisty i lodowaty. Pomimo wilgotnego powietrza jakiś lekko brzęczący bąk przeleciał kilkakrotnie nad idącymi.
— Kule — rzekł lakonicznie oficer.
Desnoyers wtulił głowę w ramiona. Znał doskonale to brzęczenie owadów. Senator przyśpieszył kroku. Już nie czuł zmęczenia.
Stanęli przed lejtnantem pułkownikiem, który przyjął ich, jak inżynier, pokazujący swoją fabrykę, jak oficer marynarki, oprowadzający po swoim krążowniku. Był to dowódca bataljonu, zajmującego ten odcinek okopów. Don Marceli popatrzał na niego z zajęciem, myśląc, że jest on zwierzchnikiem jego syna.
— Jesteśmy tu jak na okręcie — rzekł tamten po przywitaniu. I istotnie podziemne fortyfikacje miały pewne podobieństwo z wewnętrznem urządzeniem statku Przechodzili z okopu do okopu. Należały one do najstarszych i znajdowały się na ostatniej linji: ciemne krużganki, do których pasemka światła dostawały się tylko przez szczeliny i szerokie, niskie okna mitraljez. Długa linja obrony tworzyła tunel, przerywany z rzadka krótkimi kawałkami otwartej przestrzeni. Szło się przeskakując z ciemności do światła i ze światła w ciemność, z męczącą dla oczu gwałtownością. W przestrzeniach otwartych grunt był wyższy. Znajdowały się w nich jakby ławki wszczepione w ziemne ściany, aby obserwatorowie mogli wychylać głowę lub badać okolice, posługując się periskopem. Miejsca zamknięte służyły jednocześnie za sypialnie i baterje.
Te okopy były z początku otwarte i podobne do transzei pierwszej linji. Odepchnąwszy nieprzyjaciela i zyskawszy grunt, walczący, którzy spędzili w nich zimę, postarali się zaprowadzić w nich pewne ulepszenia. W górze, nad otwartymi wąwozami, pokładli w poprzek belki ze zburzonych domów, na nich deski, drzwi okna, a jeszcze na tem wory z ziemią pokryte warstwą murawy, co nadawało grzbietowi okopu wygląd spokojny i pasterski. Te przygodne sklepienia stawiały opór granatom które grążyły się w nich, nie wyrządzając wielkiej szkody. Gdy jakiś wybuch zanadto je poturbował tryglodyci wychodzili nocą, jak odkopane mrówki i szybko naprawiali dach swojej sadyby.
Wszystko tu wydawało się czyste, tą czystością bez wdzięku i surową, jedynie dostępną mężczyznom, gdy żyją zdala od kobiet, zostawieni swoim własnym siłom. Te galerje miały w sobie coś klasztornego i więziennego zarazem. Podłoga ich była o pół metra niższa, niż na otwartych przestrzeniach, łączących jeden okop z drugim. Aby oficerowie mogli przechodzić, nie spuszczając się w dół i nie podnosząc się w górę położono od jednego wejścia do drugiego rodzaj rusztowania. Ujrzawszy dowódcę, żołnierze uszeregowali się. Ich głowy znajdowały się na wysokości pasa tych, co szli rusztowaniem. Desnoyers chciwie wpatrywał się w tych ludzi. Gdzie będzie Julek?
Przypatrywał się wyglądowi rozmaitych kryjówek. Wszystkie były jednakowo zbudowane, ale ich mieszkańcy poprzystrajali je własnemi ozdobami. Strona zewnętrzna była zawsze ta sama: poprzerzynana szczelinami, w których tkwiły karabiny, wycelowane ku nieprzyjacielowi, i otworami na mitraljezy. Wewnątrz mieściły się amunicje i sypialnie: trzy rzędy prycz, podobnych do marynarskich koi. Pragnienie artystycznego przyozdobienia, właściwe duszom prostym, upiększyło te podziemia. Każdy żołnierz miał swoje własne muzeum, złożone z wycinków z pism ilustrowanych, i z kolorowych pocztowek. Fotografje aktorek i baletnic uśmiechały się z tekturowych ramek, rozweselając te czyste wnętrza.
Don Marceli niecierpliwił się na widok tylu mężczyzn, nie ujrzawszy pomiędzy nimi syna. Senator zrozumiawszy jego spojrzenie, zwrócił się do dowódcy, który poprzedzał go z oznakami wielkiego uszanowania. Ten musiał uczynić pewien wysiłek pamięciowy, aby sobie przypomnieć. Kto był Juljan Desnoyers? Ale to trwało krótko. Uświadomił sobie wnet czyny sierżanta.
— Doskonały żołnierz — rzekł, — Przywołają go natychmiast, panie senatorze. Jest na służbie ze swoim oddziałem w okopach pierwszej linji.
Niecierpliwy ojciec zaproponował, aby ich tam zaprowadzono, ale dowódca i inni wojskowi uśmiechnęli się tylko na tę prośbę. Nie dla obcych przybyszów były te otwarte korytarze, o sto lub pięćdziesiąt metrów od nieprzyjaciela bez innej osłony niż wory z ziemią. Panowało tam wieczne błoto i trzeba było pełzać po nich, będąc narażonym każdej chwili na to, że kula ugodzi lub ziemia wyrwana pociskiem obsypie.
— Tam zawsze grozi niebezpieczeństwo — ciągnął dowódca — zawsze jest strzelanina. Słyszy pan jak strzelają?
Desnoyers usłyszał istotnie daleki trzask, którego dotychczas nie zauważył. Ogarnęła go trwoga na myśl, że jego syn znajduje się tam, gdzie tyle niebezpieczeństw na niego czyha. A jeżeli zginie, zanim zdąży go zobaczyć?
Czas wlókł się nieznośnie dla don Marcelego. Zdawało mu się, że żołnierz, posłany po Julka do tamtych okopów, nie zajdzie tam nigdy. Zaledwie zważał na to, co im pokazywał dowódzca: izby podziemne, w których żołnierze ubierali się i rozbierali; wielce pierwotne łazienki: piwnica z napisem: „Kawiarnia Zwycięstwa“ inna znów z napisem: „Teatr“. Senator natomiast oglądał wszystko z zajęciem, zachwycając się francuską wesołością, która śmieje się i śpiewa wobec niebezpieczeństwa.
Zatrzymali się przy oknie mitraljezowem, trzymając się z polecenia wojskowych obu futryn otworu, ostrożnie wychylając głowę, by popatrzeć jednem okiem. Zobaczyli głęboką jamę i przeciwległy brzeg gruntu. W niewielkiej odległości szereg drewnianych iksów, połączonych kolczastymi drutami, tworzył ścisłe sklepienie. O sto metrów dalej drugie sklepienie. Cisza panowała tu głęboka; cisza zupełnej samotności, jak gdyby świat usnął.
— Tu są bosze — mruknął dowódzca głosem stłumionym.
— Gdzie? zapytał senator, wytężając wzrok.
Dowódzca wskazał drugie sklepienie, o którem Lacour i jego przyjaciel myśleli, że należy do Francuzów. Był to okop niemiecki.
— Jesteśmy o sto metrów od nich — ciągnął dalej dowódzca — ale już od pewnego czasu nie atakują nas z tej strony.
Tamci dwaj doznali pewnego wrażenia na myśl, że nieprzyjaciel znajduje się tak blisko, schowany pod ziemią, tajemniczo niewidzialny, co czyniło go jeszcze straszliwszym. A gdyby tak ukazał się nagle z nastawionym bagnetem, z granatem w ręku i trującemi bombami i rzucił się na nich!
Z tego okna doszła ich wyraźniej strzelanina na pierwszej linji i zdawała się przybliżać. Dowódzca rozkazał im dość szorstko porzucić ten punkt obserwacyjny: obawiał się, że ogień może się uogólnić i dojść aż do tego miejsca. Żołnierze, nie czekając rozkazu, z szybkością przyzwyczajenia przybliżyli się do swoich karabinów, sterczących poziomo przez szczeliny.
Zaczęli znów iść gęsiego. Zeszli do podziemi, będących dawnemi piwnicami zburzonych domów. Umieścili się tu oficerowie, spożytkowując wszystkie pozostałości zniszczenia. Jakieś drzwi wchodowe, położone na dwóch pieńkach, stanowiły stół. Sklepienia i ściany obite były kretonem z paryskich sklepów. Fotografje kobiet i dzieci zdobiły ściany, na których połyskiwały niklowe aparaty telegraficzne i telefoniczne.
Desnoyers zauważył na jakichś drzwiach marmurowego Chrystusa pożółkłego przez lata, a może przez wieki: dziedziczną pamiątkę, przechodzącą z pokolenia na pokolenie, która musiała być świadkiem wielu zgonów... W innej piwnicy spostrzegł na miejscu widocznem końską podkowę o siedmiu dziurach. Religijne wierzenia roztaczały z całą swobodą skrzydła swe w tym przybytku niebezpieczeństwa i śmierci; a jednocześnie nabierały mocnego znaczenia najdziwaczniejsze przesądy, z których nikt się tu śmiać nie ważył.
