Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 03.djvu/016

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ły i wybuchy brutalnego śmiechu. Żołnierze z widoczną uciechą oddawali się temu polowaniu na ludzi i bydło.
Wszędzie roiło się od nich. Byli jak szare mrówki, pełznące ku południowi. Wynurzali się z lasków, napełniali drogi, snuli się wskroś pól. Zieleń roślinności czerniała pod ich krokami, zagajniki padały połamane; kurzawa kłębiła się za głuchym turkotem armat i towarzyszącym mu tętnem tysięcy koni. Po obu stronach gościńca zatrzymały się liczne bataljony wraz ze swoim taborem. Desnoyers znał to wojsko. Widział je na paradach w Berlinie i także wydało mu się zmienione jak tamto z dnia poprzedniego. Bardzo skąpo pozostało w niem tej nakazującej i posępnej świetności, tej twardej i milczącej pychy, której widok wyciskał łzy z oczu jego szwagierki. Wojna, ze swemi rzeczywistościami, starła wszelką teatralność z potężnego organizmu śmierci. Żołnierze byli brudni i zmęczeni. Atmosfera spotniałego ciała, pomięszana z odorem skóry unosiła się nad pułkami. Na wszystkich twarzach malował się głód. Szli całe dnie nieustannie śladami nieprzyjaciela, który zawsze umiał im się wymknąć. A w tym forsownym pochodzie żywność z intendentury nie dochodziła ich na czas. Mogli liczyć tylko na to, co mieli ze sobą w tornistrach. Desnoyers widział ich, jak leżeli nad brzegiem gościńca, pożerając kawałki czarnego, spleśniałego chleba. Niektórzy rozbiegli się po zagonach, wykopywali buraki i inne cebulowe jarzyny i gryźli ich twarde bulwy pomięszane z ziemią. Jakiś chorąży otrząsał owoce z drzew, używając zamiast tyczki chorągwi pułkowej. Wspaniały ten sztan-