Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 02.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Napróżno szwagierka ze złośliwą zwięzłością wspominała w jadalni o postępach najazdu, mętnie omawianych w dziennikach: Niemcy byli już na granicy.
— I cóż stąd? — krzyczał don Marceli. — Wkrótce tam pogadają z nimi. Joffre idzie im na spotkanie. Nasze wojska są na Wschodzie, gdzie im należy być; na prawdziwej granicy, u wrót domu, Ale to jest nieprzyjaciel zdradziecki i tchórzliwy, który zamiast pokazać twarz, wkrada się chyłkiem, przeskakując parkan od podwórza jak złodziej... Ale na nic im się to nie przyda, Francuzi już są w Belgji i załatwiają rachunki z Niemcami. Zmiażdżymy ich, żeby im się odechciało raz na zawsze mącić pokój świata. A tego przeklętego chłystka o sterczących wąsach wystawimy w klatce na Placu Zgody.
Cziczi, podniecona zapewnieniami ojca, zaczynała wnet wyobrażać sobie cały szereg męczarni i mściwych drwin, jako uzupełnienie takiej wystawy.
A co się tyczy pani von Hartrott to najbardziej drażniły ją wszelkie przytyki do Cesarza. W pierwszych dniach wojny siostra zastała ją płaczącą przed karykaturami w dziennikach i różnymi świstkami sprzedawanymi na ulicach.
— Człowiek tak nadzwyczajny... taki rycerski... tak dobry ojciec rodziny. On niczemu nie winien. To nieprzyjaciele go zaczepili.
I w swojej czci dla wielkich tego świata czuła się bardziej dotkniętą zniewagami, skierowanemi przeciwko uwielbianemu Cesarzowi, niż gdyby się odnosiły do jej własnej rodziny.