Wychodząc z jednego z tych podziemi, pośrodku odkrytej przestrzeni, spotkał syna. Wiedział, że to on, bo mu pokazał dowódca wojskowego, który się zbliżał uśmiechnięty, wyciągając ręce. Instynkt rodzicielski, o którym tyle razy mówił, jak o czemś niezawodnem, nie ostrzegł go w danym wypadku. Jakże mógł poznać swego Julka w tym sierżancie, którego nogi były dwoma kulami mokrej ziemi, w płaszczu spłowiałym i wystrzępionym, ubłoconym po szyję, cuchnącym przepoconą bielizną i pokurczonemi rzemieniami? Ucałowawszy go, przekrzywił głowę na bok, by mu się napatrzeć, nie puszczając z objęć. Jego smagła bladość nabrała brązowego odcienia. Broda mu urosła, broda czarna i kędzierzawa. Don Marceli przypomniał sobie teścia. Centaur Madariaga zmartwychwstał niewątpliwie w tym bojowniku, zahartowanym przez życie na świeżem powietrzu. W pierwszej chwili ścisnęło mu się serce, gdy go zobaczył tak brudnym i zmęczonym, ale wnet wydał mu się piękniejszym niż w czasach jego światowej świetności.
— Czego potrzebujesz?... Czego chcesz?
Głos mu drżał tkliwością. Mówił do tego ogorzałego i barczystego wojaka tym samym tonem jak przed dwudziestu laty, gdy zatrzymywał się przed sklepowemi wystawami w Buenos Ayres, prowadząc dziecko za rękę.
— Chcesz pieniędzy?
Przywiózł znaczną summę, by ją wręczyć synowi. Ale ten machnął ręką obojętnie, jak gdyby mu ofiarowywano zabawkę. Nigdy nie był tak bogatym jak w danej chwili. Miał dużo pieniędzy w Paryżu i nie wiedział, co z niemi począć: na cóż mu się tu one zdały?
— Przyślij mi cygar, tatusiu. Dla mnie i dla kolegów.
Otrzymywał ciągle przesyłki od matki, pełne wykwintnych smakołyków; tytoniu, bielizny. Dla siebie nic nie zostawiał; wszystko było dla kolegów, synów ubogich rodzin, lub nie mających nikogo na świecie. Hojność jego rozciągła się na cały bataljon. Don Marceli odgadł tę sympatyczną popularność w spojrzeniach i uśmiechach przechodzących koło nich żołnierzy. Był szczodrym synem miljonera. I ta popularność pogłaskała Desnoyersa po sercu, rozeszła się bowiem z ust do ust powtarzana wiadomość, że przybył ojciec sierżanta Desnoyers'a, potentat, posiadający bajeczne bogactwa, po drugiej stronie oceanu.
— Odgadłem twoje życzenia — mówił stary.
I szukał wzrokiem pakunków, jakie tu za nim z automobilu przyniesiono.
Uprzytomnił sobie wszystkie czyny syna, o jakich mu rozpowiadał Argensola. Miał teraz bohatera przed sobą.
— Jesteś zadowolony?... Nie żałujesz twego postanowienia?
— Tak; jestem zadowolony, tatusiu... bardzo zadowolony.
Juljan mówił bez przechwałek, skromnie. Życie miał twarde, ale takie, jak miljony innych ludzi. W jego oddziale, składającym się z paru tylko tuzinów żołnierzy, byli tacy, którzy go przewyższali intelligencją, nauką, charakterem. I wszyscy znosili mężnie tę ciężką próbę, czerpiąc zadowolenie w spełnianiu powinności. A przytem, wspólne niebezpieczeństwo rozwijało najszlachetniejsze uczucia w ludziach. Nigdy dotąd nie wiedział, co to jest koleżeństwo. Iluż szczytnych poświęceń był świadkiem!
— Gdy się to skończy ludzie będą lepsi... szlachetniejsi. Ci, co pozostaną przy życiu, będą mogli dokonać wielkich rzeczy.
Tak; był zadowolony. Po raz pierwszy zaznał rozkoszy użyteczności; przekonania, że przydaje się na coś; że przejście jego przez świat nie będzie bezowocnem. Przypomniał sobie z żalem tego Juljana Desnoyersa, który nie wiedział, czem zapełnić pustkę swego życia i trwonił je na wszelkiego rodzaju błahostki. Teraz miał obowiązki, pochłaniające wszystkie jego siły; pracował nad ukształtowaniem przyszłości; był człowiekiem.
— Jestem zadowolony — powtórzył.
I ojciec uwierzył. Ale wydało mu się, że na dnie jego szczerego spojrzenia dostrzega coś bolesnego; może wspomnienie przeszłości, trwające wśród wzruszeń chwili obecnej. Przemknęła mu w pamięci wdzięczna postać pani Laurier. Zgadł, że syn nie zapomniał o niej. „I nie mógł mu jej tu przywieźć!“ I surowy ojciec ubiegłego roku ze zdumieniem schwytał się na gorącym uczynku tego niemoralnego życzenia.
Spędzili jakiś kwadrans trzymając się wciąż za ręce; patrząc sobie w oczy, Juljan wypytywał o matkę, o Cziczi. Otrzymywał od nich bardzo często listy, ale to nie zaspakajało jego ciekawości. Uśmiał się, usłyszawszy o dostatniem życiu Argensoli. Wszystkie te nowiny, które go tak rozweselały, pochodziły ze świata odległego w prostej linji tylko o jakie sto kilometrów, ale świat ten był tak daleki... tak daleki!
Wtem ojciec spostrzegł, że Juljan słucha go z mniejszą uwagą. Zmysły jego, zaostrzone życiem ciągłych napadów i popłochów pochwyciły znaczący objaw w tej strzelaninie, która z pojedyńczych odgłosów coraz bardziej zlewała się w jeden nieustający trzask.
Ukazał się też senator, który usunął się, aby ojciec z synem mogli pogawędzić swobodnie.
— Wyrzucają nas stąd, przyjacielu. Nie mamy szczęścia w naszych odwiedzinach.
Nie przechodzili już żołnierze. Wszyscy pobiegli zająć swoje miejsca, jak na okręcie, gotującym się do bitwy. Juljan chwycił karabin, który postawił przy ścianie. W tej samej chwili, zakotłowało się trochę prochu nad głową jego ojca, uczyniła się mała dziurka w ziemi.
— Prędko, dalej stąd — rzekł, popychając don Marcelego.
W głębi osłoniętego okopu nastąpiło krótkie, szybkie pożegnanie: „Do widzenia, tatusiu“. Ucałował go i zniknął. Śpieszno mu było podążyć do swoich.
Ogień wybuchł na całej linji. Żołnierze strzelali spokojnie, jak gdyby spełniając zwykłą czynność. Bój taki zawiązywał się codziennie i nikt nigdy nie wiedział, kto go zaczął. Był to skutek blizkiego sąsiedztwa obu zbrojnych potęg. Dowódca bataljonu pożegnał śpiesznie gości i odszedł, obawiając się ataku.
Znowu oficer, któremu polecono przeprowadzić tych panów, stanął na czele pochodu i ruszyli krętą, oślizgłą drogą.
Desnoyers szedł ze spuszczoną głową, wściekły na wroga, który mu zmącił i przerwał te krótkie chwile szczęścia.
Miał wciąż przed oczyma spojrzenie Julka, jego czarną, kędzierzawą brodę, która była dla niego największą nowością w całej podróży. W uszach dźwięczał mu jego poważny głos, głos człowieka, który znalazł wreszcie cel życia.
— Jestem zadowolony, tatusiu... jestem zadowolony.
Coraz dalsza strzelanina niepokoiła go boleśnie. A potem ogarnęła go jakaś niezachwiana, wprost niedorzeczna wiara. Ujrzał syna pięknym i nieśmiertelnym jak bóg. Przeczucie jęło mu szeptać, że wyjdzie nietkniętym z tych wszystkich niebezpieczeństw. Uważał za rzecz naturalną, żeby ginęli inni, ale Julek!...
I podczas, gdy się oddalał od niego, nadzieja śpiewała mu w duszy. I, niby echo tych błogich zapewnień, Desnoyers powtarzał sobie:

— Niema takiego, ktoby go zabił... Powiada mi to serce, które mnie nigdy nie myli... Niema takiego, ktoby go zabił!


IV

NIEMA TAKIEGO, KTOBY GO ZABIŁ!

W cztery miesiące potem ufność don Marcelego doznała wielkiego wstrząśnienia. Juljan został raniony. Ale jednocześnie z tą żałosną nowiną senator przyniósł mu uspakające wiadomości, zaczerpnięte w Ministerjum Wojny. Sierżant Desnoyers został podporucznikiem; rana jego już się goiła i dzięki zabiegom senatora przyjedzie spędzić dwa tygodnie rekonwalesencji u rodziców.
— Dzielny chłopiec, kochany przyjacielu — zakończył dygnitarz. — Czytałem, co mówią o nim jego zwierzchnicy. Na czele swego plutonu zaatakował całą kompanję niemiecką, własną ręką zabił kapitana... Dali mu Medal Wojskowy, zrobiono go oficerem... Prawdziwy bohater.
A ojciec, płacząc ze wzruszenia, trząsł głową i wyrzucał sobie brak wiary w pierwszych chwilach po otrzymaniu wiadomości o tej ranie. Prawie że przypuszczał, iż syn jego może umrzeć. Co za niedorzeczność!...
Niema takiego, co by Julka zabił... tak mu mówiło serce.
I pewnego dnia ujrzał go wchodzącego do domu wśród okrzyków i płaczu kobiet. Biedna donja Luiza nie mogła się utulić od łez, wieszając mu się na szyi, a ojciec podziwiał złoty trójkącik na piersi, i brodę, krótką, starannie utrzymaną, zupełnie inaczej wyglądającą niż w okopach. Wogóle cały był czysty i wyświerzony, tylko co wyszedłszy ze szpitala.
— Nieprawdaż, że podobny do mnie? — rzekł stary z dumą.
A donja Luiza potakiwała:
— Zawsze był twoim żywym portretem.
Don Marceli pławił się w rozkoszach chluby i dumy przez te dwa tygodnie. Podporucznik Desnoyers nie mógł wyjść sam na ulicę. Zaledwie nałożył w przedpokoju ciemno błękitny, płaski kask, który teraz w okopach zastępował tradycjonalne kepi, już czatujący na to jego rodzic zjawiał się z kapeluszem i laską; gotów mu towarzyszyć.
— Pozwolisz, że pójdę z tobą? Nie przeszkadzam ci?
Mówił to tak pokornie, z taką gorącą żądzą, że syn nie śmiał mu odmówić. A gdy chciał powałęsać się trochę z Argensolą, musiał wymykać się tylnemi schodami i uciekać się do innych wybiegów uczniaka.
Nigdy pan Desnoyers nie przechadzał się z takiem zadowoleniem po ulicach Paryża, jak teraz obok tego młodzieńca w płaszczu chwalebnie zniszczonym i z piersią zdobną w dekoracje: Krzyż Wojenny i Medal Wojskowy. To był bohater; i ten bohater był jego synem. Życzliwe spojrzenia publiczności w tramwajach lub podziemnej kolei przyjmował jako dowód sympatji dla nich obu, a zaciekawiony wzrok, jaki kobiety rzucały na ładnego chłopca, budził w nim pewną próżność i niepokój. Wszyscy wojskowi, jakich spotykali, choćby najobficiej udekorowani, wydawali mu się niegodni porównania z Julkiem. Ranni, wysiadający z powozów przy pomocy lasek, lub idący o kulach napełniali go uczuciem upokarzającej dla nich litości. Nieszczęśliwi!... Nie poszczęściło im się jak jego synowi. Tego, to nikt nie zabije; skoro przypadkiem otrzymał ranę, to wylizał się z niej gracko, bez śladu.
Czasem, zwłaszcza wieczorem pod wpływem nagłej wspaniałomyślności, pozwalał Juljanowi wyjść samemu. Przypominała mu się jego młodość tak obfitująca w miłosne przygody przed wojną. Cóż by to dopiero było teraz przy tej sławie i uroku dzielnego żołnierza! Zajrzawszy do jego sypialni przed pójściem spać, wyobrażał sobie bohatera w miłem towarzystwie jakiejś wielkiej damy. Tylko jakaś kobieca znakomitość była godną Julka; jego duma ojcowska nie godziła się na nic mniej... I nigdy mu nie przyszło do głowy, że Julek był z Argensolą w jakimś music-hallu, albo w kinematografie, używając monotonnych i niewybrednych rozrywek Paryża, osmuconego wojną, z całą prostotą upodobań podporucznika i, że na punkcie miłosnych przygód jego tryumfy ograniczały się na odnowieniu paru dawnych stosunków.
Pewnego dnia, gdy szedł z synem przez Pola Elizejskie wzruszył się, ujrzawszy wdzięczną postać kobiecą, idącą w przeciwnym kierunku. Była to pani Laurier... Czy Julek ją pozna? Wydało mu się, że ten odwraca się, pobladłszy, i patrzy na inne osoby z udanem roztargnieniem... Ona szła dalej, wyprostowana, obojętna... Stary oburzył się na taki chłód... Przejść koło jego syna i nie wyczuć instynktownie jego obecności! Ach! kobiety! Obejrzał się za nią i natychmiast musiał odwrócić głowę. Margarita stała za nimi, blada ze zdziwienia, śledząc głębokiem spojrzeniem oddalającego się oficera. Don Marcelemu zdawało się, że czyta w jej oczach zachwyt, miłość, całą nagle zmartwychwstającą przeszłość... Biedna kobieta! Poczuł dla niej ojcowskie przywiązanie, jak gdyby była żoną Juljana. Wiedział od senatora, że Margarita ma zostać matką. I stary, nie biorąc w rachubę ani pogodzenia się małżonków, ani czasu, jaki upłynął wzruszył się tem macierzyństwem, jak gdyby jego syn miał w tem udział.
A tymczasem Juljan szedł dalej, nie odwracając głowy, nie wyczuwszy tego utkwionego w jego plecach spojrzenia, blady i usiłujący ukryć doznane wrażenie. I nigdy się niczego nie dowiedział. Myślał, że Margarita przeszła mimo, nie poznawszy go, ponieważ ojciec zatrzymał to przy sobie.
Jedną z największych przyjemności don Marcelego było nakłonić syna, by opowiedział jak i kiedy odniósł ranę. Skoro tylko przyszedł jaki gość odwiedzić młodego wojaka, stary wnet występował z prośbą:
— Opowiedz, jak cię zranili... Opowiedz, jak zabiłeś niemieckiego kapitana.
Juljan wymawiał się z przykrością. Miał już dosyć swojej własnej historji. Aby zadowolnić ojca opowiadał ten wypadek osobno senatorowi, osobno Argensoli i Czernowowi w pracowni, osobno każdemu ze znajomych w domu rodziców... Nie mógł już więcej.
Więc ojciec rozpoczynał opowiadanie na swój rachunek, cieniując je szczegółami, zaczerpniętymi z własnej wyobraźni, przyczem nieodmiennie zwracał się do syna:
— Nieprawdaż, Julku, że tak było?
I Julek potwierdzał, pragnąc, by się ta uprzykrzona historja jak najprędzej skończyła. Niestety! skończyła się nie tylko ona, ale i cały jego dwutygodniowy pobyt pod rodzicielskim dachem.
Podporucznik powrócił na front, a rodzina musiała poprzestawać na listach, niepokojąc się, gdy nie przychodziły dość często i posyłając mu paczki wszystkiego tego, co handel wymyślił dla wojskowych: rzeczy potrzebnych i zgoła zbędnych.
Matka wpadła poprostu w rozpacz. Pobyt Juljana uprzytomnił jej tem dotkliwiej jego nieobecność. Widząc go, słuchając tych opowiadań o śmierci, w których lubował się ojciec, zdawała sobie lepiej sprawę z niebezpieczeństw, otaczających jej syna. Opadły ją złowrogie przeczucia.
— Zabiją go — mówiła do męża. — Ta rana była ostrzeżeniem z nieba.
Wychodząc na ulicę, drżała ze wzruszenia, na widok żołnierzy inwalidów. Rekonwalescenci o wyglądzie energicznym, mający wprędce wrócić na front przejmowali ją jeszcze większem politowaniem. Przypominała sobie wycieczkę do San Sebastjan z mężem i walkę byków, na której krzyczała z oburzenia i litości nad losem biednych koni. Wyprowadzano je z areny z wyprutemi wnętrznościami i poddawano na podwórzu szybkiemu leczeniu, by mogły wrócić na piasek z pokrzepionemi sztucznie siłami. Powtarzało się to kilkakrotnie, aż wreszcie ostateczne uderzenie rogów kładło kres ich męczarniom... Widok świeżo wyleczonych żołnierzy przywodził jej na pamięć te biedne zwierzęta...
Niektórzy byli ranni trzy razy od początku wojny i wracali podreperowani i zgalwanizowani poddać się loterji losu, zawsze w oczekiwaniu, że ich cios ostateczny powali. Ach! jej syn!...
Desnoyers oburzał się, słuchając utyskiwań żony.
— Ależ niema takiego, kto by zabił Julka. To mój syn! Ja w młodości przechodziłem straszliwe niebezpieczeństwa. Bywałem także ranny w wojnach tamtejszych. A przecież żyję i doczekałem się późnego wieku.
Wypadki utwierdzały go w tej ślepej wierze. Sypały się nieszczęścia dokoła rodziny, a żadne z nich nie dosięgło zuchwałego podporucznika, który spełniał najszaleńsze czyny z bohaterską nieustraszonością muszkietera.
Donja Luiza otrzymała list z Niemiec. Siostra pisała do niej z Berlina za pośrednictwem południowo-amerykańskiego konsulatu. Tym razem pani Desnoyers płakała z powodu kogoś innego niż jej syn; płakała z powodu Heleny i nieprzyjaciół. W Niemczech były także matki, a ona stawiała miłość macierzyńską ponad wszystkie zatargi patrjotyczne.
Biedna pani von Hartrott! Jej list pisany miesiąc przedtem zawierał same tylko żałobne nowiny i słowa rozpaczy. Kapitan Otto zginął. Zginął również jeden z jego młodszych braci. Co do tego matka miała przynajmniej tę pociechę, że padł na ziemi podwładnej Niemcom. Mogła płakać przy jego grobie. Drugiego pogrzebano we Francji, nikt nie wiedział gdzie. Nigdy nie odnajdzie jego zwłok, wmięszanych w setki innych trupów; nigdy się nie dowie, gdzie obróciło się w proch to ciało, co wyszło z jej wnętrzności. Trzeci syn raniony był w Polsce. Obie córki straciły narzeczonych, a jej rozdzierało się serce na widok ich niemej boleści. Von Hartrott był wciąż prezesem różnych patrjotycznych stowarzyszeń i tworzył świetne plany, osnute na przyszłem zwycięstwie, ale postarzał bardzo w ostatnich miesiącach. Jedynie „mędrzec“ trzymał się dzielnie. Nieszczęścia rodzinne podsyciły zawziętość profesora Juljusza von Hartrott. Wyliczył w dziele, które właśnie pisał, setki tysięcy miljonów, jakich Niemcy powinny były żądać po triumfie i jakie części Europy muszą sobie przywłaszczyć.
Pani Desnoyers wydawało się, że z domu na Avenue Victor Hugo słyszy ten cichy płacz matki tam, w Berlinie: „Zrozumiesz moją rozpacz Luizo“ pisała biedna Helena. „Byliśmy tacy szczęśliwi! Niech Bóg pokarze ciężko tych, co sprowadzili takie klęski na całą ludzkość! Cesarz jest niewinny. Jego wrogowie ponoszą winę tego wszystkiego“.
Don Marceli milczał przy żonie. Współczuł Helenie, puszczając mimo polityczne wycieczki listu. Przykro mu też było patrzeć jak Donja Luiza płakała nad swoim siostrzeńcem Ottonem. Była jego matką chrzestną; a Desnoyers ojcem chrzestnym. Zapomniał o tem. Teraz ujrzał w wyobraźni spokojne życie na farmie; zabawy złotowłosej dzieciarni, którą pieścił za plecami teścia, przed urodzeniem się Julka. W ciągu kilku lat, nie mając własnego syna, całą miłość zlewał na siostrzeńców. I w dobrej wierze rozczulał się na myśl o rozpaczy Hartrotta.
Ale wnet potem egoistyczny chłód zmroził te uczucia. Wojna była wojną, a tamci jej szukali. Francja musiała się bronić; a im więcej wrogów padło, tem lepiej. Jego jedynie mógł obchodzić los Julka. I, ufny ślepo w dobrą gwiazdę syna, doznawał niemal brutalnej radości, powtarzając sobie:
— Tego nikt nie zabije, serce mi to mówi.
Inne, bliższe nieszczęście zmąciło mu spokój. Pewnego dnia, wróciwszy do domu, ujrzał donję Luizę wystraszoną, łamiącą ręce.
— Moja córka, Marceli!... moja córka!
Cziczi leżała na kanapie w salonie, zielonawo blada, z oczyma uparcie wpatrzonemi w przestrzeń, jak gdyby tam kogoś widziała. Nie płakała; tylko suche łkanie wstrząsało jej piersią.
— Chcę go widzieć — mówiła ochrypłym głosem. — Muszę go zobaczyć.
Ojciec odgadł, że coś strasznego przygodziło się synowi senatora. Tylko z jego powodu Cziczi mogła tak rozpaczać. Tymczasem donja Luiza opowiadała mu smutną wiadomość. René był ranny; ciężko ranny. Pocisk wybuchł nad jego baterją, zabijając wielu jego kolegów. Wydobyto go z pod stosu trupów. Urwało mu jedną rękę i miał poranione nogi, plecy, głowę.
— Chcę go widzieć! powtarzała Cziczi.
I don Marceli musiał tłumaczyć córce niepodobieństwo natychmiastowej podróży na front. Wyperswadował jej to wreszcie senator. Trudno; trzeba było czekać; on, ojciec, musiał ukorzyć się przed tą wyższą siłą. Tymczasem czynił starania, by przewieziono Renégo do szpitala w Paryżu.
Dygnitarz budził politowanie w obojgu Desnoyers'ach. Usiłował zachować stoicką pogodę ojca w stylu starożytnych; przypomniał sobie swoich sławnych przodków i wszystkie bohaterskie postacie rzeczpospolitej rzymskiej. Ale te wysiłki mówcy rozwiewały się szybko i Desnoyers zastawał go nieraz płaczącego jak dziecko. Jedyny syn i może go stracić! Milcząca boleść Cziczi budziła w nim jeszcze większe współczucie. Nie płakała; cierpienia jej były bez łez i jęków. Tylko zielonawa bladość twarzy, oczy gorączkowo błyszczące i automatycznie sztywne ruchy świadczyły o tem, co się w niej działo.
Gdy ranny przybył do Paryża, Cziczi i senator przeobrazili się. Zobaczą go; i tego było dosyć, żeby myśleli, że już jest uratowany.
Narzeczona pośpieszyła do szpitala z przyszłym teściem i matką. Potem zjawiała się sama; upierając się, żeby stamtąd wcale nie wychodzić, wojując z zakonnicami i sanitarjuszkami, które budziły w niej nienawiść współzawodnictwa. Ale przekonawszy się, że tą drogą niczego nie dokaże, spokorniała, starając się dobrocią i wdziękiem zjednać sobie wszystkie te kobiety. Wreszcie pozwolono jej spędzać większą część dnia przy Reném.
Desnoyers ledwo mógł wstrzymać się od łez, patrząc na leżącego w łóżku artylerzystę. Ach! takim mógłby być jego syn. René wyglądał jak mumja egipska, cały obandażowany. Odłamki pocisku podziurawiły go jak sito. Widziało się tylko jego słodkie oczy i złocisty wąsik, wysuwający się z pomiędzy białych opasek. Biedak uśmiechał się do Cziczi, która czuwała nad nim, rozporządzając się tu, jak we własnym domu.
Minęło dwa miesiące. René powracał do zdrowia. Cziczi nigdy w to nie wątpiła, odkąd mogła go pielęgnować.
— Mnie nie umrze nikt z tych, których kocham — mówiła z taką samą wiarą, jaką okazywał jej ojciec — Ja bym też pozwoliła, żeby bosze pozbawili mnie męża!
Zachowała swego „żołnierzyka z cukru“ ale w stanie opłakanym. Nigdy don Marceli nie zdawał sobie sprawy z okropności wojny, jak kiedy zobaczył wchodzącego do domu tego rekonwalescenta, którego przed kilku miesięcami znał smukłym, zgrabnym, trochę po kobiecemu pięknym. Twarz miał pooraną bliznami, tworzącemi na niej sine arabeski. Takie same miał po całem ciele. Lewa ręka zniknęła z częścią przedramienia, i tylko rękaw wisiał na tej bolesnej próżni. Druga ręka opierała się na lasce, bez której nie byłby mógł stąpać, bo jedna noga była bezwładną. Ale Cziczi była zadowolona. Patrzyła na swego żołnierzyka z większym zachwytem niż kiedykolwiek. Był trochę pokiereszowany, ale taki zajmujący. Obie wraz z matką towarzyszyły mu w przechadzkach po Lasku. Spojrzenia jej sypały błyskawice oburzenia, gdy przy przejściu środkiem alei automobiliści i stangreci nie zatrzymywali się, by dać wolną drogę inwalidzie. „Bezwstydne Kryjaki!“ Burzyła się w niej ta sama złość kobiet z ludu, które w swoim czasie urągały Renému, widząc go zdrowym i szczęśliwym. Drżała z zadowolenia i dumy, oddając ukłony przyjaciółkom. Oczy jej mówiły: Tak; to jest mój narzeczony. „Bohater“. Troszczyła się o Krzyż Wojny i sama przypinała mu go na piersiach błękitnawej bluzy, by był jak najwidoczniejszym. Pielęgnowała też jego mundur, zawsze ten sam. stary, ten, w którym padł raniony. Nowy dawałby mu pozór wojskowego biuralisty; jednego z tych, co zostali w Paryżu.
Napróżno René, odzyskując siły, chciał się wyzwolić z pod jej despotycznej opieki. Napróżno próbował chodzić sam, gdy bezwład nogi ustąpi.
— Oprzej się na mnie.
I musiał wziąć narzeczoną pod rękę. Wszystkie jej plany na przyszłość gruntowały się na pieczołowitości, jaką otoczy męża; na staraniach, poświęconych jego niedołęztwu.
— Mój ty biedulku! mówiła z miłosną pieszczotliwością. — Ci rabusie zostawili mi go takim brzydkim i takim do niczego!... Ale na szczęście ja tu jestem, która go uwielbiam... Nic nie szkodzi, że ci brak ręki; ja ci ją zastąpię; będziesz moim synkiem. Zobaczysz, gdy się pobierzemy, jak cię zawsze wyelegantuję! Tylko pamiętaj, żebyś mi się nie sprzeniewierzył! Gdy tylko spostrzegę, że zerkasz na inne kobiety, zostawię cię twemu własnemu losowi...
Desnoyers i senator zajmowali się także przyszłością młodej pary; ale w praktyczniejszy sposób. Przedewszystkiem, niech by się pobrali. Na co czekać? Wojna nie była przeszkodą. Zawierało się więcej małżeństw niż kiedykolwiek, ale pocichu, w najbliższem otoczeniu. Nie była to pora na uczty.
I po ślubnym obrzędzie, który się odbył w obecności kilkunastu osób, René przeprowadził się do domu na Avenue Victor Hugo.
Don Marceli o czem innem marzył dla córki; o hucznem weselu, o którem rozpisywały by się dzienniki; o zięciu, mającym przed sobą świetną przyszłość. Ale cóż! wojna! Wszystkim się ona dała we znaki.
A on, nie miał się jeszcze na co skarżyć. Czego mu było brak? Cziczi była szczęśliwą i swą hałaśliwą, egoistyczną wesołością napełniała cały dom. Interesa szły świetnie. Po przesileniu pierwszych chwil zapotrzebowania wojenne wpłynęły w sposób jak najkorzystniejszy na produkty jego amerykańskich posiadłości. Nigdy mięso nie dosięgało takich cen. Pieniądze płynęły drzwiami i oknami, a wydatki się zmniejszyły... Julkowi wprawdzie groziła ciągle śmierć; ale on miał to głębokie przekonanie, że nic złego stać mu się nie może. Jedynem jego zajęciem było zachowywać spokój; unikać silnych wrażeń. Pewną troską napełniały go zgony osób znanych: polityków, artystów, pisarzy. Codziennie umierał ktoś wybitny. Wojna zabija nie tylko na froncie. Jej wstrząśnienia krążyły po miastach jak strzały, kładąc trupem ludzi wątłych, wyczerpanych którzy w czasach normalnych byli by żyli bardzo długo.
— Baczność, Marceli — mówił sobie żartobliwie — spokojnie. Trzeba unikać czterech jeźdźców przyjaciela Czernowa.
Spędził wieczór w pracowni rozmawiając z nim i z Argensolą o wiadomościach, jakie podawały dzienniki. Zaczęła się ofenzywa francuska w Szampanji; ofenzywa pomyślna, przyczem wzięto wielką ilość jeńców.
Desnoyers myślał ile to ludzkich egzystencji mogło kosztować. Ale nie zaniepokoił się wcale o los Juljana. Syn jego nie był w tej części frontu. Poprzedniego dnia otrzymał list od niego z datą poprzedniego tygodnia; ale prawie wszystkie listy przychodziły z takiem opóźnieniem. Podporucznik Desnoyers jest w jak najlepszym usposobieniu. Spodziewał się lada dzień awansu i przedstawiono go do Legji Honorowej. Don Marceli widział się w przyszłości ojcem młodego generała, jak to bywało za czasów Rewolucji. W tak nadzwyczajny sposób wojna pokierowała karjerą jego syna.
Wracając do domu, rozminął się z Margaritą Laurier. Przed paru dniami mówił mu o niej senator. Brat jej, artylerzysta, poległ pod Verdun.
— Iluż to ludzi ginie! — pomyślał don Marceli. — Co pocznie jego nieszczęśliwa matka!
Ale uśmiechnął się wnet, myśląc o tych, co się rodzą. Nigdy ludzie nie zajmowali się tak gorliwie przedłużaniem gatunku. Ta sama pani Laurier obnosiła z dumą swe, już bardzo widoczne pod żałobnemi welonami, macierzyństwo. Don Marceli z pewną czułością objął wzrokiem jej zaokrągloną postać. Przyrzekał sobie, że jeżeli Laurier'om urodzi się syn, postara się być mu w danym razie hojną w życiu pomocą.
Donja Luiza wyszła na jego spotkanie do przedpokoju z oznajmieniem, że senator przyszedł i czeka na niego.
— Zobaczymy, co nam opowie nasz znakomity powinowaty — rzekł don Marceli wesoło.
Ale zacna kobieta czuła się niespokojną. Zatrwożyło ją niewiadomo dlaczego uroczyste zachowanie się senatora; spostrzegła też, że René rozmawia z ojcem pocichu z hamowanem wzruszeniem.
Poszła więc zaciekawiona za mężem, który pośpieszył do salonu.
Nagle usłyszała krzyk... jaki tylko może wydać, człowiek, którego opuszczają siły. I wbiegła w porę, by podtrzymać męża, padającego na ziemię.
Senator zmięszany, zakłopotany usprawiedliwiał się przed meblami, przed ścianami, stojąc w oszołomieniu tyłem do Renégo, który jedynie mógł go usłyszeć:
— Nie dał mi skończyć!... Zgadł od pierwszego słowa...
Cziczi wbiegła, zwabiona krzykiem i zobaczyła jak ojciec, wysuwając się z objęć żony, padł na kanapę, a stamtąd stoczył się na ziemię z oczami szklanemi i toczącą się z wykrzywionych ust pianą.
I po wspaniałych apartamentach rozległ się jeden wielki niewysłowiony jęk i przedostał się przez drzwi aż na majestatyczne i samotne schody.

— Och! Julku!... Och! synu mój!


V

POLA ŚMIERCI

Automobil posuwał się zwolna pod sinem niebem zimowego poranka.
W oddali, na równinie, trzepotały się jakby białe skrzydła chmary motyli, co opadły na zagony. Na niektórych polach były tego roje; na innych porozrzucane, drobne gromadki: Gdy automobil podjechał bliżej, białe motyle nabrały nowych barw. Jedno skrzydełko okazało się błękitnem, drugie szkarłatnem. Były to setki, tysiące chorągiewek, z któremi igrał tu dniem i nocą ciepły wietrzyk, przesycony słońcem, lub szarpał je gwałtowny huragan pobladłych ranków i gryzł chłód nocy bez końca. Deszcz spłukał barwy z płócien, które przegniły od wilgoci, albo które spaliło słońce, że wyglądały jak owady, co się zablisko ognia dotknęły.
Z pomiędzy trzepoczących się chorągiewek wychylały się czarne ramiona krzyży. Wisiały na nich ciemne kepi, czerwone czapki, kaski, przyozdobione końskiemi grzywami i wszystko to gniło zwolna, płacząc atmosferycznemi łzami przez wszystkie otwory.
— Iluż tu zginęło! westchnął z głębi automobilu głos don Marcelego.
A René, siedzący naprzeciwko niego, skinął głową ze smutnem potakiwaniem.
Donja Luiza spoglądała w milczeniu na żałobną równinę, a usta jej poruszały się lekko nieustanną modlitwą. Cziczi obracała na wszystkie strony rozszerzone zdumieniem oczy. Wydawała się wyższą, silniejszą pomimo zielonawej bladości, powlekającej jej twarz. Obie z matką były w żałobie z długimi welonami. Ojciec był także w żałobie, skulony, postarzały, z nogami starannie otulonemi futrzanym kocem. René był w mundurze polowym, mając na nim nieprzemakalną kurtkę automobilisty. Pomimo ran, nie chciał wystąpić z wojska. Przydzielono go do technicznego biura aż do ukończenia wojny.
Rodzina Desnoyersów jechała pełnić dawno powzięte postanowienie.
Odzyskawszy przytomność, po otrzymaniu nieszczęsnej wieści, ojciec ześrodkował całą swoją wolę w jednem życzeniu:
— Muszę go widzieć!... Och! mój synu!... mój synu!
Napróżno senator przedstawiał mu całą niemożliwość tej podróży. Walczono jeszcze na odcinku, gdzie padł Juljan. „Muszę go widzieć!“ powtarzał stary. Czuł nieprzepartą potrzebę popatrzenia na grób syna, zanim sam umrze z kolei. I Lacour zabiegał przez cztery miesiące, podając prośby i zwalczając przeszkody, żeby pragnieniu don Marcelego mogło się stać zadość.
Nareszcie pewnego ranka wojskowy automobil powiózł całą rodzinę Desnoyersów. Senator nie mógł im towarzyszyć. Krążyły pogłoski o bliskiej zmianie gabinetu i on musiał pokazać się w Wysokiej Izbie, na wypadek, gdyby Republika zażądała jego usług dotychczas niedocenianych.
Spędzili noc w jakiemś prowincjonalnem mieście, gdzie znajdowała się komendantura jednego korpusu wojsk. René zasiągnął wiadomości od oficerów, którzy brali udział w wielkiej bitwie. Z mapą w ręku słuchał ich objaśnień, aż trafił wreszcie na odcinek, na którym walczył pułk Juljana.
Nazajutrz zrana ruszyli w dalszą podróż. Jeden z żołnierzy, którzy brali udział w bitwie, służył im za przewodnika, siedząc obok szofera. René, raz po raz, spoglądał na mapę rozłożoną na kolanach i zadawał pytania żołnierzowi. Ten, chociaż pułk jego bił się w pobliżu bataljonu Juljana, nie mógł zorjentować się dokładnie w miejscowości. Pole wyglądało teraz zupełnie inaczej, niż kiedy je widział zatłoczone bijącymi się. I automobil posuwał się zwolna, to głównym gościńcem białym i gładkim, to zjeżdżając na boczne drogi, kręte i poprzecinane głębokiemi bruzdami, w które zapadał automobil z przeciągłym piskiem resorów. Czasem jeździł na ukos od jednej grupy krzyżów do drugiej, rozpłaszczając swemi koleinami świeżo zorane zagony.
Groby... groby na wszystkie strony. Biała szarańcza śmierci pokrywała cały krajobraz. Nie było jednego skrawka ziemi wolnego od tego pełnego chwały i żałoby zlotu. Szara, świeżo poruszona pługiem ziemia, żółtawe drogi, ciemne gaje, wszystko dygotało niezmordowanem falowaniem.
A ten krzyk ziemi, którego słowami był furkot tysięcy chorągiewek, śpiewał dniem i nocą owo potworne starcie, jakiego świadkiem były te pola, noszące jeszcze na sobie tragiczne ślady.
— Polegli!... polegli! — szeptała Cziczi, goniąc oczyma szeregi krzyży, mknące wzdłuż automobilu nieskończonym pochodem.
— O! Panie!... za nich!... za ich matki! — powtarzała donja Luiza, nie przestając się modlić.
Tu rozegrały się najzaciętsze walki; walki na sposób starożytny; zderzenie się ciała o ciało, poza okopami, na bagnety, na kolby, na pięście, na zęby.
Przewodnik, zaczynający orjentować się, wskazywał różne punkty samotnego widnokręgu. Tam stali strzelcy afrykańscy, dalej jeszcze szaserzy. Największe nagromadzenie grobów znajdowało się tam, gdzie żołnierce linjowi szli do ataku na bagnety po obu stronach drogi.
Automobil stanął. René wysiadł tuż za żołnierzem, żeby odczytywać napisy na krzyżach. Może tu właśnie leżeli polegli pułku, którego szukali. Cziczi wysiadła także machinalnie, zawsze gotowa opiekować się mężem.
W każdej mogile spoczywało po kilku ludzi. Ilości trupów można się było doliczyć po kepi i kaskach gnijących na ramionach krzyżów. Mrówki spacerowały po tych wojskowych pamiątkach, na których zachowały się jeszcze cyfry pułków. Wieńce, jakimi patrjotyczne uczucia przyozdobiły niektóre z tych grobów, szczerniały już i potraciły liście. Na jednych krzyżach nazwiska poległych były jeszcze wyraźne; na innych zaczynały się zacierać i wkrótce będą nieczytelne.
— Śmierć bohaterska!... Chwała! — myślała Cziczi ze smutkiem.
Nawet nazwisko nie przeżyje większości tych ludzi poległych w pełni młodości. Pozostanie po nich tylko wspomnienie, które raz po raz nawiedzi jakąś starą wieśniaczkę, pędzącą krowę po drożynach Francji i każe jej szepnąć wśród westchnień; „Mój mały!.. Gdzie też pochowano mego małego“. Żyć będzie tylko w kobiecie z ludu w żałobie, nie wiedzącej jak rozwikłać zagadkę swego bytu; w dzieciach, które idąc do szkoły w czarnych bluzkach powiedzą z zawziętością: „Gdy dorosnę, pójdę bić boszów, by pomścić mego ojca“.
A donja Luiza, siedząc nieruchomo i przeprowadzając wzrokiem Cziczi, snującą się między grobami szeptała znowu:
— Panie!... za matki bez synów... za dzieci bez ojców, niech gniew twój zapomni o nas; a uśmiech twój niechaj nam wróci...
Mąż jej, skulony na poduszkach automobilu, spoglądał także na pole śmierci. Ale oczy jego zwracały się uparcie na groby bez chorągiewek i wieńców, proste krzyże opatrzone tabliczką z krótkim napisem. Były to mogiły niemieckie, tworzące jakby osobną kartę w księdze śmierci. Z jednej strony na nieprzeliczonych grobach francuskich napisy pojedyńcze liczbowe: jeden, dwóch, trzech poległych. Z drugiej, na mogiłach z rzadka rozsianych, bez żadnych przyozdobień, cyfry druzgocące swym lakonizmem: 200... 300... 400...
Don Marceli doznał uczucia jakiejś okropnej radości. Jego zbolałe ojcostwo znalazło duchową pociechę zemsty. Julek zginął; a on umrze wkrótce, nie mogąc przeżyć swego nieszczęścia; ale iluż nieprzyjaciół gniło tutaj, pozostawiwszy na świecie istoty kochane, które pamiętają o nich, jak on pamięta o swoim synu!...
Wskrzeszał ich wyobraźnią takimi, jakimi musieli być przed chwilą śmierci, jakimi ich widział podczas najazdu, dokoła swego zamku.
Niektórzy z nich, najwybitniejsi i najstraszliwsi, mieli oblicza pokiereszowane teatralnemi bliznami pojedynków uniwersyteckich. Ci nosili książki w tornistrach i, po rozstrzelaniu gromady wieśniaków lub ograbieniu wioski, czytywali poetów i filozofów przy blasku pożarów. Nadęci nauką, jak ropucha, dumni ze swego intellektualizmu, który jest tak dumny i zarozumiały, przyjęli w spuściznę ciężką, zawiłą djalektykę starożytnych teologów. Synowie sofizmatów i wnuki kłamstwa gotowi byli udowodnić największe niedorzeczności umysłowymi koziołkami, do których przyzwyczaił ich akrobatyzm intellektualny. Posługiwali się ulubioną metodą tezy, antytezy i syntezy, by wykazać, że Niemcy powinni być panami świata, że Belgja sama ściągnęła na siebie klęskę, broniąc się, że szczęście polega na tem, by wszyscy ludzie żyli na sposób pruski a najwyższym ideałem życia jest czysta obora i pełny żłób, że wolność i sprawiedliwość to tylko złudzenie rewolucyjnego romantyzmu Francuzów; że każdy czyn dokonany staje się świętym, skoro zatriumfuje; a prawo jest tylko równoznacznikiem siły. Ci intellektualiści z karabinem w ręku uważali się za rycerzy cywilizowanej Krucjaty. Pragnęli, by blondyn odniósł zwycięstwo nad brunetem, pragnęli ujarzmić wzgardzonego południowca i raz na zawsze władzę nad światem złożyć w ręce Germanów, tej „soli ziemi“, tej „arystokracji ludzkości“. Wszystko, co w historji miało jakąś wartość, było niemieckie. Starożytni grecy byli pochodzenia germańskiego; Niemcami również byli wielcy artyści włoskiego Odrodzenia. Ludzie Południa z właściwą ich pochodzeniu złośliwością sfałszowali historję.
I oto, wśród tych ambitnych marzeń, Krzyżowiec pangiermański dostawał kulą w łeb od wzgardzonego „latyńczyka“ i walił się do grobu z całą swoją pychą.
— Dobrze ci tam, gdzie jesteś, ty wojowniczy pedancie — myślał Desnoyers, przypominając sobie rozmowy ze swoim przyjacielem Rosjaninem.
Wielka szkoda, że nie znaleźli się tam wszyscy panowie profesorowie, którzy pozostali w uniwersytetach niemieckich; ci uczeni niezaprzeczalnie zręczni w przyswajaniu sobie zdobyczy intellektualnych przez prostą zmianę terminologji. Ci ludzie o bujnych brodach i złotych okularach, spokojne króliki laboratorjów i katedry, przygotowali obecną wojnę swemi sofizmatami i swoją dumą. Ich wina była większą niż takich panów lejtnantów wygorsetowanych i z monoklem w oku, którzy w pożądaniu walki i mordu spełniali tylko zawodowe upodobania.
Podczas gdy żołnierz niemiecki niskiego pochodzenia grabił co mógł i zabijał co mu wpadło pod rękę, wykształcony bojownik czytał na biwaku Hegla i Nietsche'go. Był zanadto kulturalny, by własnęmi rękoma dokonywać tych czynów „historycznej sprawiedliwości“.
Ale on i jego profesorowie rozpętali wszystkie złe instynkta bestji germańskiej, dając im polor naukowego usprawiedliwienia.
Dzicy marokańczycy, murzyni o dziecięcych umysłach, melancholijni hindusi wydawali się Desnoyersowi godniejszymi szacunku niż wszystkie te gronostajowe togi, pyszne i wojownicze, snujące się po korytarzach uniwersytetów niemieckich. Wolał stokroć dziecinne i skromne barbarzyństwo dzikiego człowieka, niż wyrafinowane, okrutne i chłodne barbarzyństwo ambitnego mędrca germańskiej marki.
To też jedynymi nieprzyjaciółmi, którzy budzili w nim politowanie byli prości, ciemni żołnierze gnijący w tych grobach. Byli to chłopi, robotnicy, posługacze sklepowi, Niemcy żarłoczni, dla których wojna była jedynie sposobnością do zaspokojenia nigdy nie nasyconych apetytów i odwetu za wszystkie kułaki i poniewierkę życia we własnym kraju.
Historja ich ojczyzny była szeregiem wypraw na południe, by utuczyć się mieniem ludzi żyjących na jasnym brzegu Mediteranji. Panowie profesorowie wykazali czarno na białem, że te pochody grabieżcze były pracą dla wysokiej cywilizacji. I Niemiec szedł z zapałem dobrego ojca, który się poświęca, by zdobyć, chleb dla swoich.
Setki tysięcy listów od rodziny wędrowały za hordą germańską, posuwającą się wskroś napadniętych krajów. Desnoyers słyszał nieraz, jak odczytywano niektóre z nich o zmierzchu przed jego ograbionym zamkiem. Były to papiery znalezione w kieszeniach poległych i jeńców. „Nie miej litości nad czerwonymi spodniami. Rżnij welszów; nie przebaczaj i dzieciom“... „Dziękujemy ci za trzewiki“; ale dziewczyna nie może ich włożyć. Te Francuski mają tak śmiesznie małe nogi... „Postaraj się o fortepian...“ „Podobał by mi się bardzo dobry zegarek...“ „Nasz sąsiad kapitan przysłał żonie naszyjnik z pereł. A ty przysyłasz nam tylko drobiazgi“...
I szedł mężnie cnotliwy Germanizm z podwójnem pragnieniem przysłużenia się krajowi i posyłania cennych upominków dzieciom. „Niemcy nad światem!“. „Ale wśród tych marzeń wpadał w dół i zasypywała go ziemia wraz z innymi jego towarzyszami, snującymi podobne rojenia. Desnoyers wyobrażał sobie niecierpliwość kobiet po drugiej stronie Renu, które czekały i czekały. Wykazy zmarłych nie podawały czasem wszystkich nazwisk. I listy szły i szły aż do niemieckich frontów; listy, jakich nigdy nie miał otrzymać adresat: „Odpowiedz. Kiedy nie piszesz, to może dla tego, że nam gotujesz miłą niespodziankę. Nie zapomnij o naszyjniku. Przyślij nam fortepian. Rzeźbiony kredens bardzo by mi się podobał. Francuzi mają piękne rzeczy“...
A nad wspólnym grobem, na obcej ziemi, białej od wapna sterczał samotny krzyż. W pobliżu trzepotały się chorągiewki. Kręciły się to na prawo to na lewo, jak głowa, która przeczy, uśmiechając się ironicznie... Nie!... Nie!
Automobil posuwał się wciąż naprzód. Przewodnik wskazywał teraz grupę dalekich mogił. Tam niewątpliwie bił się pułk. I automobil zjechał z gościńca, pogrążając koła w świeżo poruszonej ziemi, zataczając szerokie kręgi, by omijać mogiły, rozrzucone kapryśnie jak los zdarzył.
Prawie wszystkie pola były zaorane. Pod ostatnimi promieniami zimowego słońca zaczynała się uśmiechać natura, ślepa, głucha, nieczuła, nieświadoma naszego bytowania, przyjmująca obojętnie w swoje wnętrzności zarówno jedną, drobną ludzką kruszynę jak miljony trupów.
Rolnik zaorał grunta i napełnił nasieniem zagony. Ludzie mogą mordować się w dalszym ciągu; ziemia niema nic do czynienia z ich wzajemną nienawiścią i nie przerwie dla nich biegu swego życia. Czasem lemiesz natknął się na jakieś podziemne przeszkody... na trupa bezimiennego i bez mogiły... Ale wnet posuwał się dalej, bez poszanowania dla tego, czego się nie widzi. To znów zatrzymywały go mniej łagodne zapory. Były to pociski, które się zaryły w ziemię i nie wybuchnęły. Rolnik wykopywał ten przyrząd śmierci, który czasem ze spóźnioną złością eksplodował mu w rękach. Ale wieśniak nie zna strachu, gdy mu chodzi o przyszłe pożywienie, i posuwał się dalej w prostej linji, zawracając jedynie, gdy dochodził do jakiegoś widocznego grobu. Zagony rozdzielały się pobożnie, otaczając swą falistością niby wyspę te kępy ziemi najeżone chorągiewkami lub krzyżami. Grudka ziemi, ukryta w jakichś sinych ustach, miała w sobie rodne zaczątki przyszłego chleba. Kiełkujące nasiona gotowe już były zapuścić korzonki w te czaszki, które przed niewielu miesiącami nosiły w sobie szczytne nadzieje lub potworne ambicje. Życie miało znów się odnowić.
Automobil przystanął. Przewodnik pobiegł między krzyże, nachylając się, by odczytać na wpół zatarte napisy.
— To tu!
Na jednym z grobów odnalazł numer pułku.
Cziczi i jej mąż wyskoczyli spiesznie. Potem wysiadła donja Luiza z bolesną sztywnością, tamując łzy. I wszyscy troje zaczęli pomagać ojcu, który wydobywał się z futrzanych powijaków. Biedny pan Desnoyers! Stanąwszy na ziemi zachwiał się; poczem jął posuwać się pracowicie, poruszając z trudem nogami, zanurzając laskę w zagony.
— Oprzyj się, mój stary — rzekła żona, podając mu rękę.
Zaczął się powolny, uciążliwy pochód pomiędzy grobami. Przewodnik oglądał krzyże, sylabizując nazwiska; René czynił to na swoją rękę z drugiej strony. Cziczi szła sama od grobu do grobu. Wiatr miotał jej czarnym welonem. Drobne loczki wysuwały się z pod żałobnego kapelusza, ilekroć pochylała głowę, usiłując odczytać jakiś napis. By móc iść swobodniej unosiła spódnicę sukni, odsłaniając drobne stopki, które sprężyście zanurzały się w zagony. Otaczała ją rozkoszna atmosfera życia, ukrytego piękna, miłości, gdy tak stąpała po tej ziemi śmierci i rozkładu.
Zdala dał się słyszeć głos ojca:
— Jeszcze nie?
Oboje starzy niecierpliwili się, pragnąc co najprędzej odnaleźć grób syna.
Minęło pół godziny na bezowocnych poszukiwaniach. Wciąż nazwiska nieznajome, bezimienne krzyże, lub napisy, noszące cyfry innych pułków. Don Marceli ledwo już mógł utrzymać się na nogach. Chodzenie po tych miękkich zagonach było dla niego męką. Zaczął już rozpaczać. Ach! Nie znajdzie nigdzie mogiły Julka!
Wtem Cziczi zawołała:
— Tu!... tu!
Starzy pobiegli, potykając się na każdym kroku. Cała rodzina zgromadziła się przed kopczykiem ziemi, mającym nieokreślony kształt trumny, zaczynającym już okrywać się trawą. W głowach krzyż, a na nim litery głęboko wyrznięte nożem, pobożne dzieło towarzyszów broni: „Desnoyers“. A, poniżej w wojskowych skrótach, stopień, pułk, i kompanja.
Długie milczenie. Donja Luiza uklękła natychmiast z oczyma utkwionemi w krzyż; oczyma o zaczerwienionych powiekach, które już nie mogły płakać. Łzy towarzyszyły jej aż dotąd. Teraz uciekły, jak gdyby odegnane ogromem boleści, niezdolnej podporządkować się zwykłym objawom.
Ojciec stał, patrząc z rodzajem podziwu na ten wiejski grób. Jego syn był tam; tam na zawsze i już nie zobaczy go nigdy. Odgadywał go tam, śpiącego we wnętrznościach pola, bez żadnej powłoki, w bezpośredniem zetknięciem z ziemią, takim, jakim go zaskoczyła śmierć, w tym lichym, bohaterskim mundurze. Myśl, że korzenie roślinności dotykały może tej twarzy, którą on całował z taką miłością, że deszcze spływały wężowemi strugami wzdłuż tego ukochanego ciała wstrząsnęła nim jak zniewaga. Przypomniał sobie te nadzyczajne starania, z jakiemi je Juljan pielęgnował za życia: ciepłe kąpiele, masaże, wzmacniające ćwiczenia z bronią i boks, lodowate tusze, wytworne perfumy... wszystko poto, żeby zgnić na jakiemś polu żyta, jak kupa gnoju, jak bydle robocze, które grzebią na tem samem miejscu, gdzie zdechło przemęczone.
Byłby zabrał stąd natychmiast swego syna i rozpaczał, że nie może tego uczynić. Ale zabierze go, skoro tylko pozwolą i zbuduje mu iście królewskie mauzoleum. I na cóż się to przyda? Zabierze kupkę kości, ale jego ciało, jego postać; wszystko, co stanowiło czar jego osoby, pozostanie tu zmięszane z ziemią. Syn bogatego Desnoyersa zespolił się na zawsze z jakimś lichem polem w Szampanji. O! męko! I aby dojść do tego, on, ojciec, tyle pracował, gromadząc miljony.
I nie wiedział nawet, jaką była jego śmierć. Nikt nie mógł mu powtórzyć jego ostatnich słów. Nie wiedział, czy koniec jego był natychmiastowy, piorunujący, czy zszedł ze świata z uśmiechem niewiedzy, czy też przecierpiał długie godziny męki, opuszczony na tem polu, wijąc się jak płaz, zanim uspokoiła go nicość. Nie wiedział również, co było pod tą mogiłą: ciało całe, dotknięte tylko dyskretną ręką śmierci, czy też bezkształtne szczątki poszarpane huraganem stali... I nie zobaczy go już nigdy! I ten Julek, który wypełniał wszystkie jego myśli, będzie poprostu wspomnieniem: dźwiękiem imienia, które będzie żyć, dopóki będą żyć jego rodzice i zniknie, gdy oni znikną.
Usłyszał nagle jakiś jęk, jakieś łkanie... Po chwili dopiero uprzytomnił sobie, że to on sam towarzyszył w ten sposób własnym myślom.
U stóp jego klęczała żona. Modliła się z suchemi oczyma, modliła się sam na sam ze swoją rozpaczą, utkwiwszy w krzyżu wzrok jak gdyby zahypnotyzowana. Tam był jej syn; spoczywał tuż przy jej kolanach, tak samo jak kiedy był dzieckiem w kołysce, a ona czuwała nad jego snem. Okrzyk ojca odbił się echem w jej myślach, ale bez gniewnych wybuchów. z bezbrzeżnym smutkiem tylko... I nie zobaczy go już nigdy! Byłoż to możliwem?
Cziczi przerwała swą obecnością bolesną zadumę rodziców. Pobiegła do automobilu i wróciła z całem naręczem kwiatów. Zawiesiła wieniec na krzyżu; położyła olbrzymią więź u jego stóp. Potem zasypała całą mogiłę deszczem kwiatowych płatków, poważna i skupiona, jak gdyby spełniając jakiś religijny obrządek i powtarzając w myśli:
— Tobie, który tak bardzo kochałeś życie dla jego piękna i rozkoszy! Tobie, który umiałeś budzić miłość w kobietach!
Opłakiwała w duszy jego pamięć z takiem samem uwielbieniem jak z bólem. Gdyby nie była jego siostrą, byłaby chciała być jego kochanką.
I, rozsypawszy resztę kwiatów, odeszła, by nie mącić swą obecnością bólu rodziców,
A tymczasem gwałtowny charakter don Marcelego wziął górę nad cierpieniem i zgnębiony starzec zbuntował się przeciw przeznaczeniu.
Spojrzał w dal tam, gdzie, jak sobie wyobrażał, powinien się znajdować nieprzyjaciel i zacisnął pięści z wściekłością. Wydało mu się, że widzi Bestję, wieczystą plagę ludzi. Więc zło pozostanie bez kary, jak już tyle razy?
Nie było sprawiedliwości; świat był dziełem przypadku, wszystko kłamstwa, czcze słowa pociechy, by człowiek nie nastraszył się opuszczenia, w jakiem żyje.
I wydawało mu się znowu, że słyszy w dali galop czterech jeźdźców apokaliptycznych, tratujących ludzkość. Ujrzał srogiego, atletycznego młodzieńca z mieczem wojny, łucznika o wstrętnym uśmiechu z kołczanem zatrutych strzał, łysego skąpca z wagami głodu i szkielet z kosą śmierci. Ujrzał w nich jedyne bóstwa straszliwe i znajome, które dają uczuć człowiekowi swą obecność. Wszystko inne było snem. Czterech Jeźdźców było rzeczywistością.
I nagle, przez tajemnicze skojarzenie wyobrażeń, wydało mu się, że czyta w myślach tej łkającej u jego stóp kobiety.
Matka, pod wpływem własnych nieszczęść, wywołała w duszy wspomnienie cudzych nieszczęść. Ona także patrzyła w dal. Wydawało jej się, że tam poza linją nieprzyjacielskich wojsk, widzi tak samo pochód zbolałych, żałobą okrytych postaci. Zobaczyła Helenę z córkami, błądzącą pośród grobów w poszukiwaniu ukochanego imienia, padającą przed jakimś krzyżem. Ach! nie zazna w zupełności tej bolesnej pociechy. Nie będzie mogła przejść na drugą stronę i szukać drugiej mogiły. A choćby i przeszła nie znajdzie jej... ukochane ciało znikło na zawsze w bezimiennych kopcach, których widok przywiódł na pamięć donji Luizie jej siostrzeńca Ottona.
— Boże! dlaczego przybyłyśmy tutaj? Dlaczego nie pozostałyśmy tam, gdzieśmy się urodziły?
A Desnoyers, jakby odgadując te myśli, ujrzał w wyobraźni olbrzymie, zielone przestrzenie fermy, gdzie poznał swoją żonę. Wydało mu się, że słyszy tupot bydła. Zobaczył Centaura Madariagę, jak w cichy wieczór pod gwiaździstem niebem sławi rozkosze pokoju, święte braterstwo ludzi różnych narodowości, zjednoczonych pracą, dobrobytem i brakiem politycznych dążeń.
On również, myśląc o swoim synu, powtórzył w duszy skargę żony: „Dlaczegośmy tu przyjechali?“ On również z solidarnością cierpienia uczuł, że lituje się nad tamtymi, po drugiej stronie Renu. Oni tak samo boleli, stracili synów. Cierpienia ludzkie są wszędzie te same.
Ale wnet zbuntował się przeciw temu wspomnieniu. Karl był zwolennikiem wojny; uważał ją za doskonały stan ludzkiego bytu; przygotował ją swoją butą. Bardzo dobrze, że wojna pożarła mu synów. Niema co ich opłakiwać. Ale on, który zawsze kochał pokój! On, który miał tylko jednego, jedynego syna... i stracił go na zawsze!
Umrze wkrótce... Był pewny, że umrze wkrótce!... Miał przed sobą jakie parę miesięcy życia. A ta jego biedna, wierna towarzyszka, modląca się u jego stóp, także prędko pójdzie za nim. Takiego ciosu, jaki ich dosięgnął, przeżyć nie można. Nie mieli już co robić na tym świecie.
Córka ich myślała tylko o sobie, o stworzeniu oddzielnego, życiowego węzła, z tym twardym instynktem niezależności, który przecina związek z rodzicami, by ludzkość mogła się odradzać.
Julek jeden mógł utrwalić nazwisko... Desnoyers’owie wymarli, dzieci jego córki będą się nazywały Lacour... Wszystko się skończyło!...
Don Marceli doznawał pewnego zadowolenia, myśląc o blizkiej śmierci. Chciał zniknąć co prędzej z tego świata. Nie zaciekawiał go koniec tej wojny, którym się tak z początku zajmował. Jakkolwiek się skończy, nic dobrego stąd nie wyniknie. Choć Bestję poszczerbią, wyliże się z tego i wróci po latach, jako wieczysta towarzyszka ludzi... Dla niego, Desnoyersa, jedyną rzeczą ważną było, że wojna pozbawiła go syna... Wszystko się zapadło, wszystko pochłonęły ciemności... Świat zginie... A on odpocznie.
Cziczi odszedłszy, wstąpiła na wzgórek, pod którym może również leżały trupy. Ze ściągniętemi brwiami patrzyła na równinę. Groby... wszędzie groby! Wspomnienie Julka usuwało się już na drugi plan w jej pamięci. Nie wskrzesi go, choćby całe morze łez wylała.
Widok tych pól śmierci budził w niej tylko myśli o żywych. Rozglądała się na wszystkie strony, podtrzymując obu rękoma suknię, którą wiatr miotał.
René stał u stóp wzgórka. Kilkakrotnie spojrzała na niego, przenosząc wzrok z mogił na męża, jak gdyby odnajdując jakiś związek pomiędzy nim a tymi zmarłymi... I on również narażał życie w podobnych walkach!
— I ty, mój biedulku — ciągnęła dalej głośno — mógłbyś także leżeć pod kopczykiem ziemi i drewnianym krzyżem, jak tylu nieszczęśliwych...
Podporucznik uśmiechnął się melancholijnie... Tak było.
— Pójdź tutaj — rzekła Cziczi nakazująco. — Chcę ci coś posiedzieć.
A gdy stanął tuż przy niej, zarzuciła mu ręce na szyję, przytuliła go do ukrytych pąków piersi, tchnących wonią życia i miłości, całowała go namiętnie w same usta, niepomna już na brata, nie widząc tych dwojga starych, którzy tam niżej płakali, wzywając śmierci, a fałdy jej sukni na wiatr puszczone uwydatniały wspaniałe kształty jej kibici, kryjącej w sobie zadatek nowego istnienia.


KONIEC





  1. Gabacho, nazwa dawana mieszkańcom niektórych okolic Pirenejów lub poprostu Francuzom. Wymawia się gawaczo (przyp. tłum).
  2. Peso duro, moneta równająca się dolarowi amerykańskiemu, a więc wartości przedwojennych dwuch rubli (przyp. tłum).
  3. Kogut, po hiszpańsku gallo, co oznacza również pochodzenie gallijskie. (przyp. tłum.).
  4. Przypis własny Wikiźródeł Fragment „Pieśni wymarszu“ Marie Joseph'a Chénier'a.
  5. Boches pogardliwa nazwa dawana Niemcom. (przyp. tłum.)
  6. Proszę nie grabić. To są życzliwi ludzie.
  7. Nie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Vicente Blasco Ibáñez.